SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 20 стр.


– Dziewięćdziesiąt koma siedem jeden trzy.

Prawie dziewięćdziesiąt jeden procent. O półtora procent więcej niż najlepszej próby produkcja przemysłowa. Raptem pięć procent odległa od teoretycznie możliwej najwyższej zawartości synty w dowolnym płynie.

– I to... – Pokazałem drżącym palcem na plastikowe kanistry.

– Tak, panie Aleksandrze. Rozumie pan, chciałem uzyskać możliwie równy produkt, więc tym razem przemieszałem zawartość przed zlaniem do pojemników.

Przez chwilę analizowałem to, co usłyszałem.

– To znaczy, że... – powiedziałem powoli, żeby nie pogubić się we własnych myślach – że te dziewięćdziesiąt z groszem...

– Koma siedem jeden trzy.

– To już wartość uśredniona, tak? Ile zatem miała pierwsza struga?

– Dziewięćdziesiąt dwa koma sześć.

Zapadła cisza. Cisza tak idealna, że dało się słyszeć miarowy pomruk maszynerii, cały czas mielącej chemikalia w przylegającej do pomieszczonka sali.

Spróbowałem sobie to wyobrazić jako wartość zapisaną cyframi: dziewięć, dwa, przecinek i szóstka.

Ponad dziewięćdziesiąt dwa procent.

Nie to, że nie znałem nikogo, kto by czymś takim handlował. Nawet o nikim takim nie słyszałem! Nie przypuszczałem w ogóle, że to możliwe!

...

A teraz Cesarz mówił mi, że w mieście spada popyt, bo na rynek wszedł jakiś duży gracz. I ja niby miałem z tego powodu dać do zrozumienia Mykole, żeby podciął skrzydła swojemu geniuszowi. Bo tak. Bo wolny rynek, bo kapitalizm. Uśmiercić nienarodzone marzenie dlatego, że taka była potrzeba chwili.

No tak, bo nie wspomniałem jeszcze o jednym: Mykoła robił to, co robił, dla sprawy. Miał taką idée fixe, że da radę wyprodukować idealnie czystą syntadrenalinę, bo twierdził, że to możliwe. Że da się zrobić syntę, rozpuszczoną wyłącznie w syncie.

Przez kilka lat byłem przekonany, że to tylko takie gadanie. Owszem, robił postępy, udoskonalał produkt. Niedawno przełamał magiczną barierę osiemdziesięciu dziewięciu procent, co było sukcesem samym w sobie i zarazem zagwarantowało nam pozycję głównych dostawców w NeoSybirsku.

Ale to? To było pieprzone objawienie!

– Wszystko w porządku, panie Aleksandrze? Ja wiem, że pewnie wolałby pan, żeby tamtą wysokoprocentową zlać oddzielnie. Ja przepraszam, ale dopiero po czasie pomyślałem.

– Nic się nie stało – wycharczałem, nieopatrznie pociągnąwszy naprawdę duży łyk herbaty, która poparzyła mi nawet zęby. – Jest świetnie. Doskonała robota, Mykoła.

– Och, to cieszę się bardzo. W tej chwili powinienem być w stanie skrócić proces produkcyjny, więc kolejna transza...

– Nie.

Spojrzałem w jego oczy. Oko, to jest. Nawet ono wyrażało w tej chwili tyle bezbrzeżnego smutku, tyle żalu i zawodu, że aż mnie samemu zrobiło się głupio. To było jak kopnięcie śpiącego psa.

Odchrząknąłem, przywołałem na twarz uśmiech. Mykoła też uśmiechnął się niepewnie, w jego oku zapaliła się nadzieja.

On nie może być człowiekiem, pomyślałem.

– Nie – powtórzyłem. – Jeśli mamy coś... takiego... to żadnych przyspieszeń. Żadnego robienia po łebkach ani chodzenia na skróty. Mniejsze partie, jeśli trzeba, Mykoła. Albo inaczej: jeśli spadniemy poniżej dziewięćdziesięciu i pół procent, to cała partia idzie w kanał.

Przez chwilę patrzył na mnie. Pies też uniósł i obrócił do mnie swój... pysk czy jakkolwiek nazwać to coś, co miał w miejscu głowy.

– My... – powtórzył Mykoła.

– No, oczywiście, że to ty odpowiadasz za proces – poprawiłem się. Powiedziałem to akurat tak, żeby brzmiało mniej jak żądanie albo ultimatum. W końcu nie był moim niewolnikiem. – Ale uważam, że powinniśmy...

– My. My, panie Aleksandrze.

Zamrugałem, próbując odczytać emocje z jego częściowo tylko ludzkiej twarzy.

– No tak. Ty i ja.

– My. Nigdy nie miałem wspólnika, panie Aleksandrze. Nigdy nie pracowałem z kimś razem.

On na pewno nie jest człowiekiem, dotarło do mnie. Uciekł z jakiegoś ultratajnego wojskowego laboratorium, mordując przy okazji cały personel, i pewnie władował się na ogrodzenie elektryczne. Wyjarało mu większość pamięci i to dlatego zachowuje się jak upośledzony. Zabrał po drodze technoowczarka, bo nie miał nikogo ani niczego innego. A tak naprawdę jest śmiercionośną maszyną, która dopiero uczy się, jak udawać człowieka.

Pewnego dnia zabije też mnie. Z czystej ciekawości. Żeby sprawdzić, co mam w środku.

– Zawsze jest pierwszy raz – rzuciłem truizmem.

– Partnerzy.

– No, wspólnicy. Niech będzie. Ale Mykoła, zaklinam na wszystkie świętości! Żadnej fuszerki teraz. Ja będę przyjeżdżał rzadziej, dobrze? A ty nie spiesz się. Rób dopiero wtedy, kiedy wszystko będzie przygotowane.

– Nigdy nie robię inaczej, panie Aleksandrze. Moje metody produkcyjne są w pełnej zgodności...

– ...z najlepszą wiedzą na moment ich podjęcia, wiem.

Dopiłem herbatę, wyciągnąłem ku niemu nadgarstek z czipem. On już miał przyłożyć wmontowany w rękę czytnik, ale zawahał się.

– Nie. Jeśli robimy to razem, to nie może mi pan płacić. Od tej pory moja produkcja jest wkładem w naszą spółkę. – Uśmiechnął się maniakalnie. – A pan, panie Aleksandrze, zapewnia materiały eksploatacyjne, zbyt produkcji oraz informację zwrotną od użytkowników. Musimy przecież zbudować bazę zadowolonych klientów!

Cyborg, pomyślałem sobie. Właśnie podpisałem cyrograf z pieprzoną maszyną, która rozbierze mnie na części tylko po to, żeby sprawdzić, gdzie mam duszę. I zrobi to bez cienia emocji, jeśli tylko nie dotrzymam warunków niepisanej umowy.

Z drugiej strony, obcięcie jego i tak głodowego wynagrodzenia do zera było kuszące.

– Zgoda.

Splunął w mechaniczną rękę, wyciągnął do mnie.

– Proszę splunąć, panie Aleksandrze, i przybić. W taki sposób zawiera się święte umowy.

Naplułem na rękę, potrząsnąłem jego dłonią.

Zabije mnie jak nic.

Pomógł mi odnieść kanistry, a potem stał z Psem u nogi, patrząc, jak wykręcam i odjeżdżam.

Do NeoSybirska dotarłem nocą tak późną, że nawet nasza aurora sybiralis zaczynała blednąć w obliczu nadchodzącego świtu kolejnego dnia.

Było nawet niemalże przyjemnie, ulice wedle naszych standardów świeciły pustkami – to jest nie stały w korkach. Aż wbrew rozsądkowi uchyliłem sobie szybę w samochodzie, pozwalając, żeby pęd śmierdzącego, ale mimo wszystko chłodnego powietrza owiewał mi twarz.

Kusto oczywiście zlał się i zesrał w przedpokoju, a ja w to wlazłem. Zanim najpierw posprzątałem po nim, potem wziąłem w tej właśnie kolejności: flaszkę z lodówki i prysznic, usiadłem na kanapie i włączyłem holowizor, to za oknem było już jasno.

Gotów byłem już zacząć narzekać w myślach. Na moją gównianą pracę, na gówniane miasto, na gówniany świat. Bardziej z przyzwyczajenia niż realnej konieczności; zawsze urządzałem sobie taki festiwal żalów przed snem.

Zamiast tego uśmiechnąłem się, przypominając sobie te błękitne, przepiękne oczy.

Wypiłem duszkiem pół szklanki wódki na pusty żołądek, z hukiem otworzyłem drzwi do dawnej sypialni. O rany, na dobrą sprawę nie byłem tutaj, odkąd... No, odkąd mieszkałem sam, tylko z Kusto. Czyli już dobre dwa lata.

Pstryknąłem światłem, ale oczywiście nie zapaliło się. No tak, mimo upływu miesięcy żarówka o dziwo sama się nie naprawiła.

Po omacku, potykając się o leżące wszędzie kartony, foliowe worki, jakieś brzęczące i ciężkie rzeczy, wpadając na czające się w ciemnościach przedmioty, zdołałem przedostać się na drugą stronę pokoju. Szarpnięciem rozsunąłem ciężkie, zakurzone kotary, wpuszczając do środka światło właśnie wstającego dnia.

O kurde, jaki tu był syf. Przez lata wrzucałem tutaj wszystko, co mogło się przydać, ale nie było potrzebne, i po prostu zamykałem drzwi. Jakieś stare ubrania. Pudła pełne papierów – papiery! Sam materiał mógł mieć teraz niezłą wartość na skupie, bo to jeszcze celuloza była! Nośniki pamięci w formatach, do których nikt już dawno nie miał czytników. Nawet stara kanapa, której nie chciało mi się taszczyć na dół po schodach, więc przepchnąłem tutaj i zapomniałem.

Gdzieś pośrodku pokoju, skryte pod warstwami niechlubnej historii, stało podwójne łóżko małżeńskie. Wielki, nieporęczny, niemożliwy do ukrycia dowód mojej najbardziej haniebnej pomyłki i największego rozczarowania.

– No co się gapisz? – ofuknąłem Kusto, który zajrzał do starej sypialni przez uchylone drzwi. – No dobra, może i masz rację. Nie wszystko było złe, przesadzam trochę. Ale mówię o samej początkowej idei.

Wyczyściłem przejście ku drzwiom, sapiąc i prychając, wyciągnąłem spod sterty ubrań nieludzko ciężką, starą ławeczkę do ćwiczeń z nadal tkwiącą w uchwytach sztangą. Chciałem wywlec ją do przedpokoju, ale na szczęście opamiętałem się: gdzie niby dalej wstawię tego potwora? Ustawiłem pod ścianą, jako tako wytarłem mokrą szmatą.

Położyłem się na próbę, ująłem gryf sztangi. Ciekawe, ile tutaj jest? Zdjąłem z uchwytów, opuściłem na klatę...

...

...ledwie podniosłem i ciężko sapiąc, odwiesiłem z powrotem.

Co ja, przykręciłem tutaj wszystko, co miałem? Nie no, tam w rogu zostało jeszcze kilka ciężarków. I co, że niby ja tym kiedyś ćwiczyłem? Porąbało mnie?!

Zdjąłem połowę, znów ułożyłem się na ławeczce. O, od razu lepiej! Potem przestawiłem pochylnię, seria brzuszków... I odwrotnie, twarzą w dół. I na nogi... I znów sztanga...

Przestałem dopiero, kiedy coś słyszalnie trzasnęło. Tak po prostu: trzask! Słyszysz to w kościach czaszki i myślisz: o-o... Niedobrze.

Ostrożnie wstałem, stanąłem prosto. Jedna ręka... druga... dwie nogi. Kręgosłup działa. Skręt tułowia w lewo, w prawo. Nie, wszystko w porządku, o dziwo nic nie boli. A już myślałem, że naderwałem mięsień.

– W pewnym wieku to się zdarza – mruknąłem, przedrzeźniając niebieskooką panią naukowiec.

Dosłownie zlany potem wtoczyłem się pod prysznic, odkręciłem wodę. Najpierw ciepła, potem coraz chłodniejsza, wreszcie zimna... Wyskoczyłem z kabiny, parskając i prychając jak źrebak. O tak! Zapomniałem, jakie to dobre.

Jak nowo narodzony normalnie. Wytarłem się, ubrałem, wyprowadziłem Kusto. Dzień był piękny, radosny, ludzie już kręcili się po ulicach, a ja czułem, jakby wyrastały mi skrzydła.

Wstukałem wiadomość do Cesarza, że mam towar do odbioru. Niech myśli, co z tym zrobić, a ja popracuję.

Wróciłem do mieszkania, odpaliłem holoprojektor. A zatem to laboratorium to ślepy zaułek, tam nie robią nic śmiercionośnego. Popatrzmy dalej, skoncentrujmy się na panu Valencie. Skoro i tak mam się do niego wybrać, to...

Nawet nie zauważyłem, kiedy głowa opadła mi na piersi, a ja zasnąłem.

Po raz pierwszy od lat na trzeźwo, bez gorzały.

Jak przysłowiowe niemowlę.

„Spałem jak niemowlę” – chciałoby się powiedzieć.

Tylko to by znaczyło, że obudziłem się po dwóch godzinach z płaczem, bo się zesrałem.

Tymczasem ja obudziłem się dopiero pod wieczór, świeży, radosny i w ogóle w najlepszym możliwym humorze oraz formie. Czując, jak przyjemnie ciągną mnie wszystkie dawno nieużywane mięśnie, ubrałem się, wyprowadziłem i nakarmiłem Kusto, w międzyczasie zrobiwszy drobne zakupy w osiedlowym sklepiku.

Potem zrobiłem coś jeszcze dziwniejszego, bo przebrałem się w wyciągnięte z dna szafy dresy, założyłem respirator, wcisnąłem w uszy słuchawki i wyszedłem, żeby pobiegać.

Ludzie na ulicach patrzyli na mnie, myśląc zapewne: no debil, no! Ja przebiegałem koło nich, ledwie łapiąc dech szeroko rozwartymi ustami, zalewając się potem, czując, jak kolana wołają o zlitowanie, i myślałem: no debil, no!

Bieganie. Oj tak. Nic tak nie męczy. Nic tak nie pokazuje, w jakiej jesteś formie i ile jesteś wart.

A raczej: w jakiej formie nie jesteś. I że gówno jesteś wart.

Wymiękłem w połowie zamierzonego dystansu i po prostu zawróciłem. No nie dałbym rady, nie ma szans! Dobiec – tak, ale wrócić?! Nie, nic z tego.

Stopniowo, po kawałku. Trzeba odbudować kondycję.

Przecież biegało się po siedem, po dziesięć, po piętnaście kilometrów w Afryce! Dawno, dawno temu, fakt, ale tak było.

Wdech, wydech. Wdech, wydech. Lewa, prawa, lewa, prawa. Po trzy równe kroki na jeden cykl. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Jak stary zegarek.

Bez systemów chłodzących, w zwyczajnych butach na twardej podeszwie. Po piachu, po bitych drogach, po błocie. W gorszym upale niż ten tutaj. W rojach moskitów, które tam jeszcze wtedy się trzymały w lasach tropikalnych.

Lasy Afryki... Wielkie, dumne i zielone. Kiedy wylądowaliśmy tam, ja i cała reszta naszej kompanii, nie mogłem w to uwierzyć: ale jak to? Tyle zielonego?

I tlen, dosłownie rozrywający nienawykłe do czystego powietrza płuca.

Siedem lat w Légion Étrangère, elitarnej Legii Cudzoziemskiej. Siedem długich lat potu, krwi i żelaza, odcisków na nogach i rękach, pracy od świtu do zmroku tak wytężonej, że plecy aż trzeszczały. Marszów na orientację, przerzutów z miejsca na miejsce, odpraw, skoków na spadolotniach. Dzikich, bezpardonowych akcji bojowych, gdzie zasada była prosta: jeśli człowiek w przyrządach celowniczych nie jest biały, pociągasz za spust.

Siedem lat. O dwa lata krócej, niż przewidywał kontrakt. Wróciłem, owszem, bez ręki, z wmontowaną zamiast niej wojskową protezą, ale nie dlatego wróciłem.

Wróciłem bez honorowej odprawy, jako podwójny dezerter.

Dla swoich, tutaj, na zawsze noszący znamię kogoś, kto zdradził Siły Zbrojne Federacji i poszedł walczyć pod obcą flagą. Kto w zasadzie powinien trafić do więzienia... Gdyby nie zapewnienia Kojota, który sprawie przeciwko mnie ukręcił łeb przez wzgląd na wspólną służbę w milicji.

Dla swoich, tam, jako kolejna twarz na tablicy hańby. Jeszcze jeden, który nie wytrzymał trudów służby i uciekł, nie domykając kontraktu. Bez prawa noszenia munduru z białym kepi, bez emerytury weterana.

Mimo to wróciłem. Wróciłem dokładnie z tego powodu, z którego początkowo wyjechałem.

A mogłem zostać. Gdybym został, nikt nie miałby do mnie pretensji. No, znów przesadzam: prawie nikt. Dwie osoby by się znalazły, ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Kto wie, może ona byłaby w taki sposób szczęśliwsza? Może właśnie dlatego odeszła, bo liczyła na to, że mimo wszystko nie wrócę? Że będę tylko twarzą w komunikatorze i comiesięcznym żołdem, spływającym na konto.

Ale ja musiałem wrócić. Wróciłem i do dziś byłem z tej decyzji dumny, chociaż wszystko inne się spierdoliło.

Dysząc jak przepalony tłumik, dobiegłem pod klatkę, oparłem się ciężko o ścianę przy zsypie. O kurde, o kurde, o kurde... Zaraz zemdleję, zaraz mi krew skronie rozsadzi, serce wyskoczy z piersi, płuca się zapadną...

– O, pan kapitan! – przywitali mnie okupujący ławeczkę ziomale. – Pan kapitan o formę dba?

– Dobry... wieczór... chłopcy... – wyrzuciłem z siebie trzy słowa na trzech oddechach.

– To pan kapitan poważny trening dziś urządził. Ile, dwa kilometry, trzy?

– Pięć... – zdołałem wycharczeć.

– Ha, widzicie? I to jest wzór cnót obywatelskich! – Wania pokazał na mnie ręką, wciąż trzymającą butelkę piwa. – Biega człowiek, dba o siebie! I pewnie jeszcze palenie pan kapitan rzucił?

– Jestem... w trakcie...

Aż zdziwiłem się, słysząc własne słowa. Tak? No dobra, spróbujmy.

– Że się panu chce... – pokręcił głową jeden z kolegów Wani. – W taki upał? To ja tutaj się pocę, jak na pana patrzę.

– ŻOŁNIERZ, BACH-BACH! – wydarł się chodzący dziś bez koszulki wytatuowany typ, do tej pory szczający pod ścianą bloku. Zasalutował, ledwie trzymając pion. – PLUTON NAPRZÓD, BIEGIEM MARSZ, WROGA NA FARSZ! NORMA DZIENNA DO WYROBIENIA, OSTRA PIZDA DO ROZDZIEWICZENIA!

Zacząłem już trzęsącymi się rękoma otwierać drzwi, kiedy Wania przysunął się do mnie i zaszeptał konspiracyjnie:

– Panie kapitanie, bo sprawa jest...

– Dziś... nie mam – sapnąłem, powoli odzyskując dech. Co mi do łba strzeliło, żeby po całym dniu upału biegać?! – Poczekajcie.

Назад Дальше