SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 21 стр.


– Panie kapitanie, ale ten, no. Ja nie o tym. Bo z jednym znajomym rozmawiałem takim.

– I...?

– I pan kapitan to się pewnie na broni zna, i dba o formę. Pewnie nawet kung-fu was uczyli w armii, i Systemy, i Kombat-5.

Drzwi w końcu ustąpiły, pociągnąłem skrzydło na siebie. Musiałem się napić i usiąść, w dowolnej kolejności.

– No i?

– No i ten znajomy mówi, że jest robota do wzięcia. Że potrzebni są obrotni ludzie do trudnej fuchy.

Spojrzałem na Wanię takim wzrokiem, że aż spuścił oczy.

– Czy ja wyglądam jak najemnik? – zapytałem.

– Nie, panie kapitanie, jak tak tylko... No. Po sąsiedzku pomyślałem. Podobno dobrze płacą, trzeba wejść siłowo na jakiś zakład czy fabrykę.

– Niezainteresowany.

Zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem, mimo że chciał chyba coś jeszcze powiedzieć. Złapałem się poręczy po obydwu stronach, zacząłem stopień po stopniu wspinać się na schody. To tak na dociągnięcie treningu! Dziesięć procent końcowych ćwiczeń daje ci dziewięćdziesiąt procent rezultatów!

Doszedłem do dwóch trzecich mojego piętra, cofnąłem się i wezwałem windę.

Żeby przestawić nogę nad progiem do mieszkania, musiałem ręką podnieść ją za nogawkę.

Pierwszy odruch: lodówka, zimne piwo. Pstryknęła otwierana puszka, aromat dwutlenku węgla uderzył w nozdrza. Rozchyliłem usta, przymknąłem oczy...

Otworzyłem oczy, przechyliłem puszkę nad zlewem i wylałem złocisty napój do ścieku.

Wyciągnąłem z szafy zakurzony dzbanek z filtrem, umyłem, zdezynfekowałem. Umyłem jeszcze raz. Zalałem kranówką. Postawiłem na stole, bez przekonania patrząc, jak bąbelki powietrza powoli ulatują ku górze.

Wyjąłem z szafki szklankę. Postawiłem obok.

Nie no, nie wierzyłem, że to robię.

Nalałem do szklanki bezbarwnego, bezwonnego płynu. Przeżegnałem się, zamknąłem oczy i szybko, na trzy łyki opróżniłem. Odstawiłem z hukiem na blat.

Jeszcze żyłem.

Nalałem drugą, wypiłem. Trzecią... Potem przyssałem się bezpośrednio do dziobka dzbanka, wyduźdałem prawie litr.

Kusto patrzył na mnie z korytarza.

– Wodę piję, tak! – warknąłem do psa. – Jak zwierzę.

O dziwo, nie czułem się źle. Wziąłem prysznic po raz drugi, ogoliłem się i nawet chlapnąłem wodą po goleniu... Czułem się dobrze. Wreszcie, po raz pierwszy od lat, robiłem coś ze swoim życiem.

Sprawdziłem komunikator. Cesarz odpowiadał: „Chudy, chyba z byka spadłeś. Nie mam co z tym robić. Przyjedź mimo wszystko. Pogadamy”. No, czyli nie mogło być tak źle, co?

Skasowałem, napisałem i podpisałem nowe oświadczenie.

No dobra, zatem najpierw pojedziemy na Zaporę, oddamy towar. Potem chyba trzeba by w końcu odwiedzić pana Valentę w SybirTower, co?

Zobaczymy, jak cwaniak zaśpiewa, kiedy zastukam do jego drzwi.

Kiedy podjechałem pod Zaporę, na parkingu nie było nikogo.

Wysiadłem z samochodu, nawet nie gasząc silnika. Rozejrzałem się w jedną, w drugą stronę... Widok był, owszem, piękny: za plecami tylko jednolita toń Zbiornika, przede mną strome brzegi doliny. Po lewej i prawej asfalt drogi.

Natomiast nie tego się spodziewałem, nie tego oczekiwałem.

Rozpiąłem kurtkę, żeby łatwiej sięgnąć do pistoletu. Chociaż, co mi po nim tutaj? Na takiej przestrzeni lepiej się sprawdzi strzelec wyborowy. Zająć wygodne stanowisko, ustawić się, broń na dwójnóg, cel i... bach.

Nagle zrobiło mi się nieswojo, rozejrzałem się jeszcze raz. W zasadzie było mnie tu widać jak na strzelnicy.

Nie, nie miałem manii prześladowczej.

Jeszcze nie.

Usiadłem plecami do betonowego płotka, tak żeby z przodu mieć burtę samochodu, po lewej otwarte drzwi, a po prawej ścianę elektrowni na Zaporze.

To wcale nie paranoja, powtarzałem sobie. To tylko... ostrożność. Nic nagannego.

Kiedy w oddali rozległ się narastający warkot silnika, ręka sama sięgnęła ku kaburze. Ostrożnie wychyliłem się zza maski merca, próbując rozpoznać samochód... Uff, zauważyłem błękitnawe reflektory: to Cesarz. Wreszcie.

Wyszedłem z ukrycia, z godnością poprawiłem kurtkę. Założyłem ręce na piersiach, obserwując, jak tamten wykręca szerokim kołem i ustawia równolegle do mnie.

– Długo coś – przywitałem go, kiedy w końcu nie bez trudu wygramolił się z kabiny.

– Nie denerwuj mnie, Chudy. Nie boisz się tutaj tak sterczeć?

– Nie, no coś ty. – Zgarbiłem się odruchowo, siłą woli powstrzymałem, żeby nie obejrzeć przez ramię.

– Czyli nie słyszałeś o rajdzie na Priobsk.

No nie, nie słyszałem. Ale zaraz pewnie usłyszę.

– Co się znów odjebało...? – jęknąłem.

– Ktoś uderzył na ekipę Dimy Glinina. Porządnie uderzył, ostro. Na rympał, w środku dnia, w samo południe, na ich terytorium.

Przełknąłem ślinę.

– Ilu?

– Tylko trzech, dwaj w szpitalu, powinni przeżyć. O dziwo dali radę się obronić, bo jakiś przechodzień uczynnie zadzwonił po milicję. Chudy, to nie przelewki, człowieku! I na pewno nie pora na spotykanie się na odludziu.

– Cesarz, mam towar. – Podszedłem do bagażnika.

– W dupę sobie wsadź swój towar! Ty wiesz, o ile spadły ceny przez ostatnie czterdzieści osiem godzin? Ja w tej chwili mógłbym kupować od naszych konkurentów i sprzedawać frajerom, co jeszcze się nie skumali, jak bardzo przepłacają! – rozindyczył się Cesarz, nawet nie racząc iść za mną. – Ktoś nas zaczyna wypychać na margines, Chudy! A jeśli tak dalej pójdzie...

– Dziewięćdziesiąt jeden procent.

Cesarz urwał, wytrzeszczył oczy. Nie jest łatwo coś takiego zrobić, kiedy ma się zamiast nich dwie wąskie szparki.

– Chudy, ćpałeś – stwierdził.

Wyciągnąłem spod podłogi jeden kanister, wsunąłem w otwór korka automatyczny multimiernik laboratoryjny. Urządzenie zassało próbkę, przetrawiło, piknęło i zapaliło zieloną diodę. Nawet nie patrząc na wynik, podałem mu ekranikiem do przodu.

Spojrzał. Sięgnął za pazuchę, wyjął swój miernik i wręczył mi bez słowa.

Zmierzyłem, oddałem. Spojrzał znowu.

– Chudy, skąd to masz? – zapytał, zaglądając mi do kufra.

– Z tego samego źródła co zawsze. Masz, porozdawaj próbki ludziom. Nawet za darmo.

Wyciągnąłem jeden kanister, drugi, trzeci... W końcu czwarty, oznaczony czerwonym kółkiem pseudokortyzonu. Cesarz patrzył na mnie jak na zjawisko z innego świata.

– Chudy. Człowieku. Co ja z tym zrobię?

– Rozdaj, mówię.

– Za darmo...?

– Jak nie ilością, to jakością z nimi zagramy. No tak? – Puknąłem go w ramię. – Konflikt asymetryczny!

Nie był przekonany, patrzył na stojące na ziemi kanistry, jak gdyby bojąc się je wziąć.

– Ja nie chcę konfliktu, Chudy – powiedział w końcu.

– I pewnie dlatego właśnie wynająłeś Trzydziestegoczwartego, jako typowe rozwiązanie pokojowe. No właśnie, dlaczego go tutaj nie ma?

– Pilnuje naszego magazynu. Chudy, oni w końcu przyjdą po nas, wiesz?

– I chuj! – Rozłożyłem ręce. – Niech przyjdą! Cesarz, ja pierdolę, człowieku! Masz jeszcze siurka w spodniach czy już golisz cipkę? Niech, kurwa, przyjdą!!

Głos odbił się echem od ściany elektrowni, przetoczył echem po toni Zbiornika, wrócił poszeptem od dalekiego brzegu. Spojrzałem na Cesarza oczami, w których płonęła dzika odwaga.

– Ćpałeś – stwierdził, kiwając głową.

– Gówno wiesz, Cesarz. Jestem czysty i trzeźwy. Zacząłem ćwiczyć, piję wodę.

– Od kiedy...?

– Od dziś – przyznałem z pewnym zażenowaniem, czując, jak bolą mnie mięśnie, których istnienia nawet nie podejrzewałem.

– Czyli po prostu ci odjebało, Chudy, albo przechodzisz spóźniony kryzys wieku średniego. Albo znalazłeś sobie dupę i masz nagły wyrzut hormonów do mózgu.

Czasami mnie irytowała jego przenikliwość.

– Spierdalaj – mruknąłem. – Nie boję się, rozumiesz?

– Nie, nie rozumiem, ale widzę. Dobra, dawaj ten towar... Przynajmniej się nie przegrzeje, jak ten poprzedni.

Załadowaliśmy baniaki do jego samochodu. Chciał mi zapłacić, ja tylko potrząsnąłem głową.

– Za darmo, mówię. Próbka nadchodzącej jakości.

Splunął na ziemię z niezadowoleniem, bez słowa wpakował się na fotel. Spojrzał jeszcze na mnie ciężko, rzucił na odjezdne:

– Pilnuj się, Chudy. Brązowe chmury się zbierają, czuję nadciągającą gównoburzę.

Zostawił mnie dumnie stojącego w obłoku spalin i kurzu.

A ja się naprawdę nie bałem. Dotarło to do mnie: nie bałem się. No przyjdą po nas, no przyjdą. Nie oni pierwsi i zapewne nie ostatni.

– Nie boję się! – ryknąłem w kierunku Zbiornika.

A potem wsiadłem do swojego starusieńkiego merca i potoczyłem się ku miastu, ku potężnym monolitom wysokościowców śródmieścia.

SybirTower była po prostu przeogromna.

Już z daleka można się było domyślić, że spiralnie skręcona iglica wieży musi być niemała. Ha, „niemała”! Widać ją było z każdego punktu NeoSybirska, a rozświetloną w szacie nocnej iluminacji dało się przy dobrej pogodzie dostrzec z pięćdziesięciu kilometrów.

Jednak dopiero teraz, kiedy stanąłem u jej podnóża, mogłem ocenić pełne rozmiary budowli.

Nie miałem problemu ze znalezieniem miejsca parkingowego. W zasadzie to stanąłem sobie pod samym wejściem, mając po lewej i po prawej wolne koperty.

Za pieniądze, które skasował z mojego konta parkometr, mógłbym wynająć sobie pokoik w hotelu i jeszcze egzotyczną dziwkę, żeby mnie nosiła na barana do baru i z powrotem... Pewnie mieszkańcy i stali goście zostawiali samochody i modne grawiloty na parkingu podziemnym, gdzie abonament wynosił więcej, niż zarabiałem w miesiąc.

Ciekawe, pomyślałem sobie, kto temu całemu Valencie płaci za apartament? Bo jeśli jego firmy miały pieniądze, to on też je miał... prawda?

Tego w każdym razie miałem zamiar się trzymać.

Drzwi rozchyliły się przede mną i potem zamknęły tak samo bezszelestnie, twarz owionął przyjemny podmuch chłodnego powietrza z klimatyzatorów. Na dworze wciąż wisiał duszny skwar, wszystko lepiło się od wilgotnego brudu... Słońce powoli zachodziło, ale do nocy było jeszcze daleko.

– Dobry wieczór, witamy w SybirTower. – Nienagannie ubrany recepcjonista podniósł się zza kontuaru. – Pan do kogo?

Omiotłem wzrokiem wiszącą za nim tablicę z nazwami firm. Było ich tutaj ze dwieście!

– Ja, e... MVtech! – Odetchnąłem z ulgą, widząc logo znane z wielokrotnie przeglądanych plików. Co za tupet, żeby nazywać firmy własnymi monogramami... Poza tym było na samej górze, tak jak mówił Kojot: najwyższe piętro.

– Mogę poprosić o identyfikację tożsamości? Dobrze, dziękuję... Winda po lewej.

Wszedłem do lśniącej polerowanym metalem puszki, drzwi zasunęły się, winda ruszyła.

Akurat zadzwonił komunikator: Daniłow. Westchnąłem ciężko, przesunąłem zieloną słuchawkę w górę.

– Dobry wieczór, towarzyszu kapitanie! – radosnym głosem obwieścił niebieski hologram. – Jak tam postępy w naszej sprawie? Mam nadzieję, że prze pan naprzód, prosto ku kryjówkom naszych wrogów!

– Witam pana, dobry wieczór... Podziwiam za wyczucie czasu.

– O? Proszę jaśniej, Aleksandrze Wasiliczu!

– Tak się składa, że ustaliłem miejsce pobytu naszego dłużnika.

– Ha! I co, windami jeździcie, zamiast z wizytą zajść do niego! Wstyd, nieróbstwo!

– Właśnie do niego jadę.

Daniłow odchylił się w fotelu, pokiwał głową z uznaniem.

– Zuch! Udzielam wam, towarzyszu kapitanie, pochwały z wpisem do akt. Wiedziałem, że dacie sobie radę, dobrze wam z oczu patrzy. Duchy nie kłamią.

Musiał zauważyć jakiś dziwny grymas na mojej twarzy albo właśnie wystudiowany brak reakcji, bo nachylił się nad kamerką tak, że jego nos i błękitne okulary zajęły większość hologramu.

– Tu nie ma się co głupawo uśmiechać, towarzyszu kapitanie – powiedział.

– Nie no, gdzieżbym śmiał.

– Ja się duchów i czarów nie boję. Moja babka jest szamanką i to ona mi powiedziała, żebym właśnie do was zadzwonił z tą pracą. Duchy zmarłych się nie mylą.

– Duchy... zmarłych – powtórzyłem machinalnie.

– Zmarli nie oszukują, towarzyszu kapitanie. Nie mają już w tym interesu. A teraz do boju, zawsze naprzód! Nasza sprawa jest słuszna, zwycięstwo będzie naszym, wrogowie poniosą karę. Bez odbioru.

Po prostu się rozłączył.

Zamrugałem, potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. Czyli multimilionerzy-oligarchowie serio nie mają nic lepszego do roboty wieczorami, tylko wydzwaniać do podwykonawców i dawać im złote rady w formie ludowych powiedzonek?

Babka szamanka, której duch polecił mnie do wykonania tej roboty. No pięknie.

Ciekawe, czy wynagrodzenie też będzie w formie waluty duchowej?

Ding! Winda zwolniła i stanęła, drzwi rozsunęły się. Wyszedłem na wyłożony miękkim dywanem korytarz, oświetlony przez zachodzące nad NeoSybirskiem słońce, zaglądające przez przeszkloną ścianę.

W pierwszej chwili myślałem, że będzie trudniej... ale było tutaj tylko dwoje drzwi: jedne niewłaściwe i drugie z tabliczką MVtech. No tak, dwa apartamenty, zgadza się?

Tak dla porównania: korytarz metrażem mniej więcej dorównywał mojemu mieszkaniu.

Stanąłem przed podwójnymi drzwiami w okładzinach z naturalnego kamienia, wziąłem głęboki oddech. Uniosłem dłoń i wcisnąłem płytkę dzwonka.

Nie otworzy, przeleciała mi przez głowę myśl. Nie ma bata! Nawet jeśli tam jest, skurczybyk, to pewnie spojrzy w kamerę i będzie udawał, że go nie ma. Bo niby dlaczego miałby mnie wpuścić? Ja sam bym siebie nie wpuścił. W takiej sytuacji...

Szczęknął zamek, drgnęła klamka, drzwi otwarły się.

Na progu stał nikt inny jak sam Marco Valenta.

Przyznam, że zatkało mnie. Tak po prostu wziął i mi otworzył! Ubrany wyjściowo: w nienagannie białą koszulę, ogolony, wypachniony. Nie jak ukrywający się dłużnik, bynajmniej.

– Tak? – zapytał.

– Aleksander Khudovec – przedstawiłem się, żeby zyskać na czasie. – Ja w sprawie biznesowej. Mogę wejść?

– Wie pan, akurat szykujemy... No dobrze, zapraszam. Kwadrans?

– Wystarczy.

Władowałem się do lśniącego marmurami przedpokoju, szybko otaksowałem wnętrze. Jeśli istniało coś takiego jak ekskluzywny minimalizm, to właśnie w tym stylu urządzono apartament. Jednolite połacie ścian z geometrycznymi ozdobami, świecący sufit. Gospodarz ruchem ręki zaprosił mnie dalej, przeszliśmy do...

„...salonu”, chciało się powiedzieć, ale słowo zdecydowanie nie oddawało istoty pomieszczenia.

Wielka, otwarta przestrzeń, pełna kanap, foteli i dziwnego kształtu mebli o trudnej do określenia funkcji. Na samym środku palił się gazowy kominek wielkości mojego prysznica, przez przeszkloną ścianę zaglądało słońce zachodzące ponad widocznym za rzeką miasteczkiem akademickim.

Widok, przyznaję, zapierał dech w piersiach. Wcześniej widziałem NeoSybirsk z takiej perspektywy tylko na zdjęciach. Wszystkie dzielnice jak na dłoni, arterie ulic, większe place, parkingi, osiedla, gmachy urzędów... Bure plamy martwych lasów i jałowych pól, daleko za nimi potężne szklane hale farm żywności.

Tak musieli patrzeć na świat bogowie z wysokości swoich domów wśród obłoków, pomyślałem. Niewidzący pojedynczych ludzi, niezdolni dostrzec ich nawet jako całościowej masy, a mówiący zbiorczo: „ludzkość”.

Tak, to było mieszkanie na miarę kogoś, kto uważał, że prawa i problemy widocznego het, w dole szarego świata go nie dotyczą.

A ja miałem być tym, który sprowadzi bogów do parteru.

– Piękne, prawda? – Stanął obok mnie z rękoma w kieszeniach, również podziwiając widok. – Jak tylko mi deweloper pokazał prospekt, pomyślałem sobie: muszę to mieć. Najwyższe piętro, najwyższa półka cenowa, ale co z tego? Człowiek staje się tym, czym się otacza, myśli o sobie tak, jak widzi się w lustrze.

– I to działa? – zapytałem grzecznie, mając nieco inny, ukształtowany przez okoliczności życiowe pogląd na kwestie osiągalności rzeczy drogich.

– Tak! Jak się obudzić w takim miejscu, popatrzeć na to, to od razu się wierzy, że wszystko jest możliwe. I jest!

Назад Дальше