SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 3 стр.


– Szybko, skutecznie i dyskretnie! Masz problem, o którym wolisz nie mówić? Albo może chcesz pomóc komuś z rodziny? Pogotowie nałogowe tylko czeka na twój telefon! Wyprowadzamy z cugu syntalkoholowego, oferujemy... – Kolejna reklama zaświeciła się nad deską rozdzielczą, ale wbudowany w kierownicę układ zagłuszający sprawnie wyśledził i odciął pasmo.

Jeden wąski zaułek, drugi, trzeci... Wszędzie to samo – resztki starego miasta, jeszcze z czasów, zanim „Nowo” zamieniło się w „Neo”.

Kamieniczki, bloki, bloki, opuszczone place zabaw, zamknięte centra handlowe, więcej bloków... Snujący się pomiędzy nimi nijacy, szarzy ludzie, próbujący fluorescencyjnymi wstawkami na ubraniach pokazać, że świat jest lepszy i bardziej kolorowy niż w rzeczywistości.

Ręcznie przerzuciłem automat na niższy bieg, wcisnąłem gaz – wyminąłem i zajechałem drogę wlokącej się jak ślimak ciężarówce, wciskając się przed nią na światłach.

Zerknąłem w lusterko wsteczne: siedzący w szoferce brodaty gastarbeiter oczywiście pieklił się, rzucał, wygrażał mi pięściami i pokazywał, co zrobi mnie, matce, ojcu, siostrze i całej rodzinie, ale jakoś nie spieszył się do wysiadania. Nawet puścił sprzęgło i wcisnął gaz, chcąc najechać mi na tył, ale własne systemy wspomagania ciężarówki zahamowały gwałtownie po kilku centymetrach. Znów szarpnął w przód, maszyna stanęła dęba; po raz kolejny ryknął silnikiem, podsuwając się parę cali...

– Ej, ej, ej, zważaj se! – krzyknąłem do niego w lusterku, jednocześnie zerkając na wciąż migające czerwienią światło. No dawaj, zmieniaj się, no... – Małpo czarna ty, brudasie jeden, uderzysz mnie przecież!

W końcu światło przeskoczyło na pomarańczowe, wdusiłem gaz – merc zawył i rzucił się w przód niczym wystrzelony z katapulty. Zawinąłem z piskiem opon, prawie zahaczyłem jadącą zbyt wolno jakiś malutkim, pseudomiejskim gówienkiem paniusię i wysterowałem na środkowy pas magistrali, szybko nabierając prędkości.

Zerknąłem na zegarek: dobra nasza, powinienem się wyrobić w opłaconym czasie jeżdżenia po śródmieściu. Mogłem niby zapłacić więcej, ale szkoda kasy, a spotkanie nie powinno było trwać tak długo... tak długo, jak potrwało.

Gubernator sam już nie wiedział, skąd brać kasę, więc wprowadzili kilka lat temu ten debilny przepis o strefie płatnego wjazdu. Że niby w ten sposób ludzie zaczną zostawiać samochody na parkingach – też płatnych, a jak – i jeździć komunikacją miejską. Również płatną, rzecz jasna.

– Niedoczekanie wasze... – warknąłem, wyprzedzając po prawej stronie wlokącego się bez sensu luksusowym grawilotem wąsacza w okularach. – Jak się ma kasę na taką brykę, to i moduł jazdy byś se mógł wszczepić, grubasie!

Chyba wolałbym już piechotą chodzić, niż używać transportu zbiorowego. Na samą myśl o tych wszystkich spoconych, śmierdzących ludziach stłoczonych w ciasnej, nagrzanej puszce autobusu czy metra od razu zrobiło mi się duszno. Już lepiej przemęczyć się w samochodzie, ale przynajmniej własnym! Czasami zabulić, nierzadko odstać swoje w korkach, ale przecież...

Wrzuciłem migacz, ściąłem dwa pasy ostrym skrętem w lewo i wjechałem prosto w korek.

Samochód zahamował ułamek przed tym, jak wbiłem pedał w podłogę, ledwie dając radę zatrzymać merca może kilka milimetrów przed zderzakiem samochodu przede mną.

Zrobiło mi się tak gorąco, że klimakurtka aż zasyczała, odprowadzając dodatkową ciepłotę ciała – ale wcale nie dlatego, że bałbym się kogoś obetrzeć.

– O nie, kochaniutcy moi. Tak się nie będziemy bawić – zamruczałem, zerkając w lusterko i sięgając do dźwigni biegów. Wrzucę wsteczny, wykręcę, pojadę kawałek pod prąd i ucieknę boczną ulicą. Przecież nie będę tu stał, bo...

I w tej właśnie chwili dognała mnie fala samochodów jadących w tę samą stronę. Przed sekundą ich tam nie było, a teraz nagle pojawiły się – po lewej, po prawej, za mną... Wszędzie! Skutecznie domykając mnie i blokując możliwość ucieczki.

– Kuuurrrr!... – Aż uderzyłem w kierownicę z wściekłością.

Dobra. Tylko spokojnie. Skoro korek dopiero się tworzy, to nie może być źle. Na pewno zaraz ruszy naprzód... O, już rusza!

Merc przetoczył się może półtora metra w przód i znów stanął razem z całą resztą maszyn.

Ze wszystkich stron otaczały mnie samochody. Stare, rzężące i kaszlące, przemieszane z nowiutkimi, ledwie mruczącymi wysokoprężnymi silnikami. Tęczowe i perłowe odcienie lakieru mieniły się w oczach, chromowane wstawki błyszczały w promieniach palącego słońca. Dudniły basy, migały rządkami diody podświetleń, dla pełnego szpanu niewyłączanych nawet za dnia.

Wszędzie były zaawansowane technologicznie maszyny i obcy ludzie. A ja nie lubiłem ani jednych, ani drugich.

Oparłem czoło o kierownicę, oddychając głęboko. Tylko spokojnie, Chudy, tylko spokojnie. Nic się nie dzieje. To tylko korek, a ty wcale nie jesteś w nim uwięziony...

– No jedźcieżeż, do ciężkiej kurwy nędzy! – wydarłem się na całe gardło.

Korek posuwał się wolno, nieregularnie, zupełnie nie zważając na rytm gasnących i zapalających się świateł dalej na skrzyżowaniu – a ja już czułem, że skrewiłem. Oczywiście, że tańczyłem pomiędzy pasami, wciskałem się na chama przed ruszających zbyt wolno kierowców, dzięki dudniącej muzyce nie musząc słuchać ich trąbienia. Ale i tak szło to za wolno.

Zerknąłem na zegarek: zostały mi trzy minuty opłaconego czasu. Nie zdążę do wyznaczonej granicy wyjazdu ze śródmieścia, nie ma wuja. Byleby tylko nigdzie po drodze nie było...

Muzyka nagle umilkła, zamiast niej rozległo się wycie milicyjnej syreny. Dron spłynął z nieba, zawisł mi nad maską, błyskając światłami i wyświetlił strzałkę: zjedź na bok.

– Kur-wa! – wrzasnąłem, uderzając z całej siły w kierownicę. – Zasrańcu jeden, mam jeszcze dwie minuty! Debilu elektroniczny, ćwoku z popalonymi obwodami, nie widzisz? Dwie minuty! Niecałe może, ale... Aaaa!

Pojazdy po prawej stronie kulturalnie rozjechały się na boki, robiąc mi korytarz do zjazdu w zatoczkę, gdzie już czekał grawilot patrolu. Ot, jacy nagle wszyscy uprzejmi, kiedy drapieżniki sobie wybiorą ofiarę. Tak to nie było komu zjechać, nikt nie przepuścił! No tak, jak teraz sobie chłopcy z drogówki wezmą ofiarę na warsztat, to będzie minimum kwadrans spokoju dla wszystkich innych.

Przecisnąłem się pomiędzy samochodami i zjechałem na bok, ku pancernej milicyjnej ładzie. Dron odeskortował mnie, po czym wrócił na stanowisko doczepionej do bagażnika stacji ładowania, żeby przygotować się do kolejnego połowu wśród ławicy płotek przepływających tą ogromną rzeką stali.

Gliniarz już stał, oparty o burtę wozu. Teraz odczekał tylko, aż zgaszę silnik, a potem ruszył nonszalanckim, rozkołysanym krokiem, wymachując sobie pomalowaną w czarno-białe pasy pałką.

Podszedł, nachylił się i zapukał w okno, jak na durnych filmach.

– Dzień dobry, obywatelu. – Uśmiechnął się kwaśno, kiedy opuściłem szybę. Na czole perliły mu się kropelki potu, opływające gniazda wszczepów w skroni. – Sierżant Gnilski, główny inspektorat bezpieczeństwa ruchu drogowego. Dokumenty, prawo jazdy, zezwolenie na wjazd do strefy śródmiejskiej... Dopuszczenie techniczne toto ma?

– To nie żadne „toto” – odparłem z godnością, podając mu plik plastikowych kart. – A wjazdówkę mam jeszcze ważną. Jakiś czas przynajmniej.

– No, dokładnie... piętnaście sekund. – Sczytał skanerem kod pojazdu.

– Więc za co zostałem niby zatrzymany, hę?

– Za nic, obywatelu... Khu-do-vec – przesylabizował nazwisko z ekranu. – Rutynowa kontrola kierowcy w ruchu śródmiejskim. A teraz, skoro... Ojej.

Tym ostatnim skomentował głośny, natarczywy brzęczyk swojego panelu. Obrócił i podsunął mi pod nos migający na czerwono ekran: „brak uprawnień wjazdu”.

– Gdybyście mnie nie zhaltowali, tobym zdążył wyjechać – spróbowałem po dobroci. – Towarzyszu sierżancie, bądźcie no człowiekiem. Dogadamy się jakoś, jak mundurowy z mundurowym?

– A co, wy też w służbie? – zainteresował się, a w jego oczach błysnęło coś na kształt sympatii.

– A jakże! Kapitan Aleksander Khudovec, odznaczony medalem za odwagę...

– Wojskowy, znaczy się? – Błysk zgasł.

– No co wy? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych! Specjalny oddział szybkiego reagowania, czwarta kompania...

– Czyli specnaz, a nie milicja. No przykro mi, obywatelu kapitanie, ale nic nie poradzę. Macie nieważną wjazdówkę, będzie mandacik... wedle taryfikatora.

Puknął przycisk, pokazał ekran. Znów zrobiło mi się gorąco: suma zdecydowanie przewyższała nie to, że moje najśmielsze oczekiwania, ale nawet możliwości płatnicze.

Przez chwilę rozważałem ucieczkę. Tak dosłownie przez okamgnienie, ułamek sekundy... Ale miał przecież drona, to raz; wszystko nagrywało się pewnie na kamerkę z radiowozu, to dwa. No a trzy, przez plecy miał przerzucony pas nośny skróconego karabinka na wspomaganą amunicję.

Zdecydowałem się na mniej spektakularną opcję.

– Obywatelu sierżancie... – zaskamlałem, ale było za późno: pieprzony służbista przyłożył kciuk do czytnika, zatwierdzając nałożenie kary.

Zgodnie z oczekiwaniami urządzenie zabuczało: odmowa płatności.

– Uuu, obywatelu kapitanie. Nie dość, że jeździ się bez wejściówki, to jeszcze bez środków na koncie? – zacukał się milicjant. – Obawiam się, że w takim razie będę musiał wezwać holownik. Otwórzcie bagażnik do inspekcji.

– Człowieku, miej Boga w sercu. – Złożyłem ręce. – Ten samochód to moje życie, mój dom, moja matka i kochanka! Jeśli mi go odholujesz, to równie dobrze możesz od razu mnie zastrzelić!

Nie było to do końca prawdą. Natomiast jeśli zacznie grzebać w kufrze, to istniała duża szansa, że faktycznie mnie zastrzeli... A w każdym razie wezwie grupę interwencyjną, a wtedy się już nie wywinę.

W ogóle się nie wywinę, bo mnie aresztują i docelowo wsadzą. Albo i ześlą do kolonii karnej.

– Otwórzcie bagażnik – powtórzył służbista.

– Panie sierżancie, dogadajmy się jakoś. Przecież jak mundurowy z mundurowym, nie? Zamiast kredytować, to ja wolę opłacić gotówką na miejscu...

– Próbujecie przekupić funkcjonariusza? – zapytał.

Zawahałem się. To było jak obstawianie rzutu monetą.

– Tak? – zaryzykowałem.

– Przykro mi, ale nie mogę. Nawet teraz nas tamten skurwiel, o, nagrywa. – Sierżant nagle odezwał się zupełnie innym, prawie że ludzkim tonem, pokazując na przycupniętego na milicyjnym grawilocie drona. – Dziś wezmę, a jutro mnie z pracy wywalą.

– A jakby go na patrol wysłać? – zaproponowałem. – Niech monitoruje ruch na skrzyżowaniu. O, tam ktoś niebezpiecznie jedzie!

– Nie da się, dopóki nie zamknę tutaj interwencji. To co, proszę otworzyć bagażnik, obywatelu kierowco?

– Ale przecież... Człowieku, nie możesz mnie odholować!

– Muszę. No co ja poradzę? – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Jeśli nie ma środków, to...

Puknął jeszcze raz w urządzenie, żeby pokazać mi, że płatność nie przechodzi.

Wysokie, przyjemne „bidiblip!” pieniędzy schodzących z konta odezwało się najbardziej zaskakującym dźwiękiem mojego życia, odkąd chcącemu zastrzelić mnie z przyłożenia typowi nie odpaliła spłonka w naboju.

Gliniarz popatrzył na ekran, pokiwał głową.

– ...? – zapytałem bezgłośnie.

– No cóż, wygląda na to, że mandat opłacono. I to nawet ze zniżką za płatność natychmiastową.

– ...?

– Dziękuję, towarzyszu kapitanie, życzę miłego dnia.

Oddał mi karty, zasalutował i pokazał pałką: jechać dalej.

Jak na autopilocie odpaliłem silnik, zamknąłem szybę i włączyłem się do ruchu. Korek oczywiście już się rozładowywał, samochody posuwały się jako tako naprzód... W głowie miałem pustkę, w lusterku wciąż widziałem radiowóz na migałkach i drona, startującego na kolejny połów.

Byle nie zrobić nic głupiego. Zniknąć w tłumie, rozpuścić się w masie pojazdów. Nie zwrócić na siebie uwagi, bo wtedy sprawdzą płatność i wyjdzie im nieuniknienie, że to był błąd systemu.

Bo to musiał być błąd systemu.

Wreszcie wytoczyłem się poza bramki graniczne śródmieścia, ruch minimalnie zelżał. Zjechałem ślimakiem, potem na rozjeździe na swój zjazd... Wreszcie włączyłem autopilota, który stąd powinien już sobie poradzić z nawigacją.

– Dom – rzuciłem krótko, ostrożnie puszczając kierownicę. Nadal nie ufałem tym nowoczesnym zabawkom... No ale takie czasy, co zrobisz.

Wyciągnąłem panel dostępu, wstukałem swoje hasło, pokazałem lewe oko, przycisnąłem mały palec lewej ręki i tak dalej. W końcu przegryzłem się przez milion reklam, uzyskując dostęp do panelu konta bankowego, gdzie powinno być mało, ze wskazaniem na nic, a było...

– O cie choroba! – Aż świsnąłem przez zęby.

Ilość pieniędzy, które powinny znajdować się na moim koncie, była nieledwie końcówką innej sumy. Większej. O wiele większej.

Lekko drżącym z emocji palcem przewinąłem historię rachunku, zatrzymałem się na ostatnim wpisie, dokonanym nieledwie pół godziny wcześniej. Dokładnie wtedy, kiedy gadałem z milicjantem... Szybkie przeliczenie: równo dwa procent od dwóch procent pieniędzy, na których odzyskanie umówiłem się z Daniłowem.

Szczegóły przelewu. Kontrahent widoczny, jakaś moskiewska filia banku, którego trzyliterowa nazwa nic mi nie mówiła. Tytułem... No tak.

Wypuściłem z sykiem powietrze, opadłem na oparcie fotela.

„Zaliczka na poczet”.

Zaliczka, nie zadatek. Różnica niby kosmetyczna, a taka kosmetyka potrafi niejednego puścić z torbami – bo zadatek jest bezzwrotny, a zaliczkę trzeba w razie niepowodzenia oddać.

Zasraniec Daniłow właśnie bardzo, ale to bardzo skutecznie mnie kupił, i teraz po prostu nie mogłem wycofać się z zaproponowanej mi roboty.

Przypadek? Zbieg okoliczności? Czy może celowe działanie? – zastanawiałem się. Czy mógł mieć dostęp do mojego konta, widzieć stan środków? Albo korzystać z monitoringu milicyjnego drona?

Raczej nie, bo mając takie możliwości, sam dawno już znalazłby swojego dłużnika.

Natomiast mógł obserwować moje konto i dostać powiadomienie o próbie wejścia na debet, którego oczywiście żaden bank nie przyznał mi od dobrych kilkunastu lat.

Tak czy inaczej, miał mnie w kieszeni – mamiąc marchewką pozostałych dziewięćdziesięciu ośmiu procent od dwóch procent, a jednocześnie w tle grożąc kijkiem konieczności zwrotu tego, czego nie miałem inaczej szansy zwrócić.

Mogłem albo wycofać się teraz, albo iść w to głębiej.

Wybór był prosty.

Szarpnąłem za kierownicę, kładąc merca w ostry trawers ku najbliższemu zjazdowi z trasy. Autopilot zabrzęczał ostrzegawczo, zapiszczały hamulce samochodu po mojej prawej, ktoś zatrąbił długo, przeciągle... Ale ja byłem już na ślimaku, kładąc się na drzwiach w wirażu.

Zajechałem pod stację benzynową w chmurze pyłu, zahamowałem gwałtownie pod dystrybutorem. Popatrzyłem na oznaczenia paliwa, na stojący nieco dalej automat. Z chrzęstem wrzuciłem wsteczny, wycofałem i przejechałem pod mieniący się neonowym blaskiem znaczek diesla klasy premium.

– Do pełna, pod korek! – rzuciłem mijając automatycznego serwisanta, który już zdejmował z uchwytu połączony z ramieniem pistolet nalewaka. – Umyj od razu szyby... I doładuj klimatyzację!

Odprowadzany pełnymi zawiści spojrzeniami innych klientów stacji, zmuszonych samodzielnie nalewać sobie paliwo z poobijanych dystrybutorów na ręcznie wsadzane karty kredytowe, żwawym krokiem wparowałem do sklepiku.

Przeszedłem się między półkami, próbując nie zwracać uwagi na wyjątkowo natrętne i doskonale trafiające w mój gust reklamy prezerwatyw i środków na potencję, wybrałem z półek kilka pakietów prawie-że-naturalnego jedzenia, złapałem do tego z chłodziarki butlę soku i pół litra czystej. Podszedłem do kasy, dźgnąłem palcem w obracające się na ruszcie parówki z syntobiałka i soi.

– Jedną mega o smaku mięsa, ze wszystkimi dodatkami.

Sprzedawczyni spojrzała na mnie z nieskrywanym podziwem, wyciągnęła z opakowania nienaturalnie białą bułkę i zaczęła upychać do niej udające warzywa kawałki tofu.

Назад Дальше