Katorżnicza, żmudna robota, takie ręczne przenoszenie kawałków na podstawie własnego widzimisię. Nie wiesz dlaczego, nie wiesz, co z tego wyjdzie, ale masz przeczucie, że może pasować. Jak układanie puzzli z dziesięciu tysięcy kawałków, gdzie większość obrazka to błękitne niebo.
Klik, klik. Jeszcze nic, ale zaczynało się powolutku coś z tego wyłaniać. Łyk ciepłej wódki, kilka granulek gównożarcia na zagrychę.
– Sobkow, Sobkow... – zamruczałem, wyszukując związane z nim firmy.
Klik, klik... Klik z powrotem. Zamrugałem, przetarłem lekko piekące oczy.
Miałem to.
Jedna ze spółek Sobkowa, schowana w drugim kręgu zależności pośredniej przez powiązanych z nim dyrektorów i właścicieli, dostała wierzytelność na trzydzieści milionów bez kilku groszy wobec jednej ze spółek z grupy K-Mer Corp. A ta z kolei miała dług, idący prosto ku spółce V4invest, zależnej... Od kogo?
Oczywiście od Marco Valenty. Przez podstawionego dyrektora, siedzącego w radzie nadzorczej, ale ten sam typek widniał w kilku innych podmiotach. Etatowy figurant, znało się i takich.
A to znaczyło, że ten dług istniał już wcześniej, tylko że nikt się nim nie zainteresował. I dopiero teraz K-Mer w osobie swojego dyrektora rady nadzorczej zdecydowało, że pora się za to wziąć. Moimi rękoma, rzecz jasna.
Ale... zaraz. To znaczyło, że Valenta był wcześniej nie dłużnikiem, tylko wierzycielem? Że to oni byli winni jemu, a nie on im?
No tak, na to by wychodziło, przynajmniej w skali mikro. W makro był im winien więcej niż oni jemu. Ciekawe ile, swoją drogą? Przywołałem ekran przepływów finansowych, zacząłem wbijać i przenosić dane.
Chwila muzyki i aż gwizdnąłem przez zęby.
Ten cały Valenta był niczym pijawka, od dłuższego czasu drenująca spółki zależne od K-Mer Corp. Przerzucał długi, żonglował wierzytelnościami. Obracał kwotami istniejącymi tylko w wirtualnych rozliczeniach, żeby dostać kolejne kontrakty na gazyfikację wydobywanego przez korporację węgla. Przekazywał fragmenty rozczłonkowanych zadłużeń na firmy, kaskadujące to dalej poza granicę roku obrachunkowego księgowości.
Przyssał się do nich i doił kropelka po kropelce... A potem nagle scalił to wszystko w jedną wierzytelność i przerzucił na spółkę córkę K-Mer tylko po to, żeby od razu zawiesić na strukturze zależnej korporacji, której dyrektorem był Sobkow.
Uśmiechnąłem się, nie mogąc nie okazać podziwu dla kreatywności: przekręcił ludzi na ich własnej kasie. Dał Sobkowowi nie swoje pieniądze. Nie wyjmując ani grosza z kieszeni, zebrał fortunę z cudzych skrawków, po czym... no właśnie.
Po czym wszystko wrzucił jednym absurdalnym, ryzykownym ruchem. Jak gdyby poczuł, że inwestycja opłaci mu się tak, że warto spróbować.
– Z tobą już nie pogadam – skwitowałem, odsuwając rysikiem na bok zdjęcie Sobkowa. – Ale za to ty... ty możesz się przydać.
Z grafiki spoglądała na mnie wąsata twarz typka niczym z poprzedniej epoki albo wręcz innego świata. Petr Matwieszuk, głosił podpis, dyrektor generalny PMGroup. Adres prowadzenia działalności: K-Merowo, bulwar Sztygarów, budynek F.
K-Merowo. Nie miałem wcale ochoty się tam ruszać, no ale co zrobić? Skoro mam znaleźć pieniądze, to wypadałoby porozmawiać z ostatnim człowiekiem, który jeszcze je widział.
Poza tym sprawa była mocno śmierdząca. Już teraz widziałem w załączonych do wykresu dokumentach, że decyzję o przeniesieniu wierzytelności z kilku może i zadłużonych, ale absolutnie wypłacalnych, posiadających aktywa i infrastrukturę spółek na jedną pustą, niemalże fasadową wydmuszkę V4invest podjęto w ciągu...
Aż chlapnąłem duszkiem resztkę wódki i dałem Kusto do wylizania szklankę.
Dwudziestu czterech godzin. Tak po prostu, na piękne oczy przerzucili wartą trzydzieści baniek wierzytelność na typa, który powiedział im, że spoko, ma przecież kasę, rozliczy się z nimi za miesiąc drobnymi z lewej kieszeni.
Sprawdziłem termin płatności: no tak, upłynął ponad miesiąc temu. Potem gówno wybiło z kibla, smród doszedł aż do Daniłowa, a ten wezwał szambonurka i powiedział: posprzątaj tu, czarnuchu.
Dolałem sobie wódki, wypiłem od razu. Dopiero po chwili skrzywiłem się, czując wyraźny zapach psiej śliny... No dobra, trudno, powinno odkazić.
Cokolwiek zrobił Valenta, miało to coś wspólnego z Sobkowem. Po prostu na ślepo wrzucił wartą trzydzieści baniek wierzytelność wobec grupy K-Mer w ukrytą strukturę tamtego, zajmującą się...
Klik.
„Pośrednictwo finansowe i gospodarcze, pozyskiwanie finansowania federalnego” – nie, to nie to.
Pozostałe obszary działalności... „Domy opieki, usługi medyczne”, to też bzdura.
„Działalność ogólnobudowlana” – nie.
Przewinąłem do końca, na „budowę maszyn”. Już miałem zamknąć listę, ale coś mnie tknęło, cofnąłem na przedostatnią pozycję.
„Nowoczesne technologie, działalność badawczo-rozwojowa, inżynieria biologiczna i genetyczna”.
O, to było ciekawe. Bardzo ciekawe. Akurat coś, w co można by wpompować bez trudu nie tylko trzydzieści, ale i sto trzydzieści milionów. Schowane, siedzące sobie cicho i niepozornie wśród masy nudnych, zwykłych rodzajów działalności gospodarczej.
A więc jednak będę musiał przejechać się do K-Merowa, do kolegi Matwieszuka i kulturalnie zapytać: co takiego podkusiło go, żeby lekką ręką pozwolić na przerzucenie wierzytelności na spółkę, zajmującą się badaniami w budowlance dla starych ludzi? Bo takie coś to nie w kij dmuchał, na pewno za tę kasę, a skoro Cesarz mówi, że koszą naszych, to...
Pamiętam, że szarpnąłem jeszcze butelkę do końca z gwinta, a potem zwyczajnie urwał mi się film.
Dzieeeeeeń dobry bardzo! Mamy już godzinę dziewiątą rano, słońce już dawno wstało i praży! Pobudka, śpiochy, pora na kolejny dzień pracy dla dobra Ojczyzny!...
...nadal nie jest jasne, jakie były motywy ujawnienia nagrań. Niezaprzeczalnie, wypowiedzi gubernatora i jego współpracowników są szokujące, ale...
...doskonale układa się pod skórą. Dzięki wiodącej technologii nasza siatka chłodząca...
...wciąż stoi w korku. Milicja pracuje nad rozładowaniem sytuacji, ale nie wiadomo, kiedy uda się...
Mmm... O tak, malutka, o tak. Pracuj wokół niego, no pracuj, nie żałuj sobie. Pokaż, jak bardzo go chcesz, jak mocno...Rozchyliłem oczy, zamrugałem, budząc się z wyjątkowego przyjemnego snu.
Leżałem nago na kanapie, przede mną wciąż jarzyły się blade wykresy i diagramy z rzutnika, który całą noc dmuchał mi prosto w twarz gorącym powietrzem.
Na podłodze obok siedział Kusto, liżący mnie długim, szorstkim i mokrym jęzorem po jajcach.
– Kusto, sio! Paszoł, idź stąd! – wrzasnąłem, zrywając się i zasłaniając rękoma. – Ach ty, ludziofilu jeden wstrętny...! Won!
Spłoszony pies rzucił się do korytarza, wpadł z hukiem w drzwi, pośliznął się, wleciał w wieszak na kurtki i z hurgotem wpadł do ciemnej sypialni, gdzie pewnie swoim zwyczajem wcisnął się pod łóżko. Ja usiadłem na kanapie, przeciągnąłem dłońmi po twarzy... A, no tak, piłem wódkę i po prostu mnie ścięło.
Zerknąłem na zegarek: dziewiąta. Nieźle zmarnowałem początek dnia, nie ma co.
Wreszcie wyłączyłem projektor, wcześniej robiąc sobie jeszcze zrzut danych firmy i personaliów dyrektora, którego będę musiał znaleźć w K-Merowie. Jak wyjadę teraz, to przed wieczorem powinienem...
A, no tak, dzisiaj przecież pogrzeb chłopaków.
Nie chciało mi się ni cholery, ale mimo wszystko wypadało się pojawić. Pomimo całego skurwienia, zbydlęcenia i upadku obyczajów na ulicach istniał pewien niepisany kodeks honorowy, a jako że ekipa z Nowodzierżyńskiego była naszymi bezpośrednimi sąsiadami i konkurencją...
Abstrahując już od wszystkiego: jeśli nie pokażemy się całą ekipą, może to zostać odebrane jako afront, a stamtąd tylko krok do przypisania nam odpowiedzialności.
Obmyłem się na szybko, wyciągnąłem wciąż jeszcze gorące, wilgotne ciuchy z odkażacza. Zamiast zamknąć drzwiczki, sięgnąłem ręką głębiej i w górę, namacałem zawinięty w folię pakunek... Tak, był tam, dokładnie jak go wsadziłem te dwa lata temu.
Cholera, a myślałem, że nie trzeba będzie. Ech... Tyle w temacie solennie składanych samemu sobie obietnic.
Odwinąłem folię, rozerwałem plastikowy pakiet, rozciąłem torbę z pokrytego ołowiem materiału, odbijającego promieniowanie przy prześwietleniach mieszkań, przeciąłem kolejną warstwę plastiku. W końcu wysupłałem z nasączonej smarem szmaty solidny kawał żelaza w kompozytowych okładzinach, z przyjemnością zważyłem w dłoni.
Oj, stęskniłem się do niego. Tyle różnych innych pistoletów po drodze trzymałem w ręku, strzelałem z nich i bawiłem się. O ile lepszych, bardziej nowoczesnych, wybajerowanych... A ten jednak był mój.
Westchnąłem ciężko, pstryknąłem przełącznikiem przy chwycie pistoletowym. Oko zabolało lekko, a potem dawno nieużywana soczewka wszczepiona w gałkę oczną nabiegła zielonkawym blaskiem, wyświetlając szereg komunikatów kontrolnych po francusku.
– Bą żur, kamą sawa? Komsi-komsa, eh? – Uśmiechnąłem się sam do siebie.
Tak, nie lubię cybernetyki, ale to nie znaczy, że jej nie używam. Ręka okazała się poniekąd koniecznością, a kiedy w szpitalu okazało się po wszystkim, że nieopatrznie zaznaczyłem opcję rozszerzoną zamiast podstawowej... No co, miałem prosić, żeby mi ją usunęli? No chyba że nie.
Zamknąłem oczy, głęboki wdech... Otworzyłem, spojrzałem na lampę pod sufitem – pistolet skierował się równo na nią. Klamka – lufa twardo podążyła za spojrzeniem. Głośnik w dużym pokoju – muszka i szczerbinka ułożyły się w równiutką linię.
Wysunąłem magazynek, przeładowałem, sprawdziłem, czy komora na pewno jest pusta. Doładowałem wyjętymi z pudełeczka nabojami o płaskim, przeciętym na sześć części czubku, wsunąłem pistolet w kaburę pod pachą, wyciągniętą z najgłębszych czeluści szuflady.
Na szybko wstukałem jeszcze oświadczenie w przenośny notatnik, podpisałem się, wsadziłem go w drugą kieszeń... Można było ruszać.
Dwie godziny wystarczyły akurat, żeby dotrzeć do nekropolii Nowodzierżyńskiego. No, niemalże wystarczyły, więc gdy zaparkowałem w końcu swego merca, kondukt pogrzebowy już chował się w kaplicy krematorium.
Dopiąłem kurtkę, próbując iść na tyle nonszalancko, na ile byłem w stanie się zdobyć – odwykłem od noszenia przy sobie broni! – podążyłem do środka.
We wnętrzu było ciasno i duszno, pachniało potem i nagrzanym plastikiem. Rodziny, znajomi, wspólnicy, sojusznicy i niedawni konkurenci wyciętej ekipy tłoczyli się wszyscy wokół trumien, chcąc pokazać, jak bardzo byli bliscy zabitym, jak mocno obchodzi ich los, który przypadł tamtym w udziale.
Urzędnik wyszedł na podium, przesadnie modulowanym głosem zaczął swoje przemówienie: Umiłowani, zgromadziliśmy się tutaj... Niepowetowana strata... Wyjątkowi ludzie... Szczególny dzień, będący dla nich końcem drogi, ale dla nas początkiem nowej, aby od dziś bardziej jeszcze nie szczędzić sił dla wielkości Ojczyzny.
Słuchałem tego jednym uchem. Gadka była praktycznie ta sama, zmieniały się tylko warianty okolicznościowe i ozdobniki, więc znałem już formułki na pamięć. Zamiast tego szukałem w twarzach obecnych czegoś, co pozwoliłoby zgadnąć, kto z nich mógł przyłożyć rękę do sytuacji brygady z Nowodzierżyńskiego.
Trumny podniosły się na automatycznych platformach, przejechały ku gardzielom pieców krematorium.
Śluzy otwarły się, połykając pojemniki z ciałami, a potem zamknęły. Przygasły światła, nad głowami zafalowała holograficzna biało-niebiesko-czerwona flaga. Zagrała podniosła muzyka, większość uczestniczących w ceremonii wyprostowała się, zaczęła otwierać usta w kształt, który ich zdaniem powinny przybierać do zgłosek hymnu.
Zerknąłem ukradkiem na zegarek: dochodziła pierwsza. Skinąłem głową kilku co bliższym członkom rodzin zabitych, po czym powoli, krok za krokiem zacząłem wycofywać się ku wyjściu.
Na dworze było już nieludzko gorąco, słońce spływało na ziemię płynnym ogniem, ale i tak oddychało mi się lżej niż tam, w atmosferze dosłownie skraplającego się na twarzach smutku i przygnębienia. Przeszedłem pomiędzy pomnikami zasłużonych obywateli dzielnicy i stosami tablic, na których wypisywano w rzędach nazwiska zmarłych, przecisnąłem się na swoje miejsce parkingowe i przez ledwie uchylone drzwi wsunąłem do nagrzanego piekarnika samochodu.
– Kej-łącznik-Me-ro-wo. – Wstukałem nazwę w ekran nawigacji.
Komputer posłusznie wyświetlił trasę, podał odległość: dwieście siedemdziesiąt kilometrów, pięć godziny jazdy.
Zmełłem w ustach przekleństwo, wdusiłem przycisk zapłonu.
Z nieba lał się żar, klimatyzacja huczała tak, że ledwie słyszałem przez nią dudnienie basów. Nagrzany asfalt zdawał aż lepić się do kół, ponad dachami stłoczonych na ulicach NeoSybirska samochodów falowało brudne powietrze; światła jakby złośliwie zmieniały się z czerwonych na pomarańczowe i z powrotem na czerwone.
Musiałem objechać całe cholerne miasto.
Zerknąłem ku tonącym w szarawoburej mgiełce wieżom śródmieścia. Gdzieś tam pewnie siedział sobie Daniłow, popijał jakieś frymuśne drinki i cieszył się klimatyzacją, spoglądając z wysokości swego apartamentu na leżące daleko w dole miasto, skąpane we własnym brudzie.
Chociaż nie, on pewnie wrócił do K-Merowa, poprawiłem sam siebie w myślach. W takim razie miałem szansę go spotkać? Możliwe, kto wie.
W końcu zostawiłem za sobą migające natarczywie neony i hologramy, zjechałem z obwodnicy pomiędzy zabudowania rzygającej dymem części przemysłowej. Przymknąłem wloty powietrza, żeby niepotrzebnie nie obciążać filtrów, więc w samochodzie błyskawicznie zrobiło się gorąco i duszno; jeszcze kawałek, powtarzałem sobie w myślach, jadąc za trzydziestotonową ciężarówką, jeszcze tylko trochę...
A potem wreszcie wypadłem na biegnącą prosto jak strzelił trasę za miastem.
Puściłem kierownicę, bardziej ufając dalekosiężnej kamerze skanującej autopilota niż własnemu wzrokowi. Dziur było więcej niż asfaltu, mercedes nawet teraz kluczył slalomem i zwalniał, omijając wyrwę za wyrwą. Prawie że współczułem wszystkim tym, którzy musieli przeprawiać się przez ten labirynt na manualu, licząc wyłącznie na własne umiejętności i łut szczęścia.
W końcu można było rozpiąć kurtkę, poluzować pasek i wyjąć pistolet z kabury. Odłożyłem żelastwo na siedzenie pasażera, pomasowałem obolałe żebra: albo szelki się skurczyły przez te dwa lata, albo to ja nabrałem ciałka.
Okolica była, oględnie rzecz ujmując, niezachęcająca. Już kiedyś było tutaj pusto i nijako: ot, równina jak okiem sięgnąć, tylko tu i tam odosobniony komin zakładu, produkującego białko albo odsysającego resztki wód gruntowych.
Był kiedyś plan, żeby wszędzie wokół NeoSybirska zbudować farmy słoneczne, ale okazało się, że nie da rady: osiadający kurz i sadza z kominów elektrowni węglowych sprawiały, że solary nie miały wystarczającej wydajności. Żeby powietrze się oczyściło, potrzebny był jeden pełny sezon deszczów... W trakcie którego nie wolno było palić węglem, na co nikt się nie godził, bo przecież jakoś trzeba żyć. I tak kółko się zamykało.
Włączyłem na powrót muzykę, sięgnąłem po bidon z wodą. Samochód powoli nawijał kilometry na koła, od czasu do czasu mijałem jadące z naprzeciwka nowsze albo starsze modele pojazdów... Raz zwolniłem, mijając ufortyfikowany posterunek milicji. Odruchowo schowałem pistolet pod siedzenie, ale stojący w cieniu gliniarz nawet na mnie nie spojrzał.
Mało kto jeździł do K-Merowa, bo i nie było po co. Jeśli ktoś miał tam biznes, to latał sobie wygodnie wiropłatem albo wsiadał w ekspresową kolej, wiozącą go komfortowym, opancerzonym wagonem w zamkniętym przedziale. Zwykli ludzie albo mieli wszystko, co potrzebne, na miejscu – albo nic. Tak czy inaczej, brakło im powodu, żeby szwendać się po drogach i bezdrożach Federacji.