SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 9 стр.


Przejąłem na chwilę stery, widząc wrak samochodu, tarasujący cały pas jezdni. Coś wciąż dopalało się i dymiło gęstymi, czarnymi kłębami, zasłaniając widoczność.

Zwolniłem, taksując uważnie okolicę. Nie, bynajmniej nie miałem ochoty nikomu pomagać, jednak takie niby-awarie nierzadko stanowiły przynętę dla rabusiów, polujących na podróżnych. Ten pewnie podpalono nocą, kiedy blask dodatkowo oślepiał kierowcę... No tak, drugi wóz stał na poboczu, z postrzelanej szoferki wystawała przez wybitą szybę zakrwawiona ręka.

Dodałem gazu, zostawiając miejsce za sobą. Może zadzwonić na posterunek, zameldować im...?

A zresztą, co mnie to obchodzi? Byli raptem kilkanaście kilometrów stąd, na pewno wiedzieli, ktoś już im musiał powiedzieć. Jakby chcieli, to mogliby się pofatygować, a pewnie wychodzili z tego samego, co ja, założenia: nie ich sprawa.

W połowie drogi pomiędzy dwoma miastami rozłożyła się przydrożna osada, której jedyną racją bytu był właśnie fakt, że leżała w połowie drogi. Stacja benzynowa, generatory i przyłącza do prądu, płyny i smary... Każdy z kilkunastu domków był zarazem garażem, warsztatem, jadłodajnią i hotelem.

Było tu obskurnie i mocno niskotechnologicznie. Kręciło się kilka wątpliwej jakości dziwek, tak bardzo pozmienianych przez tanie operacje plastyczne, że mało już podobnych do istot ludzkich. Co najmniej dwie z nich były chyba kiedyś mężczyznami, a jedna, zdaje się, pozostawała nim nadal.

Brrr... Ja wiem, że są czasy tolerancji, równości i możliwości, przynajmniej nominalnych. Ale chyba byłem mocno staromodny i jakoś nie mogłem przekonać się do tego, że każdy mógł sobie wybrać, kim i czym chce zostać.

Głównie dlatego, że w sytuacji wolności wyboru większość ludzi decydowała się na naprawdę głupie opcje.

Zjechałem na bok, jakkolwiek bardziej dla zasady niż z realnej potrzeby. Od razu obskoczyli mnie sprzedawcy wszelkiego barachła, jakiś natarczywy szczyl zaczął myć mi szyby, ktoś przyczepił do maski magnetyczny holoprojektor z równie skromnym, co pompatycznie ukazanym menu swego wątpliwej reputacji przybytku uciech podniebienia i nie tylko.

Wysiadłem, już miałem zatrzasnąć drzwi, przypomniałem sobie o pistolecie. Schyliłem się po niego pod fotel, schowałem za pazuchę ruchem, który sam uznałbym za niezauważalny – kiedy wyjrzałem ponownie z kabiny, wokół samochodu było już pusto.

No cóż, widać ludzie na tak zwanej prowincji o wiele lepiej odczytywali pewne sygnały.

Wszedłem do pierwszego z brzegu baru – trafiłem akurat na jakiegoś małego, skośnookiego typa, ale raczej Kazacha niż Chińczyka. Pokazałem palcem na wyświetloną ponad kontuarem potrawę, nawet przypominającą coś, co jadało się kiedyś... Chciałem sczytać czip, ale ten pokręcił głową.

– Tylko gotówka!

Wyciągnąłem z kieszeni kartę, przesunąłem po samorobnym czytniku. Piknęło, zapaliła się niebieska dioda, typ uśmiechnął się szeroko i wskazał mi miejsce przy tandetnym, plastikowym stoliku.

Po chwili pojawiła się jego żona, a może córka, patrząca na mnie nienaturalnie wielkimi, chirurgicznie powiększonymi oczami o rzęsach tak długich, że aż dotykały brwi. Rozciągnęła napompowane silikonem wargi w uśmiechu równie sztucznym jak jej cycki, postawiła przede mną plastikowy dzbanek i plastikowy kubek.

To wszystko jest z plastiku, pomyślałem sobie. Ta kobieta, to menu, cała ta buda. Nawet żarcie będzie z plastiku, bo skąd by wzięli prawdziwe mięso? Tutaj, poza miastem, ludzie przynajmniej nie udawali, że jest inaczej. Gówno było gównem, i nikt nie usiłował tego ukrywać.

Kiedy przynieśli jedzenie, to aż mi w brzuchu zaburczało, po raz pierwszy od nie wiem jak dawna. Nachyliłem się nad niekształtnymi, rozgotowanymi pierogami o barwie i fakturze rozmiękłego papieru toaletowego, dźgnąłem poszczerbionym aluminiowym widelcem...

Przez dziurę zaczął wysączać się sos, od którego zapachu aż zakręciło mi się w głowie.

Nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje, ująłem sakiewkę z ciasta w trzy palce i ugryzłem od dołu. Wraz z ciastem do ust dostał się spory kawałek nadzienia, mającego w sobie zaskakująco dużo mięsa, gorący sok trysnął do ust, pociekł po brodzie... Aż zachłysnąłem się z wrażenia, rozkasłałem, ale dałem radę pogryźć i połknąć.

Sięgnąłem po serwetkę, ale zaraz opamiętałem się, wytarłem usta palcami i dokładnie oblizałem każdy. Popatrzyłem na właściciela, śmiejącego się zza lady.

– To jest... przepyszne! – wybełkotałem, wpychając do ust drugą połówkę pierwszego z trzech pierogów. – Skąd macie takie aromaty spożywcze? To przecież musi kosztować fortunę, powinniście to w mieście sprzedawać!

– Dobre? – ucieszył się skośny typ.

– Przepyszne, mówię przecież! W tym jest białko? Bo chyba czuję lekki posmak prawdziwego mięsa?

– Mięsa, tak! Mięsa dobra, mięsa środek! – przytaknął ochoczo.

– Ale ja pytam...

– To jest mięso – mimochodem rzuciła cycata, wargata i rzęsata kobieta, zbierając ze stolika obok brudne naczynia z niedopałkami petów.

Zamurowało mnie.

– Co...?

– Mięso – powtórzyła. – Trochę mieszamy z soją i syntoproteiną, żeby miało objętość, ale to baran. Bity trzy dni temu, dwulatek.

Zamarłem, nie donosząc do ust ostatniego kęsa. Mózg po prostu zawiesił się na tej informacji.

Jeśli to, co mówiła, było prawdą, to wracając, zajadę tu znowu, zamówię porcję na wynos i w NeoSybirsku każę ją zatopić w żywicy epoksydowej, po czym oprawię w złote ramy, powieszę na ścianie i będę na nią patrzył.

– W górach, wysoko, są stada. – Dziewczyna mówiła tak, jakby było to zupełnie oczywiste. – Ojciec jeździ co tydzień i przywozi mięso. Taniej niż kupowane syntobiałko z dodatkami. A smaczne, prawda?

– Smaczne.

Z nabożną czcią spożyłem ostatni kawałek, przeżuwając długo i z lubością. Potem wychłeptałem sos, wylizałem plastikowy talerzyk, sam zaniosłem go do kosza, podziękowałem właścicielowi, który aż podał mi rękę ponad kontuarem i poklepał przyjacielsko po ramieniu.

Wyszedłem na dwór, z ciekawości wywołałem asystenta finansów na zegarku, zbliżyłem kartę i sprawdziłem ostatnią płatność... No tak, posiłek kosztował grosze. Mniej, niż zapłaciłbym za najtańszą parówkę sojową bez dodatków w mieście.

Odlałem się jeszcze za rogiem, żeby potem nie biegać, kupiłem butelkę może nie do końca czystej, ale na pewno świeżej wody. Wsiadłem do samochodu, sprawdziłem odległość: połówka minus dwieście metrów.

– Teraz już z górki – rzuciłem w przestrzeń, odpalając silnik.

Żołądek pracował pełną parą, aż mi się spać zachciało trochę. Niby w bagażniku miałem kanister z syntadrenaliną, no ale przecież nie będę się kłuł, nie? Ustawiłem autopilota w stan czuwania na wypadek, gdyby mi miała główka opaść, włączyłem ulubiony kawałek muzyki i depnąłem na gaz.

K-Merowo widać było już z daleka.

Nad całym miastem wisiała całunem warstewka kurzu i pyłu, nieustannie unoszącego się z wyrobisk węglowych, zakładów wzbogacania i gazyfikacji, koksowni, rafinerii, kotłowni, elektrowni i całej tej przeogromnej machiny, napędzającej największą w Federacji kopalnię odkrywkową węgla.

Po lewej i prawej od drogi wznosiły się hałdy wyciągniętej z odkrywek ziemi, odpadów i żwiru. Najpierw daleko, potem stopniowo coraz bliżej, aż wreszcie podsunęły się pod samą trasę, osypując tu i ówdzie na asfalt i wypełzając na jezdnię długimi jęzorami szarego piachu.

A potem nagle usypiska zniknęły, zaś ja wjechałem na równie słynny co przerażający Czarny Wiadukt.

Miasto węglowców wznosiło się w oddali niczym zamek z chorej bajki – stłoczone, pozlepiane razem wieżowce, kurczowo trzymające się jeden drugiego. Jak pijani rybacy, co chcieli łowić ryby spod lodu i wleźli na krę, która oderwała się od brzegu i teraz dryfowała coraz dalej, krusząc się kawałeczek po kawałeczku. Zresztą, kto dziś łowi ryby, jak nie ma co łowić?

Wokół samotnej, z roku na rok coraz mniejszej wysepki K-Merowa rozciągały się jak okiem sięgnąć odkrywki i wyrobiska węglowe.

Pierwsze maszyny i koparki pracowały zaraz za przedmieściami, ryjąc drogocenny surowiec niemalże spod fundamentów domów mieszkalnych. Potem kolejne, coraz większe maszyny wgryzały się głębiej w ziemię, prując złoża do ostatniej szufli, do najcieńszego pokładu, do statystycznie nieistotnego śladu miału w piachu i glinie. Dziesiątki, setki kilometrów taśmociągów przenosiły urobek do stacji kruszenia i odsiewu, potem automatyczne podajniki ładowały go do ciężarówek o kołach większych i cięższych niż cały mój mercedes.

Czarne złoto Syberii, węgiel kamienny. Zalegający pokładami poziomo pod samą ziemią, łatwo dostępny, wysokokaloryczny. O dziwo, zasobów nadal starczało, złoża jeszcze się nie kończyły, więc wydobycie szło pełną parą.

Byliśmy skazani na sukces, bo wszystko wskazywało na to, że prędzej od tego węgla skończy się sama ludzkość.

Czarny Wiadukt wznosił się na pałąkach betonowych słupów, dostawianych i przestawianych na bieżąco w miarę, jak koparki i kombajny węglowe podchodziły coraz bliżej i głębiej do poprzednich mocowań. Już teraz droga wiodła dobre kilkadziesiąt metrów ponad ogromną pustką, po której hulał wiatr...

Gwałtowny podmuch szarpnął samochodem, czarny pył uderzył w przednią szybę. Od razu zwolniłem: no tak, był nawet znak ostrzegawczy, żeby uważać. Do tego jeszcze droga była popękana w poprzek, więc miejscami dojeżdżało się do istnych progów z asfaltu, wypiętrzającego się współczesnym górotworem.

Widziałem już pierwsze bloki na obrzeżach miasta, dosłownie wiszące ponad węglową przepaścią. Oczywiście, że były podparte, wylewano pod nimi żelbetowe półki i belki. Mieszkańcy wcale nie musieli się wyprowadzać... Ale wszyscy wiedzieli doskonale, że właśnie o to chodziło.

Maszyny wchodziły coraz głębiej i głębiej, a węgiel wart był więcej niż mieszkający na nim ludzie. Prędzej czy później ściany zaczynały pękać, bloki osuwały się do wyrobiska. Kolejna komisja do spraw wypadków górniczych, dochodzenie, winni zaniedbań, kary, nagany – a potem historia się powtarzała.

Ciekawe, czy bonzowie z K-Mer Corp myśleli czasami o tym, co będzie dalej? Przecież w końcu koparki zaczną ryć pod ich własnym wieżowcem, wznoszącym się dumnie iglicą z czarnego szkła i oksydowanego aluminium w samym centrum miasta. Będą siedzieć w swoich biurach, czekając, aż wszystko się zawali?

Prędzej obejrzą to sobie na żywo na ekranach holowizorów w bezpiecznym zaciszu luksusowych domów, przemknęło mi przez myśl. Nikt z nich nie troszczył się ani o środowisko, ani o to miasto, ani mieszkających w nim ludzi. Przypuszczam, że mieli w dupie też samą firmę.

Chodziło wyłącznie o pieniądze.

Wjechałem pomiędzy wysiedlone bloki. Najbliższy po prawej nie miał już jednej ściany, widziałem dokładnie wnętrza mieszkań, otwartych niczym na przekrojowym rysunku. Sąsiednie też przygotowano do wysiedlenia, widać było pnące się po murach rysy pęknięć i odpadający płatami tynk.

Całe K-Merowo było szaroczarne, przyprószone węglowym pyłem i kurzem. Czarny proszek osiadał na ulicach, podnosił się chmurami za samochodem, wciskał w otwory wentylacyjne i gromadził pod ścianami. Gdy padał deszcz, czarne błotko spływało po ścianach, zostawiając za sobą zacieki. Nie wyobrażałem sobie, jak można tu mieszkać.

Ludzie też byli szarzy, jeszcze bardziej ponurzy niż w NeoSybirsku. Widziałem zaciśnięte w wyrazie permanentnej, ledwie tłumionej agresji usta, dłonie odruchowo zwijające się w pięści... I kontrastujące z tym, mrugające radośnie czerwienią, fioletem i zielenią neony, ponad którymi wznosił się dumnie śnieżnobiały billboard.

Spojrzałem na znaną do bólu każdemu obywatelowi Federacji twarz, na wypisane czerwonymi wołami hasło: „Wieczny Prezydent – wieczna Rosja!”.

Nawet teraz kilkunastu robotników pucowało plakat gąbkami na długich sztycach, hojnie polewając wodą z myjki ciśnieniowej. Pod nim kręciło się stadko dzieciaków, radośnie korzystających z darmowego prysznica w to skwarne popołudnie, piszczących głośno i wołających do spoconych roboli: jeszcze, polejcie jeszcze!

Młode pokolenie dosłownie chowało się w pomyjach z pańskiego dworu.

Zawinąłem pod budynek, którego adres znalazłem w dokumentach od Daniłowa. Ot, jeden z wielu biurowców, logo firmy na fasadzie, parking dla gości, ogrodzenie... Nałożyłem przenośny filtr, wysiadłem z samochodu i wbiegłem po schodach do środka.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – odezwała się recepcjonistka, nawet na mnie nie patrząc.

– Khudovec Aleksander, do pana dyrektora... e... Matwieszuka – w ostatniej chwili przypomniałem sobie nazwisko.

– Pan był umówiony? – Puknęła w monitor. – Odczyt tożsamości poproszę.

– Nie, ja tak, z wolnej ręki.

Przytknąłem czip do czytnika, zastanawiając się po raz kolejny: czy moja licencja detektywa jest jeszcze ważna? I czy lepiej, żeby była, czy żeby nie? Recepcjonistka włączyła komunikator, przywołała na twarz wyćwiczony uśmiech.

– Panie dyrektorze, ma pan gościa – zaszczebiotała, składając usta w ciup. – Pan Khudovec, z NeoSybirska... Tak, dopiero przyjechał. Pan w jakiej sprawie?

To ostatnie było do mnie. Przewróciłem oczami, rozłożyłem ręce.

– Biznes.

– Tak, w interesach... Dobrze, już go wysyłam do pana. – Uśmiech spłynął z jej twarzy, transmisja zapewne dobiegła końca. – Tamtą windą, siódme piętro. Gabinet po lewej.

Wjechałem na górę, rzeczywiście znalazłem gabinet po lewej zaraz obok windy. Zapukałem, dotknąłem klamki; drzwi otworzyły się same.

W ogromnym gabinecie siedział w ogromnym grawifotelu za ogromnym biurkiem malutki człowiek.

– A, to pan – ucieszył się. – Proszę, proszę siadać. Piotr Matwieszuk, bardzo mi miło, dyrektor. W czym mogę panu pomóc?

Podał mi rękę, bardziej przypominającą lekko sflaczały balon. Usiadłem na wskazanym miejscu.

– Aleksander Khudovec, prywatny przedsiębiorca. Chciałem porozmawiać z panem o...

– Napije się pan czegoś?

– Może wody...

– O, doskonały wybór! Ja powiem panu, że też tylko wodę piję. Odkąd się z raka żołądka wygrzebałem, to staram się dbać o siebie... A przecież od płuc się zaczęło, i z tym też sobie poradziłem.

– Ojej. Współczuję i gratuluję zarazem. Mam nadzieję, że wszystko już w porządku?

Zawsze najważniejszą rzeczą przy takich rozmowach jest nawiązanie kontaktu. Rozmawiać należy o kwestiach ważnych dla źródła informacji, aby zdobyć jego zaufanie, a następnie właściwie je skapitalizować.

– No, przerzutów nie widać, ale wie pan, jak to jest. Poprzednio też nie było, i nagle bęc! Wysypało mi się tak, że aż strach. Teraz, odpukać, jest dobrze.

Weszła asystentka, przyniosła wodę i szklanki. Przy okazji uśmiechnęła się do mnie, a ja nie omieszkałem zauważyć, że miała, nie powiem, bardzo kształtne biodra... Pan dyrektor musiał spostrzec, że taksuję dziewczynę, bo kiedy wyszła, uśmiechnął się do mnie szelmowsko.

– No, widzę, że i pan docenił mój najnowszy nabytek. A jak ta dziewczyna się szybko uczy, powiem panu! Niedługo będziemy jechać w delegację, to zabiorę ją ze sobą. Zobaczymy, czy zasłuży na awans, he, he...

– He, he – zgodziłem się.

– To ile chce pan tego węgla przywieźć?

Przez chwilę patrzyłem na niego, szczerze zaskoczony. Dopiero potem trybiki w głowie przesunęły się we właściwą pozycję.

– Węgla. Nie, nie do końca węgla.

– A, czyli odbiera pan tylko gotowy gaz. No dobrze, mamy akurat otwarty proces na dużej transzy i...

– Chcę porozmawiać z panem o Sobkowie.

Drgnął.

Zbladł, potem poczerwieniał.

– O kim takim? Obawiam się, że nie wiem, o kim pan mówi – skłamał tak nieudolnie, że aż zacisnąłem pięść pod stołem.

– Paweł Sobkow. A może mówi panu coś nazwisko Valenta? Marco Valenta.

Wypił duszkiem wodę, dolał sobie jeszcze. Szyjka butelki kilka razy zabrzęczała o rant szklanki, tak bardzo trzęsła mu się ręka.

Назад Дальше