Chór zapomnianych głosów - Mróz Remigiusz 7 стр.


– Pożegnałaś się ze wszystkimi?

– Tak – odparła Nozomi, chcąc uciąć temat. Niełatwo było powiedzieć matce i ojcu, że więcej jej nie zobaczą. Ochotnicy, którzy kilkadziesiąt lat temu wsiedli do pierwszych statków Ara Maxima, byli w znacznie lepszej sytuacji. Cały świat trąbił o misji, nic nie trzeba było nikomu tłumaczyć. Teraz mało kto śledził z zainteresowaniem postępy poszczególnych jednostek. Miało minąć jeszcze kolejne pół wieku, nim pierwsza z nich się odezwie.

– Jakieś wieści z Accipitera? – zapytała.

– Nie. Znając życie, prześlą odpowiedź kiedy będziemy już w diapauzie.

Ellyse skinęła głową i głośno zaczerpnęła tchu.

– Pierwszy raz w kriostazie? – zapytał major.

– Niestety. Ale oby nie ostatni. Chciałabym wrócić.

– Wszystko sprawdziliśmy, nie ma się czym przejmować.

– Prócz tego, co zatrzymało Accipitera – odparła Nozomi i podniosła się. Przełożony spojrzał na nią z dezaprobatą.

– Obawa przed diapauzą to normalna…

– Nie o to chodzi – ucięła Ellyse i na moment zawiesiła głos. – A jeśli to właśnie kriogenika sprawiła, że Accipiter zwrócił na siebie uwagę kogoś lub czegoś? To niezupełnie absurdalna hipoteza.

– Ale stanowiąca kroplę w morzu wszystkich innych – odparł Loïc, przysiadając na osłonie komory i krzyżując ręce na piersi. Omiótł wzrokiem pokład, szukając innych malkontentów, którzy mieli opory przed długim snem. Ellyse była jedyna.

– Ale nie zaprzeczy pan, że to hipoteza cokolwiek niepokojąca – dodała Nozomi. – Bo zakłada, że nas również to spotka.

– Nie ma co snuć płonnych spekulacji, chorąży.

– Tak jest.

– Zamkniesz oczy, a zaraz potem obudzisz się i będziesz miała wszystkie odpowiedzi przed sobą.

– Jakoś ta świadomość nie koi moich nerwów.

– Trudno – odparł Jaccard z uśmiechem. – Ładuj się do kapsuły i miłych snów.

– Wzajemnie, panie majorze.

Osłona się opuściła, a Loïc cofnął się o krok. Obserwował, jak Ellyse przez chwilę walczy ze sobą, by nie zrobić wdechu i w końcu ulega. Wyraz napięcia na jej twarzy stopniowo zanikał, a potem zastąpiła go błogość.

Jaccard odetchnął, obracając się. Wszystkie komory były już zamknięte. Zostali tylko dwaj najwyżsi stopniem oficerowie. Loïc spojrzał na zegarek, a potem na właz wejściowy. Zaklął pod nosem.

Dowódca zjawił się kilka minut przed planowanym zakończeniem procedury hibernacji załogi. Gdyby zwlekał jeszcze trochę, prędkość przyświetlna mogłaby mieć poważne konsekwencje dla ich organizmów, ale przede wszystkim spowodowałoby to kolejne opóźnienie. Dowództwo by się wściekło, trzeba byłoby zaczynać wszystko od początku.

– Załoga znajduje się w kriostazie, panie pułkowniku – oświadczył Loïc. – Systemy sprawdzone, mamy zielone światło.

Kiedy Jaccard ostatnim razem widział dowódcę, Jeffrey Reddington nie miał gęstej siwej brody, która upodabniała go do Hemingwaya. Pierwszy oficer przypuszczał, że jak tylko załoga się wybudzi, szybko obdarzy dowódcę stosownym pseudonimem.

– Panie pułkowniku?

– Zrozumiałem – odparł Reddington, a potem skierował się ku otwartej komorze. Pochyliwszy się nad kontrolkami widniejącymi na szklanej osłonie, zaczął wprowadzać jakieś zmiany.

– Czy mogę…

– Zajmij swoje miejsce.

– Tak jest – odparł Loïc i niemal zasalutował.

Był niewierzący, ale gdy położył się w komorze kriogenicznej, był o krok od tego, by zacząć się modlić. Szyba zasunęła się nad nim, a Loïc kątem oka dostrzegł, że dowódca jeszcze grzebie w systemie.

Jaccard wziął głęboki wdech. Gdy się obudzi, będą w konstelacji Ołtarza. Wszystkiego się dowiedzą.

12

Håkon i Dija Udin przeczesali maszynownię, nie odnajdując śladów niczyjej obecności. Było tam gorzej niż w innych miejscach na Accipiterze – pokiereszowane ciała nie pozwalały stwierdzić, czy patrzy się na pozostałości po mężczyznach, czy po kobietach. W krwawej mazi zaścielającej podłogę leżały rozszarpane organy wewnętrzne i połamane kawałki kości.

– Puścisz pawia? – zapytał Alhassan.

– Jeszcze się zastanawiam.

– Jeśli nie, to tam masz stanowisko, z którego możesz kontrolować wszystkie systemy – odparł Dija Udin, wskazując konsolę przypominającą niewielki wykusz. Håkon podszedł do niej, postawił przewrócone krzesło, a potem spojrzał na wyświetlacze i klawiaturę.

– Wszystko zalane krwią – powiedział.

– Co ty powiesz?

– Chodzi mi o to, że jeśli ktoś korzystałby z konsoli, zostawiłby ślady.

Spojrzeli po sobie, nie odzywając się. Zastanowiwszy się nad tym przez moment, Lindberg utwierdził się w przekonaniu, że najeźdźca sobie z nimi pogrywa.

– Co teraz? – odezwał się Alhassan, niepewnie lustrując okolicę. Teraz, gdy zalana była jaskrawym blaskiem, obaj załoganci chętnie wróciliby do wcześniejszego półmroku. Czerwonawe światła były niepokojące, ale skrywały część makabrycznych obrazów.

– Nie wiem – odparł Håkon, opierając się o ścianę.

– Trzeba znaleźć skurwiela.

– Powodzenia – bąknął.

– Raz nam się wywinął i już straciłeś rezon? – zapytał Dija Udin.

– Straciłem rezon, kiedy zbudziłem się i ujrzałem trupa na osłonie kriokomory.

– Nie pierdol, Lindberg. Trzeba go znaleźć, i…

Dija Udin urwał, widząc dezaprobatę Skandynawa. Musiał wiedzieć, że nie było sensu w ściganiu tego tworu. Czymkolwiek był, miał przewagę, która wykluczała sprawiedliwy pojedynek.

– W porządku – powiedział Alhassan. – Załóżmy, że rezygnujemy z ataku.

– Załóżmy.

– Co w takim razie zrobimy? Kennedy już wszedł w przyświetlną.

– Więc musimy tylko wyczekać pół wieku, a potem opuścić tę latającą trumnę i przesiąść się na drugiego ISS-a.

– Takie to proste – odburknął Dija Udin, również opierając się o ścianę. Lindberg pomyślał, że sprawiają wrażenie skazańców stojących przed plutonem egzekucyjnym i czekających, aż rozbrzmi pierwsza salwa. Alhassan wyjął pigułki energetyczne i poczęstował towarzysza.

– Co to za gówno? – zainteresował się w końcu Håkon, biorąc jedną.

– Energia w czystej postaci.

– Jakieś psychotropy?

– Też. Ale nic, co zryłoby ci banię.

– Twój stan umysłu każe mi w to wątpić – odparł astrochemik, łykając tabletkę.

– Co za różnica? I tak umrzemy tu prędzej czy później.

Lindberg pokiwał głową. Trudno było z tym polemizować. W milczeniu toczyli wzrokiem po maszynowni, która przywodziła na myśl dantejskie piekło. Wentylacja działała na pełnych obrotach i nie czuli już wszystkich tych wyziewów śmierci, które wcześniej uderzały w nozdrza.

– Nie mam zamiaru sadzać tego statku na planecie – odezwał się po chwili Håkon.

– Niech Allah broni.

– W takim razie pozostaje nam kontynuować misję albo czekać tutaj na Kennedy’ego.

Dija Udin przez chwilę się zastanawiał.

– Obie te możliwości zakładają, że musimy pogrążyć się w diapauzie. Tymczasem po pokładzie biega jakieś monstrum.

– Tak – odparł Lindberg.

– Tylko tyle? „Tak”?

– A co mam powiedzieć? Przecież widzisz, że nie potrafimy nawet go namierzyć.

– Srał cię pies, Szwedzie.

– Jestem Skandynawem.

– Jeden grzyb.

– Niezupełnie, Szwecja przestała być…

– Te, te! Nie mam zamiaru wysłuchiwać historii politycznej twojej krainy. By ją zdyskredytować, wystarczy mi świadomość, że ty przyszedłeś tam na świat.

Håkon uśmiechnął się blado, po czym obrócił do towarzysza.

– Mamy kilka miesięcy – odezwał się.

– Co?

– Musimy odczekać kilka miesięcy, zanim znów wejdziemy do kriokomór. Przez ten czas może uda nam się ustalić więcej.

– Może. A co potem?

– Poczekamy tu na Kennedy’ego.

– W porządku – odparł Alhassan.

Bodaj po raz pierwszy się ze sobą zgodzili, przez co Lindberg poczuł się nieswojo. Nie mogło jednak być innej możliwości – lot na Krauss-deGrasse-7 w gwiazdozbiorze Oriona wiązałby się z ryzykiem, że cokolwiek było na pokładzie, przeniesie się na planetę. A jeśli w przyszłości miała zostać skolonizowana, byłaby to tragedia apokaliptycznych rozmiarów.

– To od czego zaczniemy? – zapytał Dija Udin.

Håkon zatoczył ręką krąg.

– Chcesz to wszystko posprzątać?

– Accipiter wykona większość roboty za nas.

– Ale tak czy inaczej…

– Trzeba jakoś zająć wolny czas, Alhassan. To kilka miesięcy.

– Mamy socjalki.

– Jedną parę.

Muzułmanin roześmiał się chrapliwie.

– Żartujesz sobie? Myślisz, że na pokładzie statku liczącego kilkaset dusz był tylko jeden fantomat?

Skandynaw wzruszył ramionami. Dotychczas niespecjalnie interesowała go wirtualna rzeczywistość, ale być może teraz powinna zacząć, skoro mieli spędzić tu tyle czasu. W dodatku ze świadomością, że coś na pokładzie nieustannie czyha na ich życie.

– W porządku – odparł Håkon. – Ale najpierw trzeba doprowadzić pokład do porządku.

– Wybacz, że zasugerowałem cokolwiek innego.

Lindberg rzucił mu powątpiewające spojrzenie, a potem pokręcił głową. Chwilę później zabrali się do roboty. Raz za razem spoglądali na główną śluzę, choć jednocześnie obaj powątpiewali, by pojawił się bicz boży, który wytrzebił załogę.

– Może to jakaś infekcja? – zapytał Dija Udin, przeciągając anihilatorem po krwistym zacieku na ścianie. Podłogami miał zająć się statek – dywan z odpowiednich cząstek szybko załatwi sprawę.

– Infekcja?

– Może nic fizycznego nie trafiło na Accipitera – odparł Alhassan. – No wiesz…

Håkon pochylił głowę, po czym odłożył swój anihilator i zasiadł przed konsolą głównego inżyniera. Chwilę trwało, nim rozeznał się w układzie panelu.

– Co robisz? – zapytał muzułmanin.

– Sprawdzam twoją hipotezę.

– To nie żadna hipoteza, tylko strzał w ciemno.

Lindberg milczał, przesuwając słupki danych.

– Accipiter doliczył się wszystkich załogantów – powiedział po chwili astrochemik. – Wszystkie trupy są na pokładzie, plus dwóch kandydatów do tego miana.

– No i?

– Gdyby to była infekcja, ktoś zarażony musiałby przeżyć, by sobie z nami pogrywać. Tymczasem zostaliśmy tylko my.

Dija Udin oparł się o konsolę.

– W takim razie może chodzi o jakieś stworzenie, które nie ma fizycznej formy.

– Może – przyznał Lindberg, choć systemy pokładowe nie wykrywały żadnej obecności. Żadnych podejrzanych cząsteczek w sztucznie generowanej atmosferze, żadnego ruchu w powietrzu, niczego, co mogłoby świadczyć o jakiejkolwiek obecności, w jakiejkolwiek znanej formie.

Zanim nawigator zdążył wysnuć kolejną koncepcję, rozległ się dźwięk informujący o nadchodzącej wiadomości. Nie zastanawiając się, Håkon wdusił odpowiednią kontrolkę. Obaj wlepili wzrok w niewielki wyświetlacz po drugiej stronie maszynowni.

Afrykańczyk przedstawił się jako generał Saikou Badije. Zapewnił o pełnym wsparciu ze strony Ziemi, a potem poinformował, że o szesnastej z minutami czasu Zulu, ISS Kennedy wszedł w przyświetlną.

– SCD czterdzieści dziewięć lat i dziesięć miesięcy – zakończył.

– SCD? – zapytał Lindberg.

– Szacowany czas dotarcia – odparł Dija Udin.

– W kwaterze głównej zebrało się konsylium mające ustalić, co możemy wam poradzić – ciągnął dalej czarnoskóry. – Po burzliwej dyskusji osiągnęliśmy konsensus. W naszym przekonaniu powinniście pozostać w obecnym układzie, odczekać minimum sześć miesięcy, a następnie poddać się diapauzie.

– Klękajcie narody świata – bąknął Alhassan. – Mędrcy przemówili.

– Ufamy, że nawigator posiada odpowiednią wiedzę, by zaprogramować kriokomory. Jeśli nie, przejdzie błyskawiczne szkolenie. Będziemy kontaktować się na bieżąco, oczekujemy także raportu w sprawie możliwych przyczyn katastrofy.

– Możliwych przyczyn? – zapytał Dija Udin, gdy generał ozięble ich pożegnał i znikł z wizji. – Wątpią, że mamy do czynienia z życiem pozaziemskim?

– Nawet my nie jesteśmy tego pewni – odparł Håkon. – Sam przed chwilą mówiłeś o infekcji.

Alhassan zbył to milczeniem, wrzucając do ust kolejną pigułkę energetyczną. Potem zabrali się za sprzątanie – nie spieszyło im się do nagrania wiadomości zwrotnej. Nie mieli nic do zaraportowania, a rozmowa z generałem Saikou Badije nie należała do specjalnie krzepiących zajęć.

Kilka dni później zmienili zdanie. Czarnoskóry mężczyzna okazał się człowiekiem zasadniczym, ale pomocnym. Nie mydlił oczu, mówił, co myślał i cenił sobie to, że oni również nie owijali w bawełnę.

Z każdym upływającym dniem pokłady Accipitera coraz mniej przywodziły na myśl fantomaty grozy. Z pomocą systemów oczyszczania statku, załoganci uporali się w końcu z ciałami, krwią i wnętrznościami.

Po najeźdźcy nie było śladu.

Saikou Badije codziennie przedstawiał im kolejne wnioski naukowców z Ziemi. Po miesiącu teorii było tyle, ile głów, a po kolejnych dwóch tygodniach stworzono najbardziej nieprawdopodobne historie związane z podróżującymi w czasie duchami załogi.

Mimo że na pokładzie Accipitera nie było już ludzkich szczątków, zaśnięcie w którejkolwiek z kajut graniczyło z cudem. Håkon był zadowolony, gdy udało mu się zażyć kilka godzin snu dziennie, choć i wtedy przebudzał się raz po raz. Dręczyła go świadomość, że coś nieustannie na nich czyha, napawając się strachem ocalałych. W dodatku powróciły niepokojące przypuszczenia – Dija Udin mógł być świetnym aktorem. Mógł mieć z tym wszystkim coś wspólnego.

Zmodyfikowane socjalki były prawdziwym zbawieniem. Z ich pomocą pół roku minęło jak z bicza strzelił, choć nie obeszło się bez spięć między dwoma załogantami. Pierwsze dwa miesiące udało im się przetrwać bez większych kłótni, obracając sytuacje kryzysowe w żart. Potem zaczęły się schody i nie trzeba było wiele, by wzajemnie się rozdrażnić.

Po czterech miesiącach wydzielili dwie strefy statku, by nie wchodzić sobie w drogę. Lindberg codziennie biegał od ośmiu do dziesięciu kilometrów, ćwiczył trochę na siłowni, sporo czytał, i jeszcze więcej czasu spędzał w fantomatach. Nie było to złe życie – z pewnością mógł wyobrazić sobie gorsze. Wirtualny seks był całkiem niezły, niewiele różnił się od prawdziwego. Szczególnie, że Håkon mógł przebierać wśród programów, które załoganci zgrali do systemu przed wylotem.

Ostatecznie jednak monotonia zebrała żniwa. Lindberg i Dija Udin spotkali się w mesie, nawalili w sztok, a potem zaczęli odliczać czas do momentu, gdy będą mogli ponownie zanurzyć się w diapauzie – i w błogiej nieświadomości czekać na Kennedy’ego.

Po sześciu miesiącach od pierwszego wybudzenia zaprogramowali kriokomory.

– Jesteś pewien, że nas nie zabijesz? – zapytał Håkon.

– „Pewien” to mocne słowo. Zresztą to astrochemik powinien lepiej orientować się w temacie niż nawigator.

– A co astrochemik ma wspólnego z diapauzą?

– No, rozumie te wszystkie… jakieś tam procesy, zachodzące w organizmie.

– Rozumiem tyle, że zasnę i będę miał spokój od twojego nieustannego pierdzenia.

– Mam nadzieję, że to przenośnia.

– Poniekąd – odparł Lindberg, gdy Dija Udin skończył programować komory.

Muzułmanin otrzepał ręce i pokiwał głową z uznaniem. Håkon przechylił się mu przez ramię i spojrzał na wyświetlacz.

– Włączyłeś gotowy program – zauważył. – Zmieniłeś tylko długość diapauzy.

– No i co z tego?

– Po pierwsze, tyle potrafiłem zrobić i ja, choć nie zajęłoby mi to tyle czasu. A po drugie…

– To trzeba było działać, przecież zachęcałem.

– Po drugie, chodzi o to, żebyśmy wybudzili się, kiedy nadleci Kennedy, nie wcześniej.

– Przecież ustawiłem…

– Ustawiłeś czterdzieści dziewięć lat z okładem i nie aktywowałeś nawet korekcji na dylatację czasu. A jak będą mieć obsuwę? Nie mam zamiaru spędzać tutaj ani dnia dłużej.

– To jak…

– Miałeś ustawić tak, by system zbudził nas, gdy sensory wykryją w okolicy statek.

– A…

– Odsuń się – dodał Lindberg, a potem pochylił się nad wyświetlaczem. Nie był pewien, czy uda mu się odpowiednio zaprogramować system, ale w najgorszym przypadku zostaną wybudzeni przez załogę Kennedy’ego. Chyba że ten podzieli los Accipitera, wówczas sen przedłuży się w nieskończoność. Była to niepokojąca myśl, szczególnie na moment przed tym, jak mieli pogrążyć się w diapauzie.

Назад Дальше