Miasto skazane - Strugackij Arkadij and Boris 2 стр.


Prawa ręka Donalda oderwała się od drążka i leciutko poklepała Andrzeja po ramieniu. Andrzej zamilkł. Przepełniało go zadowolenie. Znowu wszystko było dobrze. Donald okazał się w porządku. Po prostu zwykła chandra. Może człowiek mieć chandrę? Ambicja się w nim odezwała. Było nie było profesor, a tu kubły ze śmieciami. A przedtem pracował jako magazynier. Jasne, że to dla niego nieprzyjemne i przykre, tym bardziej że nie ma się komu pożalić — sam chciał tu być, to i skarżyć się nie wypada. To się tylko tak łatwo mówi — rób dobrze swoją robotę, jakakolwiek by ona była… No i dobra. Dosyć tego gadania. Donald sobie poradzi.

Ciężarówka jechała już po diabatowej nawierzchni, śliskiej od osiadającej mgły.

Domy po obu stronach jezdni były tutaj niższe, starsze, a ciągnące się wzdłuż ulicy latarnie stały rzadziej i świeciły słabiej. Przed nimi ich światła zlewały się w zamgloną, niewyraźną plamę. Na ulicy i chodnikach nie było żywego ducha, nawet dozorców. Tylko na rogu zaułka Siedemnastego, przed niskim, starym hotelem, znanym pod nazwą „Zapluskwiona woliera”, stał wóz zaprzęgnięty w zmęczonego konia. Na wozie spał jakiś człowiek, zakutany w brezent po same uszy. Była czwarta w nocy — godzina najgłębszego snu. W żadnym oknie nie paliło się światło.

Z bramy po lewej stronie wyjechała ciężarówka. Donald zamrugał do niej światłami i przemknął obok, a ciężarówka, też śmieciarka, wyjechała na jezdnię i spróbowała ich wyprzedzić. Ale gdzie tam — z Donaldem nie miała żadnych szans. Poświeciła tylko światłami przez tylną szybę i została daleko w tyle. W rejonie spalonych bloków wyprzedzili jeszcze jedną śmieciarkę, a zaraz potem zaczęły się kocie łby i Donald musiał zwolnić, żeby ciężarówka się przypadkiem nie rozsypała.

Zaczęły pojawiać się jadące z przeciwka samochody — już puste wracały z wysypiska, więc nigdzie się nie spieszyły. Chwilę potem od latarni odkleiła się ledwo widoczna postać i wyszła na jezdnię. Andrzej sięgnął ręką pod siedzenie, żeby wyciągnąć stamtąd francuza, ale okazało się, że to tylko policjant, który chce się dostać do zaułka Kapuścianego. Ani Andrzej, ani Donald nie wiedzieli, gdzie to jest. Policjant, potężne chłopisko z jasnymi kudłami na wielkim łbie, sterczącymi nieporządnie spod przepisowej czapki, powiedział, że pokaże. Stanął na stopniu obok Andrzeja i trzymając się ramy, przez całą drogę niezadowolony marszczył nos, jakby nie wiadomo co poczuł, a od niego samego jechało zastarzałym potem. Andrzej przypomniał sobie, że ta część miasta jest już odłączona od wodociągów.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu, policjant pogwizdywał melodię z operetki, a potem ni z tego, ni z owego rzucił, że na rogu Kapuścianego i Drugiej Lewej dzisiaj o pomocy stuknęli jakiegoś biedaka. Powyrywali mu wszystkie złote zęby.

— Kiepsko pracujecie — powiedział ze złością Andrzej. Takie przypadki wyprowadzały go z równowagi. A w dodatku pasażer mówił o tym takim tonem, że Andrzej miał ochotę mu przyłożyć — od razu było widać, że policjantowi wisi i to zabójstwo, i zabity, i zabójcy.

Teraz, zaskoczony, odwrócił do niego swoją szeroką gębę i zapytał:

— A co, ty będziesz mnie uczył, jak mam pracować?

— Może i ja — warknął Andrzej.

Policjant ze złością zmrużył oczy, gwizdnął i powiedział:

— Nauczycieli a nauczycieli! Gdzie nie spluniesz — wszędzie nauczyciel. Stoi i uczy. Już i śmieci wozi, a dalej uczy.

— Ja cię nie uczę… — zaczął Andrzej podniesionym głosem, ale policjant nie dał mu skończyć.

— Zaraz wrócę na komisariat i zadzwonię do twojej bazy, że ci się światło postojowe nie pali. Widzicie go, światło mu się nie pali, ale co tam, będzie uczył policję pracować. Żółtodziób.

Donald roześmiał się nagle suchym, skrzypiącym śmiechem. Policjant też zarżał i zupełnie już pokojowo dorzucił:

— Jestem sam na czterdzieści domów, rozumiesz? I zabroniono nam nosić broń. Czego ty od nas chcesz? Niedługo w domu was zaczną zabijać, a co dopiero na ulicy.

— No, a wy co? — zapytał oszołomiony Andrzej. — Powinniście protestować, żądać…

— Protestować — powtórzył policjant — żądać… Ty co, nowy? Szefie! — krzyknął do Donalda. — Zatrzymaj no się tutaj. Wysiadam.

Zeskoczył ze stopnia i, nie oglądając się za siebie, kołyszącym krokiem poszedł w stronę ciemnej szczeliny między krzywymi drewnianymi domami; w oddali paliła się samotna latarnia, pod którą stała grupa ludzi.

— No co oni, do licha, zgłupieli, czy co? — oburzył się Andrzej, gdy samochód znowu ruszył. — Jak to tak, na mieście pełno bandytów, a policja bez broni? Tak nie może być! Przecież Kensi ma przy boku kaburę — to co on w niej nosi, papierosy?

— Kanapki — powiedział Donald.

— Nic nie rozumiem — westchnął Andrzej.

— Wyjaśniali to — odparł Donald. — „W związku z powtarzającymi się wypadkami gangsterskich napadów na policjantów w celu zdobycia broni…” I tak dalej.

Andrzej myślał długą chwilę, z całych sił zapierając się nogami, żeby nie podskakiwać na fotelu. Kocie łby prawie się już skończyły.

— Według mnie to strasznie głupie — powiedział w końcu. — A według pana?

— Według mnie też — odezwał się Donald, niezgrabnie przypalając papierosa jedną ręką.

— I tak pan spokojnie o tym mówi?

— Ja się już wystarczająco nadenerwowałem — wzruszył ramionami Donald. — To bardzo stare zarządzenie, pana tu jeszcze wtedy nie było.

Andrzej podrapał się po głowie, marszcząc brwi. Cholera wie, może to zarządzenie miało jakiś sens? Samotny policjant to rzeczywiście niezła gratka dla tych drani. A skoro już odbierać broń, to jasne, że trzeba ją odebrać wszystkim. Cały problem leży nie w tym durnym zarządzeniu, tylko w tym, że policji jest za mało i obław jest za mało, a powinno się urządzić jedną wielką obławę i wymieść całe to plugastwo za jednym zamachem. Zaangażować ludność. Ja, na przykład, bym poszedł… Donald na pewno też… Trzeba by napisać o tym do mera. Potem jego myśli nagle zmieniły tor.

— Niech pan posłucha, Don — zaczął. — Jest pan socjologiem. Ja, rzecz jasna, nie uważam socjologii za naukę… zresztą już o tym mówiłem… ani za żadną metodę. Ale pan na pewno dużo wie, o wiele więcej niż ja. Niech mi pan powie, skąd się w naszym mieście bierze całe to draństwo? Skąd oni się tu wzięli — zabójcy, gwałciciele, złodzieje… Czyżby Nauczyciele nie rozumieli, kogo tu ściągają?

— Oczywiście, że rozumieli — obojętnie odpowiedział Don i, nie zwalniając, przejechał przez groźnie wyglądający głęboki dół, wypełniony czarną wodą.

— No to dlaczego?

— Ludzie nie rodzą się złodziejami, stają się nimi. A dalej, jak wiadomo: „Skąd my możemy wiedzieć, co potrzebne jest Eksperymentowi? Eksperyment to Eksperyment…” — Don zamilkł na chwilę. — Futbol to futbol, piłka jest okrągła, boisko prostokątne, niech zwycięży godniejszy…

Skończyły się latarnie, zamieszkana część miasta została w tyle. Teraz po obu stronach rozjeżdżonej drogi ciągnęły się opuszczone ruiny — pozostałości po dziwacznych kolumnadach, osiadające na fundamentach, podparte belkami ściany z ziejącymi pustką dziurami zamiast okien, sterty gnijących bierwion, las pokrzyw i cierni, cherlawe, na wpół zduszone lianami drzewa wśród stert poczerniałych cegieł. Potem z przodu znowu pojawiło się blade światło. Donald skręcił w prawo, ostrożnie wyminął wracającą pustą ciężarówkę, za-buksował w pełnych błota głębokich koleinach i w końcu zahamował tuż przed czerwonymi światłami ostatniego samochodu w kolejce. Wyłączył silnik i popatrzył na zegarek. Andrzej też spojrzał. Było prawie wpół do piątej.

— Z godzinkę postoimy — rześko oznajmił Andrzej. — Chodźmy, zobaczymy, kto tam stoi z przodu.

Z tyłu podjechał jeszcze jeden samochód.

— Niech pan idzie sam — odparł Donald, odchylił się na siedzenie i nasunął kapelusz na twarz.

Andrzej też odchylił się do tyłu, poprawił pod sobą sprężynę i zapalił papierosa.

Z przodu rozładunek szedł pełną parą. Szczękały pokrywy kubłów, wysoki głos liczącego wykrzykiwał „…osiem… dziesięć…”, na słupie huśtała się przykryta płaskim metalowym talerzem tysiąc-watowa żarówka. Potem nagle kilka gardeł wrzasnęło: „Dokąd to, łachu? Do tyłu! Sam jesteś ślepy!… W mordę chcesz?…” Z prawej i z lewej strony piętrzyły się ubite śmieci, nocny wietrzyk niósł potworny smród zgnilizny.

Nagle nad jego uchem odezwał się znajomy głos:

— Się macie, gównowozy! Jak tam wielki Eksperyment?

To był Izia Katzman, w całej okazałości — roztargany, gruby, niechlujny i jak zawsze nieprzyjemnie zadowolony z życia.

— Słyszeliście? Jest projekt ostatecznego rozwiązania problemu przestępczości. Likwidacja policji! Zamiast niej będą po nocach wypuszczać na ulice wariatów. Bandyci i chuligani przestają istnieć — teraz tylko wariat odważy się wyjść nocą z domu!

— Kiepski pomysł — powiedział sucho Andrzej.

— Kiepski? — Izia wlazł na podnóżek i wsunął głowę do szoferki. — Przeciwnie! Znakomity! Żadnych dodatkowych kosztów. Rano rozmieszczeniem wariatów w ich mieszkaniach zajmują się dozorcy…

— Za co otrzymują dodatkową rację w postaci litra wódki — podchwycił Andrzej, co wywołało u Izi niepojęty zachwyt: zaczął chichotać, wydając dziwne gardłowe dźwięki; parskał i machał rękami w powietrzu.

Donald zaklął głucho, otworzył swoje drzwi, zeskoczył i zniknął w ciemnościach. Izia natychmiast przestał chichotać i spytał z niepokojem:

— Co z nim?

— Nie wiem — odpowiedział posępnie Andrzej. — Pewnie zrobiło mu się niedobrze na twój widok… A tak w ogóle, już od kilku dni tak wygląda.

— Tak? — Izia popatrzył nad kabiną w stronę, gdzie poszedł Donald. — Szkoda. Porządny z niego człowiek. Tylko strasznie nieprzystosowany.

— A kto jest przystosowany?

— Ja jestem przystosowany. Ty jesteś przystosowany. Wan jest przystosowany… Donald kiedyś strasznie się denerwował: dlaczego, żeby zrzucić śmieci, trzeba stać w kolejce? Na jaka cholerę ten liczący? Co on tu liczy?

— No i miał rację, że się zdenerwował — powiedział Andrzej. — Przecież to rzeczywiście kretynizm.

— Ale ciebie to nie denerwuje — sprzeciwił się Izia. — Doskonale rozumiesz, że liczący to tylko pionek. Postawili go, żeby liczył, to liczy. A ponieważ nie nadąża z liczeniem, to robi się kolejka. A kolejka — jak to kolejka… — Izia znowu parsknął i zabulgotał. — Pewnie, na miejscu władz Donald położyłby tu porządną drogę ze zjazdami do zrzucania śmieci, a liczącego, łebskiego chłopa, odesłałby do policji, żeby bandytów łapał. Albo na pierwszą linię, do farmerów…

— No? — zniecierpliwił się Andrzej.

— Co — no? Donald to nie władza!

— No, a dlaczego władza tego nie zrobi?

— A po co? — wykrzyknął radośnie Izia. — Pomyśl sam! Śmieci są wywożone? Są! Rachunek jest prowadzony? Jest! Systematycznie? Systematycznie. Pod koniec miesiąca sprawozdanie: wywieziono o tyle a tyle gówna więcej niż w zeszłym miesiącu. Minister zadowolony, mer zadowolony, wszyscy zadowoleni… a że Donald nie jest zadowolony? Przecież nikt go tu na siłę nie ciągnął, sam się zgłosił!…

Ciężarówka na przedzie wypuściła kłąb siwego dymu i podjechała jakieś piętnaście metrów do przodu. Andrzej pospiesznie przesiadł się za kierownicę i wyjrzał. Donalda nigdzie nie było widać. Z niepokojem włączył motor i jakoś tam przejechał te piętnaście metrów, chociaż po drodze trzy razy gasł mu silnik. Izia szedł obok i za każdym razem, gdy samochodem telepało, odsuwał się przestraszony. Potem zaczął opowiadać coś o Biblii, ale Andrzej prawie go nie słuchał — był cały mokry od przeżywanego napięcia.

W ostrym świetle żarówki przez cały czas szczękały kubły i rozlegały się przekleństwa. Coś uderzyło w dach szoferki, ale Andrzej nie zwrócił na to uwagi. Z tyłu podszedł do nich tęgi Oskar Haiderman ze swoim kumplem, gigantycznym Murzynem. Poprosił o papierosa. Murzyn Silwa, prawie niewidoczny w ciemnościach, szczerzył białe zęby.

Izia zaczął z nimi rozmawiać, przy czym Silwę nie wiadomo dlaczego nazywał tontonmakutem, a Oskara pytał o jakiegoś Thora Heyerdahla. Silwa robił straszne miny, strzelał na niby z automatu, Izia chwytał się za brzuch i udawał, że pada na miejscu — Andrzej nic nie rozumiał i Oskar najwidoczniej też nie: wkrótce wyjaśniło się, że myli mu się Haiti z Tahiti…

Po dachu znowu coś się przeturlało i nagle wielki kłąb zlepionych śmieci uderzył w maskę i rozleciał się na kawałki.

— Ej! — krzyknął w ciemność Oskar. — Przestańcie!

Z przodu znowu zaryczało ze dwadzieścia gardeł, przekleństwa zlały się w jeden nie kończący się wrzask. Coś się działo. Izia jęknął żałośnie, złapał się za brzuch i zgiął wpół — tym razem nie udawał. Andrzej otworzył drzwi i od razu oberwał w głowę metalową puszką. Nie było to zbyt bolesne, ale za to bardzo obelżywe. Silwa schylił się i zniknął w ciemnościach. Andrzej rozglądał się, osłaniając głowę i twarz.

Nic nie było widać. Zza stert śmieci sypał się grad zardzewiałych puszek, kawałki przegniłego drewna, stare kości, nawet kawałki cegieł. Słychać było dźwięk rozbijanego szkła. Nad kolumną samochodów przetoczyło się dzikie, oburzone wycie. „Co za łajza się tam zabawia?!” — wrzeszczeli chórem. Zawyły włączone silniki, zapłonęły reflektory. Niektóre ciężarówki zaczęły przetaczać się tam i z powrotem: najwidoczniej kierowcy próbowali ustawić je tak, żeby oświetlić grzbiety gór śmieci, skąd leciały teraz całe cegły i puste butelki. Kilka osób, schylonych jak Silwa, zanurkowało w ciemność.

Kątem oka Andrzej zauważył, że Izia z wykrzywioną od płaczu twarzą zwinął się obok tylnego zderzaka i obmacuje brzuch. Andrzej skoczył do kabiny i wyciągnął spod siedzenia francuza. Po łbach drani, po łbach! Kilkunastu śmieciarzy na czworakach, czepiając się rękami, wściekle wdrapywało się na zbocze. Komuś udało się w końcu ustawić samochód w poprzek i reflektory oświetliły nierówny grzbiet góry, najeżony fragmentami starych mebli, skłębionymi szmatami i strzępami papieru, lśniący potłuczonym szkłem, a nad grzbietem — wysoko zadartą łyżkę koparki na tle czarnego nieba. Na łyżce coś się ruszało, coś dużego, szarego ze srebrnym odcieniem. Andrzej zamarł na ten widok i w tym samym momencie powszechny rwetes zagłuszył czyjś rozpaczliwy lament:

— To diabły! Diabły! Uciekajcie!

Ze zbocza od razu posypali się ludzie — nie patrząc, na łeb, na szyję, wzbijając tumany kurzu, turlając się w odmętach podartych szmat i papierowych strzępów; oszalałe oczy, otwarte usta, machające ręce. Ktoś osłonił głowę ściśniętymi łokciami; nie przestając panicznie piszczeć, przebiegł obok Andrzeja, pośliznął się w koleinie, upadł, zerwał się i pobiegł dalej w stronę miasta. Inny, ochryple dysząc, wcisnął się między chłodnicę ich ciężarówki i naczepę samochodu przed nim, ugrzązł tam, zaczął się wyrywać i też zawył nieswoim głosem. Nagle wszystko przycichło, warczały tylko silniki. I wtedy ostro i dźwięcznie, jak uderzenia bata, szczęknęły strzały. W błękitnawym świetle reflektorów Andrzej zobaczył wysokiego, chudego człowieka, stał na grzbiecie góry tyłem do samochodów, trzymał w obu rękach pistolet i raz za razem strzelał w ciemność.

Wystrzelił pięć albo sześć razy w absolutnej ciszy, a potem w ciemności rozległo się nieludzkie wycie tysiąca głosów, złe i żałosne, jakby dwadzieścia tysięcy marcujących się kotów zamiauczało jednocześnie do mikrofonów. Chudy człowiek cofnął się, zamachał bezładnie rękami i zjechał na plecach po zboczu. Andrzej też się cofnął w przeczuciu czegoś wyjątkowo okropnego i zobaczył, że góra nagle zaczęła się poruszać.

Zaroiło się od srebrzystoszarych, niepojętych, potwornie brzydkich zjaw, które błysnęły tysiącem krwawych oczu, zalśniły milionami wściekle obnażonych wilgotnych kłów, zamachały lasem długich, kosmatych łap. Nad nimi w świetle reflektorów wzbijała się chmura kurzu. Na kolumnę spadł gęsty deszcz odłamków, kamieni, butelek i innych śmieci.

Andrzej nie wytrzymał. Skoczył do kabiny, wcisnął się w najdalszy kąt, wyciągnął przed siebie francuza i zastygł, jak w koszmarze. O niczym nie myślał i gdy jakieś ciemne ciało zasłoniło otwarte drzwi, zaczął wrzeszczeć, nie słysząc własnego głosu, i wbijać francuza w coś miękkiego, strasznego, stawiającego opór i pchającego się prosto na niego; wbijał go tak, dopóki żałosny jęk Izi: „Idioto, to ja!” nie przywrócił go do przytomności. Wtedy Izia wlazł do szoferki, zatrzasnął za sobą drzwi i z nieoczekiwanym spokojem powiedział:

Назад Дальше