Miasto skazane - Strugackij Arkadij and Boris 3 стр.


— Wiesz, co to było? Małpy! Łajzy przeklęte! Początkowo Andrzej go nie zrozumiał, potem zrozumiał, ale nie uwierzył.

— Tak? — zapytał, zszedł na stopnie i wyjrzał zza kabiny.

To były rzeczywiście małpy. Bardzo duże, bardzo kosmate i bardzo rozzłoszczone, ale nie diabły i nie zjawy, tylko zwykłe małpy. Andrzeja zalało gorąco ze wstydu i ulgi. W tym momencie coś ciężkiego i twardego trzasnęło go prosto w ucho, tak że drugim uchem przydzwonił w dach kabiny.

— Wszyscy do samochodów! — ryknął ktoś na przedzie rozkazująco. — Przestańcie panikować! To pawiany! Spokojnie! Do samochodów i wsteczny!

W kolumnie panowało istne piekło. Strzelały tłumiki, zapalały się i gasły światła, ryczały silniki, kłęby siwego dymu wznosiły się ku czarnemu niebu. Z ciemności wyłoniła się twarz ubrudzona czymś czarnym i błyszczącym, czyjeś ręce chwyciły Andrzeja za ramiona, potrząsnęły nim jak szczeniakiem i wepchnęły bokiem do szoferki. Jednocześnie ciężarówka z przodu wrzuciła wsteczny i z chrzęstem wjechała im w chłodnicę, a ciężarówka z tyłu szarpnęła do przodu i uderzyła w maskę jak w tamburyn, aż zagrzechotały kubły. Izia szarpał go za ramię i pytał: „Umiesz prowadzić samochód czy nie? Andrzej! Umiesz?”; z kłębów siwego dymu ktoś rozdzierająco wył: „Mordują! Ratunku!”; rozkazujący głos ciągle ryczał: „Przestańcie panikować! Ostatni samochód, wsteczny! Szybko!”; z góry, z prawej i z lewej sypał się grad różnych twardych rzeczy, coś uderzało w maskę, bębniło w kubły, tłukło w szyby; nieprzerwanie jęczały klaksony; a przez cały czas narastało wstrętne, miauczące wycie.

Izia powiedział nagle: „No, to ja idę…” i wyszedł z kabiny osłaniając głowę rękami. O mało nie wpadł pod pędzący w stronę miasta samochód — wśród podskakujących kubłów mignęła wykrzywiona twarz liczącego. Potem Izia zniknął i pojawił się Donald — bez kapelusza, obszarpany, cały w błocie. Rzucił na siedzenie pistolet, usiadł za kierownicą, włączył silnik i, wysuwając się z szoferki, wrzucił wsteczny.

Najwidoczniej udało się zaprowadzić jako taki porządek: paniczne wrzaski ucichły, silniki pracowały i cała kolumna powoli się wycofywała… Chyba nawet kamienno-butelkowy grad trochę się uspokoił. Pawiany skakały po śmietnikowym szczycie, ale na dół nie schodziły, wyły tylko, rozdziawiając psie mordy i szyderczo prezentowały lśniące w świetle reflektorów tyłki.

Ciężarówka jechała coraz szybciej. Znowu zabuksowała w błotnistym dole, wyskoczyła na ulicą i skręciła. Donald ze zgrzytem zmienił bieg, dodał gazu, zatrzasnął drzwi i odchylił się na siedzenie. Przed nimi skakały w ciemnościach czerwone ogniki pędzących samochodów.

Urwaliśmy się, pomyślał z ulgą Andrzej i ostrożnie pomacał ucho. Spuchło i pulsowało. A niech to — pawiany! Skąd one się wzięły? Takie ogromne… i w takiej ilości!… Nigdy u nas nie było żadnych pawianów… jeśli oczywiście nie liczyć Izi Katzmana. I dlaczego właśnie pawiany? Dlaczego nie tygrysy?… Pokręcił się na siedzeniu, ciężarówką zatrzęsło, Andrzej podskoczył i z rozpędu usiadł na czymś twardym, nieznajomym. Wsunął pod siebie rękę i wyciągnął pistolet. Przez chwilę przyglądał się, nic nie rozumiejąc. Pistolet był czarny, nieduży, z krótką lufą i żłobkowaną rękojeścią. Donald powiedział nagle:

— Niech pan uważa. Proszę mi go oddać.

Andrzej oddał mu pistolet i patrzył, jak Donald schyla się i wsuwa broń do tylnej kieszeni kombinezonu. Nagle poczuł, że się poci.

— Więc to pan tam… strzelał? — zapytał ochryple.

Donald nie odpowiedział. Migał jedynym ocalałym reflektorem, wymijając kolejną ciężarówkę. Przez skrzyżowanie przemknęło przed samą chłodnicą kilka pawianów z podwiniętymi ogonami, ale Andrzej nie zwracał na nie uwagi.

— Skąd ma pan broń, Don?

Donald znowu nie odpowiedział, zrobił tylko dziwny gest — spróbował naciągnąć na oczy nie istniejący kapelusz.

— No więc tak, Don — powiedział zdecydowanie Andrzej. — Pojedziemy teraz do merostwa, odda pan pistolet i wyjaśni, skąd on się u pana wziął.

— Niech pan przestanie pleść bzdury — odezwał się Donald. — Lepiej niech pan da papierosa.

Andrzej odruchowo wyjął paczkę.

— To nie są bzdury — zaprotestował. — Nie chcę o niczym wiedzieć. Milczy pan — dobrze, to pana prywatna sprawa. Tak w ogóle to ja panu ufam… Ale w mieście tylko bandyci mają broń. Nie chcę przez to nic powiedzieć, ale właściwie to pana nie rozumiem… A broń trzeba oddać i wszystko wyjaśnić. I nie ma co udawać, że to bzdury. Przecież widzę, co się z panem ostatnio dzieje. Lepiej będzie pójść i od razu o wszystkim opowiedzieć.

Donald na sekundę odwrócił głowę i spojrzał Andrzejowi w twarz. Nie wiadomo, co było w jego oczach — drwina czy cierpienie — ale Donald wydał się w tym momencie Andrzejowi bardzo stary, zniedołężniały i jakiś taki zaszczuty. Andrzej poczuł zakłopotanie i zmieszanie, ale wziął się w garść i twardo powtórzył:

— Oddać i wszystko opowiedzieć. Wszystko!

— Czy pan rozumie, że małpy idą do miasta? — zapytał Donald.

— No i co z tego? — zmieszał się Andrzej.

— Rzeczywiście, co z tego? — odparł Donald i zaśmiał się nieprzyjemnie.

ROZDZIAŁ 2

Małpy były już w mieście. Łaziły po gzymsach, zwisały z latarni, jak winogrona wstrętnymi kosmatymi tabunami tańczyły na skrzyżowaniach, przylepiały się do okien, obrzucały się wyrwanymi z jezdni kamieniami, goniły oszalałych ludzi, którzy w samej bieliźnie wyskakiwali na ulicę.

Parę razy Donald zatrzymywał samochód, żeby zabrać uciekinierów do szoferki. Kubły wyrzucili już dawno. Przez kilka minut przed ciężarówką pędził rozjuszony koń; na wozie, do którego był zaprzężony, przysiadał, huśtał się, machał kosmatymi łapami i przeraźliwie wył srebrzysty pawian. Andrzej widział, jak wóz z trzaskiem wjeżdża na latarnię, koń z oberwaną uprzężą pomknął dalej, a pawian sprytnie przeskoczył na najbliższą rynnę i zniknął na dachu.

Na placu przed merostwem wrzała panika. Podjeżdżały i odjeżdżały samochody, biegali policjanci, snuli się zagubieni, nie ubrani ludzie, jakiegoś urzędnika przy wejściu przyciśnięto do ściany, krzyczano i żądano czegoś od niego, a on bronił się laską i teczką.

— Bajzel — zauważył Donald i wyskoczył z samochodu.

Wbiegli do budynku i od razu się zgubili w ciżbie cywilów, policjantów i ludzi w bieliźnie. Wszyscy krzyczeli naraz, dym z papierosów wyciskał łzy.

— Zrozumcie! Przecież ja nie mogą tak w samych kalesonach!

— …czym prędzej otworzyć arsenał i rozdać broń… Do diabła, przynajmniej policjantom dajcie broń!…

— Gdzie szef policji? Dopiero co się tu kręcił…

— Moja żona tam została, rozumie pan? I stara teściowa!

— Posłuchajcie, to przecież nic strasznego. Małpy to tylko małpy…

— Wyobraź sobie, budzę się, a na parapecie ktoś siedzi…

— A gdzie szef policji? Wyleguje się, tłuścioch jeden?

— Na naszej uliczce była jedna latarnia. Zwaliły.

— Kowalewski! Do pokoju dwunastego, natychmiast!

— Ale przyzna pan, że w samych kalesonach…

— Kto umie prowadzić samochód? Kierowcy! Wszyscy na plac! Do słupa z ogłoszeniami!

— No i gdzie, do cholery, jest szef policji? Uciekł łobuz, czy co?

— Znaczy się tak. Bierz chłopaków i idźcie do odlewni. Weźcie te… no, sworznie, takie jak do parkanów… Bierz wszystkie, jak leci! A potem z powrotem tutaj…

— A ja jak nie palnę w tę włochatą mordę, aż mnie do tej pory ręka boli…

— A wiatrówki też mogą być?

— Do kwartału siedemdziesiątego drugiego — trzy samochody! Do siedemdziesiątego trzeciego pięć samochodów…

— Będzie pan łaskaw zarządzić, żeby im wydano umundurowanie drugiego gatunku. Ale na asygnatę, żeby potem oddali!

— Słuchajcie, czy one mają ogony? Czy mnie się tylko wydawało?

Andrzeja popychali, przesuwali, przyciskali do ścian, deptali mu po nogach. On też się przepychał, przeciskał i odpychał innych. Najpierw szukał Donalda, żeby w charakterze świadka obrony uczestniczyć przy oddaniu broni i wyrażeniu skruchy, potem do niego dotarło, że najwyraźniej atak pawianów to sprawa bardzo poważna, skoro podniósł się taki szum. Od razu pożałował, że nie umie jeździć ciężarówką, nie ma pojęcia, gdzie są odlewnie, nie może wydać umundurowania drugiego gatunku i w ogóle wychodzi na to, że jest tutaj zupełnie zbędny. Próbował chociaż przekazać to, co widział na własne oczy — te informacje mogły okazać się użyteczne. Ale jedni w ogóle go nie słuchali, a inni, gdy tylko zaczynał mówić, przerywali i zaczynali swoją opowieść.

Z goryczą przekonał się, że w tym kołowrocie mundurów i kalesonów nie widać znajomych twarzy. Mignął mu tylko czarny Silwa z głową okręconą zakrwawioną szmatą i od razu zniknął. A tymczasem coś najwyraźniej robiono, ktoś kogoś mobilizował i gdzieś wysyłał, słychać było coraz pewniejsze siebie głosy, kalesony zaczęły powoli znikać, pojawiało się za to coraz więcej mundurów. W jakimś momencie Andrzejowi wydało się, że słyszy miarowy stukot kroków i żołnierską pieśń, ale okazało się, że to tylko upadł przenoszony przez kogoś sejf i teraz, łomocząc, spadał ze schodów, żeby ugrzęznąć w drzwiach dziani zaopatrzenia…

W rym momencie Andrzej zobaczył znajomą twarz urzędnika, byłego pracownika księgowości Urzędu Miar i Wag. Przepychając się dogonił go, przycisnął do ściany i jednym tchem wyrzucił z siebie, że on, Andrzej Woronin — pamięta pan, pracowaliśmy razem? — aktualnie asenizator, nie może nikogo znaleźć. „Proszę mnie skierować do jakiejś roboty, przecież na pewno potrzebujecie ludzi”… Urzędnik przez pewien czas słuchał, nieprzytomnie mrugając oczami i słabo próbując się wyrwać, a potem nagle odepchnął Andrzeja i ryknął: „Gdzie mam pana skierować? Nie widzi pan, że niosę dokumenty do podpisu?!” Prawie pobiegł korytarzem.

Andrzej jeszcze parę razy spróbował wziąć udział w organizowanych pracach, ale wszyscy opędzali się od niego, wszyscy się dokądś strasznie spieszyli, nie było dosłownie ani jednego człowieka, który po prostu stałby w jednym miejscu i, na przykład, sporządzał listę ochotników. W końcu Andrzej zezłościł się i zaczaj otwierać każde drzwi po kolei, mając nadzieję, że uda mu się znaleźć jakąkolwiek ważną osobę, która nie biega, nie krzyczy i nie macha rękami — gdzieś przecież musiał być jakiś sztab, kierujący tym całym zamieszaniem.

Pierwszy pokój był pusty, w drugim jeden człowiek w kalesonach głośno krzyczał do słuchawki, a drugi, klnąc, próbował dopiąć za wąski fartuch. Spod fartucha wystawały mu mundurowe spodnie i zniszczone policyjne buty bez sznurówek. Gdy zajrzał do trzeciego gabinetu, dostał po twarzy czymś różowym z guzikami i czym prędzej się wycofał. Zdążył tylko zauważyć bardzo dorodne i niewątpliwie damskie ciała. Natomiast w czwartym pokoju był Nauczyciel.

Siedział na parapecie, obejmując kolana rękami, i patrzył w rozdzieraną światłami reflektorów ciemność za oknem. Gdy Andrzej wszedł, zwrócił ku niemu swoją dobrotliwą, rumianą twarz, jak zwykle lekko uniósł brwi i uśmiechnął się. Widząc ten uśmiech, Andrzej od razu się uspokoił. Złość minęła; zrozumiał, że prędzej czy później wszystko się ułoży, wróci na swoje miejsce i w ogóle dobrze się skończy.

— No widzi pan — powiedział, rozkładając ręce i uśmiechając się. — Okazało się, że nie jestem nikomu potrzebny. Nie umiem prowadzić samochodu, nie wiem, gdzie jest gimnazjum. Zamieszanie takie, nic nie można zrozumieć…

— Tak. — Nauczyciel pokiwał współczująco głową. — Straszny bałagan. — Spuścił nogi z parapetu, wsunął ręce pod uda i pomajtał nogami jak dziecko. — Aż przykro. A nawet wstyd. Poważni, dorośli ludzie, przeważnie doświadczeni… To znaczy, że brak organizacji! Mam rację, Andrzeju? To znaczy, że jakieś ważne sprawy puszczono na żywioł. Nieprzygotowanie… Braki w dyscyplinie… No i oczywiście biurokraci.

— Tak! — zawołał Andrzej. — To jasne! Wie pan, co zdecydowałem? Nie będę już więcej nikogo szukać i nic wyjaśniać. Wezmę jakąś pałkę i pójdę. Dołączę do pierwszego lepszego oddziału. A jak mnie nie przyjmą, to będę działał sam. Tam przecież zostały kobiety… i dzieci…

Nauczyciel słuchał uważnie, kiwając głową. Już się nie uśmiechał, jego twarz była poważna i współczująca.

— Jeszcze tylko jedno… — Andrzej zmarszczył brwi.-Co z Donaldem?

— Z Donaldem? — zdziwił się Nauczyciel. — Ach, z Donaldem Cooperem? — zaśmiał się. — Pewnie pan myśli, że Donald został aresztowany i teraz do wszystkiego się przyznaje… Nic podobnego. Donald Cooper właśnie w tej chwili organizuje oddział ochotników do odparcia tego bezwstydnego ataku. Nie jest gangsterem i nie ma na sumieniu żadnych przestępstw. Pistolet wymienił na czarnym rynku za zabytkowy zegarek z repetierem. Nic na to nie poradzimy — całe życie chodził z bronią w kieszeni. Przyzwyczajenie!

— No jasne! — Andrzej poczuł ogromną ulgę. — No jasne! Ja przecież też nie wierzyłem, myślałem tylko, że… Nieważne! — Odwrócił się, żeby wyjść, ale jeszcze się na chwilę zatrzymał. — Proszę mi powiedzieć, po co to wszystko? Te małpy! Skąd one się wzięły? Co mają udowodnić?

Nauczyciel westchnął i zszedł z parapetu.

— Znowu mi pan zadaje pytania, na które…

— Nie! Ja wszystko rozumiem — powiedział przejęty Andrzej. — Ja tylko…

— Niech pan poczeka. Znowu mi pan zadaje pytania, na które po prostu nie umiem odpowiedzieć. Niech pan to wreszcie zrozumie: nie umiem. Erozja budynków, pamięta pan? Woda, która zmieniała się w żółć… Zresztą to było jeszcze przed panem… A teraz pawiany. Ciągle się pan dopytywał, jak to możliwe: ludzie różnych narodowości, a wszyscy mówią w tym samym języku, nawet tego nie podejrzewając. Pamięta pan, jak pana to szokowało, jak nie mógł pan zrozumieć i nawet się pan bał? Jak udowadniał pan Kensi, że on mówi po rosyjsku, a Kensi dowodził, że to pan mówi po japońsku? A teraz się pan przyzwyczaił i w ogóle pan o tym nie myśli. To jeden z warunków Eksperymentu. Eksperyment to Eksperyment, co tu jeszcze dodawać? — uśmiechnął się. — No, niech pan idzie, Andrzeju, niech pan idzie. Pana miejsce jest tam. Praca przede wszystkim. Każdy na swoim miejscu daje z siebie tyle, ile może!

Andrzej wyszedł, a raczej wyskoczył na korytarz, teraz już zupełnie pusty. Zbiegł schodami na plac, a tam, pod latarnią, wokół ciężarówki od razu zobaczył spokojny, nie spieszący się tłum. Bez wahania wmieszał siew ten tłum, przecisnął się do przodu, dostał ciężką, metalową kopię. Poczuł się uzbrojony, silny i gotowy do decydującej bitwy. W pobliżu ktoś — jaki znajomy głos! — donośnie wydawał komendę sformowania kolumny z trójek. Andrzej, trzymając kopię na ramieniu, pobiegł w tamtą stronę i ustawił się między przyciężkim Latynosem w szelkach na podkoszulce a wychudzonym inteligentem albinosem, który okropnie się denerwował — co chwila ściągał okulary, chuchał na szkła, przecierał je chusteczką do nosa i znowu zakładał, poprawiając je przy tym dwoma palcami.

Oddział był nieduży, około trzydziestu ludzi. Dowodził, jak się okazało, Fritz Heiger. Z jednej strony było to dość przykre, ale z drugiej trudno nie przyznać, że w tej sytuacji Fritz, chociaż faszystowski niedobitek, znalazł się jak najbardziej na swoim miejscu.

Jak przystało na byłego podoficera Wermachtu, Heiger nie przebierał w słowach i przykro go było słuchać.

— Wyrrrównać! — wrzeszczał na cały plac, tak jakby właśnie uczył pułk musztry. — Hej, ty tam, w kapciach! Tak, ty! Wciągnąć brzuch!… A ty coś się tak rozwalił, jak krowa po pokryciu? Ciebie to nie dotyczy? Piki przy nodze! Nie na ramię, ale przy nodze, co ja mówiłem — ty, baba w szelkach! Baaczność! Za mną, równaj krok! Wróóć! Naprzód…arsz!

Jakoś w końcu ruszyli. Andrzej, któremu od razu ktoś z tyłu nadepnął na nogę, potknął się, trącił ramieniem inteligenta, a ten, oczywiście, upuścił wycierane po raz kolejny okulary.

— Byku jeden! — naskoczył na niego Andrzej, nie mogąc się powstrzymać.

— Proszę uważać! — krzyknął inteligent wysokim głosem. — Rany boskie!…

Andrzej pomógł mu znaleźć okulary, a Fritza, który napadł na nich, zachłystując się z wściekłością, posłał do diabła.

Razem z inteligentem, który nie przestawał dziękować i potykać się, dogonili kolumnę. Przemaszerowali jeszcze z dziesięć metrów i dostali rozkaz: „Do samochodów”. Samochód zresztą był tylko jeden — potężna ciężarówka do przewożenia cementu. Gdy się załadowali, okazało się, że pod nogami coś chlupie i mlaska. Człowiek w kapciach wylazł z ciężarówki i wysokim głosem oznajmił, że on na pewno tym samochodem nigdzie nie pojedzie. Fritz kazał mu wrócić pod budę. Facet jeszcze bardziej piskliwie sprzeciwił się, mówiąc, że jest w kapciach i że przemoczył nogi. Fritz nazwał go sprośną świnią. Ten w przemoczonych kapciach, w ogóle nie przestraszony, odpowiedział, że tylko świnie zgodziłyby się na podróż w rym błocie — nie ubliżając tym wszystkim, którzy zgodzili się jechać, ale… W tym momencie z ciężarówki wylazł Latynos, pogardliwie splunął Fritzowi pod nogi, wsunął kciuki pod szelki i niespiesznie sobie poszedł.

Назад Дальше