Mglawica Andromedy - Efremov Ivan 3 стр.


Noor wszedł do centralnej sterowni.

Niza poderwała się na jego widok.

— Zestawiłem wszystkie potrzebne materiały i mapy — rzekł do niej — teraz damy robocze zadania maszynom!

Wyciągnął się w fotelu, wolno przewracając metalowe stronice. Wymieniał cyfry współrzędnych, natężenie pól magnetycznych, elektrycznych i grawitacyjnych”, natężenie strumieni cząstek kosmicznych, prędkość i gęstość strumieni meteorytycznych. Niza w skupieniu naciskała guziki i przekręcała wyłączniki licznikowej aparatury. Erg Noor otrzymał serię odpowiedzi, zachmurzył się i zamyślił.

— Na naszej drodze mamy silne pole ciążenia, obszar skupienia ciemnej substancji w Skorpionie obok gwiazdy 6555-CR + 11PKU. Dla oszczędności paliwa należałoby zboczyć w tym kierunku, ku Wężowi. W dawnych czasach korzystano z lotu beznapędowego na skrajach stref przyciągania, wyzyskując je jako źródło energetyczne.

— Czy my także moglibyśmy zastosować taki lot? — spytała Niza.

— Nie, nasze statki kosmiczne są zbyt szybkie. Szybkość wynosząca pięć szóstych jednostki absolutnej, czyli dwieście pięćdziesiąt tysięcy kilometrów na sekundę, zwiększyłaby nasz ciężar dwanaście tysięcy razy, a więc obróciłaby całą wyprawę w pył. Możemy tak latać tylko w wielkich przestrzeniach kosmicznych, z daleka od dużych skupisk materii. Gdy tylko statek wchodzi w strefę przyciągania, im silniejsze jest pole grawitacyjne, tym bardziej należy z miejsca redukować szybkość.

— Wynika z tego sprzeczność. — Niza dziecinnie podparła dłonią głowę. — Im silniejsze pole ciążenia, tym wolniej należy lecieć!

— To obowiązuje tylko przy szybkościach podświetlnych, kiedy statek staje się sam podobny do promienia świetlnego i może się poruszać jedynie wzdłuż prostej albo wzdłuż tak zwanej krzywej jednakowych napięć.

— O ile dobrze zrozumiałam, musimy wycelować nasz „promień”-„Tantrę” wprost w system słoneczny.

— Na tym właśnie polega cała ogromna trudność żeglugi kosmicznej. Ścisłe nacelowanie na tę czy inną gwiazdę praktycznie nie jest możliwe, mimo że stosujemy wszelkie, jakie są tylko do pomyślenia, poprawki obliczeń. Trzeba więc w drodze przez cały czas obliczać wzrastający procent błędu, zmieniając kurs statku. Dlatego też nie jest możliwe całkowicie automatyczne kierowanie statkiem. Teraz mamy sytuację niebezpieczną. Zatrzymanie czy chociażby gwałtowne zwolnienie lotu stanie się dla nas po wzięciu rozpędu równoznaczne ze śmiercią, bo nie moglibyśmy już nabrać nowej szybkości. Proszę spojrzeć, gdzie tkwi niebezpieczeństwo: okolica 344 + 2U jest zupełnie nie zbadana. Nie ma tu gwiazd, nie ma zamieszkanych planet, znane jest tylko pole grawitacyjne, tu mamy jego sferę przyciągania. Z decyzją ostateczną poczekamy na astronomów; po piątym okrążeniu wszystkich obudzimy, a na razie… — Noor potarł skronie i ziewnął.

— Kończy się działanie sporaminy! — zawołała Niza. — Może pan odpocząć!

— Dobrze, ulokuję się tu, w fotelu. A nuż się zdarzy cud! Bodaj jeden dźwięk.

W tonie Erga Noora zadźwięczało coś, co przyprawiało Nizę o skurcz serca. Tak by chciała przytulić do siebie tę upartą głowę, pogłaskać ciemne włosy przyprószone przedwczesną siwizną…

Niza wstała, starannie uporządkowała arkusze sprawozdawcze i zgasiła światło, zostawiając jedynie słabe, zielone oświetlenie wzdłuż tafli z zegarami i aparaturą. Rudowłosa astronawigatorka bezszelestnie zajęła swoje miejsce przy „mózgu” ogromnego statku. Przyrządy, nastrojone na określoną melodię, śpiewały jak zwykle — najmniejsze zaburzenie ozwałoby się fałszywą nutą. Ale cicha melodia płynęła w prawidłowej tonacji. Z rzadka powtarzały się niegłośne uderzenia podobne do dźwięków gongu. To włączał się automatycznie pomocniczy motor planetarny, skierowujący kurs „Tantry” po linii krzywej. Groźne silniki anamezonowe milczały. Statek opisywał gigantyczne koło i płynął tak spokojnie, jak gdyby mu nie groziło żadne niebezpieczeństwo. A nuż lada chwila w megafonie odbiornika zadźwięczy upragniony sygnał wywoławczy i dwa statki zaczną jednocześnie zmniejszać swoją niewiarygodnie wielką szybkość, potem nawzajem się przybliżą na równoległych kursach i zrównawszy szybkości, jak gdyby się ułożą obok siebie w przestrzeni! Szeroka galeria z rur połączy obydwa statki i „Tantra” na nowo odzyska swoje niespożyte siły.

W głębi duszy Niza zachowała spokój: wierzyła bez zastrzeżeń w swego szefa. Pięć lat trwająca podróż nie była ani męcząco długa, ani nużąca. Zwłaszcza od czasu, kiedy w sercu Nizy zbudziła się miłość… Ale i przedtem porywająco ciekawe obserwacje, elektronowe zapisy książek, muzyka i filmy umożliwiały nieustanne uzupełnianie wiedzy i pozwalały łatwiej znosić utratę wspaniałej Ziemi, zagubionej jak ziarnko piasku w mrokach nieskończoności. Towarzysze podróży należeli do ludzi o ogromnej wiedzy, a kiedy nerwy zbyt się męczyły wrażeniami czy wytężoną pracą, w długotrwałym śnie, wzmacnianym przez hipnotyczne falowania, wielkie okresy czasu zapadały w niebyt, przemijając jak jedno mgnienie. Obok ukochanego Niza czuła się szczęśliwa. Było jej jednak przykro, że innym, szczególnie jemu, Ergowi Noorowi, jest trudno. Gdyby tylko mogła… Ale nie, cóż może młody, jeszcze zupełnie niewykształcony nawigator w porównaniu z takimi ludźmi! Mimo wszystko jej tkliwość, gorące pragnienie poświęcenia się, byleby ulżyć innym w ich ciężkiej pracy, działało zapewne zbawiennie.

Noor obudził się i uniósł ociężałą głowę. Spokojna melodia brzmiała po dawnemu, przerywana rzadkimi uderzeniami motoru planetarnego. Niza Krit tkwiła przy aparaturze, z lekka zgarbiona, z wyrazem zmęczenia na młodej twarzy. Noor rzucił okiem na zegar względnego czasu i jednym prężnym skokiem powstał z głębokiego fotela.

— Przespałem czternaście godzin! I pani mnie nie obudziła! — Urwał spostrzegłszy radosny uśmiech Nizy. — Proszę iść natychmiast na spoczynek!

— Czy mogłabym się tu zdrzemnąć jak pan! — poprosiła dziewczyna, po czym pobiegła po jedzenie, umyła się i ulokowała w fotelu.

Jej błyszczące podkrążone oczy obserwowały ukradkiem Erga Noora, kiedy orzeźwiony falowym natryskiem zajął jej miejsce przy aparaturze. Sprawdziwszy wskazania przyrządów OPE — osłony połączeń elektronowych, wstał i zaczął chodzić szybkimi krokami.

— Czemu pani nie śpi? — spytał karcącym tonem.

W odpowiedzi wstrząsnęła rudymi kędziorami, które należałoby już podstrzyc — kobiety uczestniczące w wyprawach kosmicznych nie nosiły długich włosów.

— Myślę… — zaczęła niezdecydowana — i na pograniczu niebezpieczeństwa składam hołd potędze i wielkości człowieka, który się przedarł tak daleko w głąb przestrzeni kosmicznej. Dla pana wiele rzeczy wygląda tu zwyczajnie, a ja jestem po raz pierwszy w kosmosie. Pomyśleć tylko: biorę udział w podróży ku nowym światom!

Erg Noor uśmiechnął się i potarł czoło.

— Muszę panią rozczarować i pokazać rzeczywistą wielkość naszych sił.

Zatrzymał się przy projektorze i gdy na tylnej ścianie kabiny pojawiła się błyszcząca spirala Galaktyki, wskazał ledwie widoczną wśród mroku, postrzępioną gałąź spirali złożoną ze słabo świecących gwiazd, które czyniły wrażenie niewyraźnego pyłu.

— Oto pustynna okolica Galaktyki, ubogie w światło i życie peryferie, gdzie znajduje się nasz system słoneczny i gdzie jesteśmy teraz my. Ale i ta gałąź, jak pani widzi, ciągnie się od Łabędzia do Kilu Okrętu i nie dość, że jest bardzo oddalona od stref centralnych, zawiera obłok zaciemniający, o tu… Żeby przejść wzdłuż tego odgałęzienia, nasza „Tantra” potrzebowałaby około czterdziestu tysięcy lat bezwzględnych. Czarną lukę pustej przestrzeni, oddzielającej nasze odgałęzienie od sąsiedniego, moglibyśmy przebyć w ciągu czterech tysięcy lat. Jak więc pani widzi, nasze loty w niezmierzone głębie kosmosu to na razie dreptanie w obrębie malutkiej plamki o średnicy pół setki lat świetlnych. Jakże mało wiedzielibyśmy o wszechświecie, gdyby nie potęga Pierścienia! Komunikaty, obrazy, myśli nadesłane z przestrzeni, której zbyt krótkie życie ludzkie pokonać nie może, wcześniej czy później dochodzą do nas i tą drogą poznajemy coraz odleglejsze światy. Coraz więcej gromadzi się wiadomości, a praca przecież trwa nieprzerwanie!

Niza milczała.

— Pierwsze loty kosmiczne… — mówił w zamyśleniu Erg Noor. — Niewielkie statki, nie posiadające ani odpowiedniej szybkości, ani potężnych urządzeń ochronnych. No i życie naszych przodków trwało dwa razy krócej niż nasze. Tak, wtedy można było mówić o prawdziwej wielkości człowieka!

Niza odrzuciła głowę jak zwykle, kiedy chciała zaprzeczyć.

— Później, kiedy zostaną wynalezione inne sposoby pokonywania przestrzeni, zamiast się w nią wdzierać, powiedzą o was: „Oto bohaterowie, którzy podbijali kosmos za pomocą tak prymitywnych środków!”

Erg uśmiechnął się wesoło i wyciągnął rękę do dziewczyny.

— I o pani. Nie o „was”, ale o „nas”.

— Jestem dumna z tego, że się znajduję razem z wami. I jestem gotowa oddać wszystko, żeby kiedyś jeszcze się znaleźć w kosmosie.

— Tak, wiem — powiedział zamyślony Noor. — Ale nie wszyscy tak myślą!…

Dziewczęca wrażliwość pomogła jej odgadnąć myśl Erga. W jego kabinie są dwa stereoportrety w cudownych, złocistofioletowych kolorach. Obydwa przedstawiają historyka świata starożytnego, piękną Vedę Kong, o przejrzystym spojrzeniu oczu błękitnych jak ziemskie niebo, pod skrzydlatą linią długich brwi. Opalona, promieniejąca uśmiechem, ma ręce uniesione ku popielatym włosom. Siedzi na armacie okrętowej, zabytku dawno zapomnianych czasów.

Erg Noor usiadł naprzeciwko nawigatorki.

— Gdyby pani wiedziała, jak brutalnie obeszła się rzeczywistość z moimi marzeniami tam, na Zirdzie! — odezwał się nagle głucho, kładąc ostrożnie palce na dźwigni silników anamezonowych, jakby chcąc przyspieszyć lot statku. — Gdyby Zirda nie uległa zagładzie i gdybyśmy mogli dostać paliwa — ciągnął w odpowiedzi na nieme pytanie dziewczyny — skierowałbym naszą wyprawę dalej. Zirda zakomunikowałaby Ziemi, co należy, a „Tantra” ruszyłaby z tymi, co mieliby ochotę… Pozostałych mógłby zabrać „Algrab”, który po swoim dyżurze tutaj zostałby wezwany na Zirdę.

— Ale któż by zechciał pozostać na Zirdzie? — zawołała ze wzburzeniem dziewczyna. — Chyba Pur Hiss? Ale przecie to wielki uczony, czyżby go nie pociągały dalsze badania?

— A pani?

— Ja? Oczywiście!…

— Ale… — dokąd? — zapytał nagle Erg Noor twardo, patrząc uważnie na dziewczynę.

— Dokądkolwiek, choćby tam… — wskazała ręką czarną otchłań pomiędzy dwiema odnogami gwieździstej spirali Galaktyki, odpowiadając Noorowi takim samym jak jego uważnym spojrzeniem i z lekka rozchyliwszy wargi.

— O, nie tak daleko! Pani wie, mój najmilszy astronawigatorze, że około osiemdziesięciu pięciu lat temu odbyła się trzydziesta czwarta wyprawa kosmiczna, nazwana „schodkową”. Trzy statki kosmiczne, zaopatrując się wzajemnie w paliwo, oddalały się coraz bardziej od Ziemi w kierunku gwiazdozbioru Liry. Dwa statki oddały swój anamezon trzeciemu, który niósł badaczy i powróciły. Tak się niegdyś wspinali na wyższe szczyty alpiniści. A ów trzeci statek, „Żagiel”…

— To ten, co nie wrócił!… — szepnęła Niza z przejęciem.

— Tak, „Żagiel” nie powrócił! Jednakże dotarł do celu i zginął dopiero w drodze powrotnej, z której jeszcze zdążył nadać komunikat sprawozdawczy. Celem wyprawy był duży układ planetarny błękitnej gwiazdy Vegi, czyli Alfy Liry. Ileż oczu ludzkich w ciągu niezliczonych pokoleń podziwiało tę świetlistą, niebieską gwiazdę płonącego nieba! Vega jest odległa o osiem parseków, czyli o trzydzieści jeden lat niezależnego, bezwzględnego czasu. Ludzie nie oddalali się jeszcze dotąd na taką odległość od naszego Słońca. Bądź co bądź „Żagiel” dotarł do celu… Przyczyna jego zagłady pozostała nieznana, meteoryt czy jakaś większa awaria… Możliwe, że i teraz jeszcze mknie w przestrzeni i bohaterowie, których uważamy za zmarłych, żyją.

— To straszne!

— Taki jest los każdego statku kosmicznego, który nie może rozwinąć szybkości podświetlnej. Pomiędzy nim a macierzystą planetą narastają od razu tysiące lat drogi.

— Co zakomunikował „Żagiel”? — zapytała szybko Niza.

— Bardzo niewiele. Odbiór był przerywany, a potem zamilkło wszystko. Pamiętam ten komunikat dosłownie: „Tu «Żagiel», «Żagiel», idę z Vegi dwadzieścia sześć lat… wystarczy… zaczekamy… cztery planety Vegi… nie ma nic piękniejszego… co za szczęście!…” — Ale wołali o pomoc, chcieli gdzieś czekać!

— Oczywiście, inaczej statek kosmiczny nie zużywałby takich olbrzymich ilości energii w celu wysłania komunikatu. Więcej nie rozległo się ani jedno słowo z „Żagla”…

— Dwadzieścia sześć lat bezwzględnego czasu drogi powrotnej. Do Słońca pozostawało około pięciu lat… Statek więc był gdzieś w okolicy, w której teraz jesteśmy albo i bliżej Ziemi.

— Niekoniecznie… Chyba w tym wypadku, gdyby mógł przewyższać szybkość normalną i lecieć prawie na granicy przedziału kwantowego. To jednak jest bardzo niebezpieczne!

Erg krótko wyjaśnił zasady obliczeniowe skoku, który by spowodował natychmiastowy rozkład materii w wypadku przybliżenia szybkości jej ruchu do prędkości światła, ale spostrzegł, że dziewczyna słucha nieuważnie.

— Zrozumiałam pana — odezwała się, kiedy Erg skończył swoje wyjaśnienia. — Zrozumiałabym od razu, ale bardzo mnie wzruszył los statku. To przecież jest straszne, z tym nie można się nigdy pogodzić!

— Dopiero teraz do pani świadomości dotarła główna treść komunikatu — rzekł surowo Erg Noor. — Tamci odkryli jakieś szczególnie piękne światy. Marzę od dawna o powtórzeniu trasy „Żagla”. Przy naszych nowych udoskonaleniach staje się to już możliwe nawet za pomocą jednego statku kosmicznego. Od wczesnej młodości śnię o Vedze, błękitnym słońcu z cudownymi planetami.

— Ujrzeć takie światy… — powiedziała urywanym głosem Niza. — Ale żeby powrócić, trzeba sześćdziesiąt ziemskich, czyli czterdzieści lat względnych… Przecież to… połowa życia.

— Tak, wielkie osiągnięcia wymagają wielkich ofiar. Jednakże dla mnie to nie stanowiłoby żadnej ofiary. Moje życie na Ziemi było jedynie krótkimi przerwami w podróżach międzygwiezdnych. Urodziłem się nawet na statku kosmicznym.

— Jakże to mogło się zdarzyć? — zdumiała się dziewczyna.

— Trzydziesta piąta wyprawa kosmiczna składała się z czterech statków. Na jednym z nich moja matka zatrudniona była jako astronom. Urodziłem się w połowie drogi ku podwójnej gwieździe MN 19026 + TAL i tym samym naruszyłem prawo aż dwukrotnie. Dwukrotnie, ponieważ rosłem i wychowywałem się na statku kosmicznym z rodzicami, a nie w szkole. Cóż było począć! Kiedy wyprawa powróciła, miałem już osiemnaście lat. Za czyn Herkulesowy mojej pełnoletności uznano to, że nauczyłem się sztuki kierowania statkiem kosmicznym. Zostałem więc astronawigatorem.

— Mimo wszystko nie rozumiem… — powiedziała Niza.

— Nie rozumie pani mojej matki? Zrozumie pani, kiedy będzie pani nieco starsza. Wtedy jeszcze surowica AT-Anti-Tja nie mogła być przechowywana zbyt długo. Lekarze nie wiedzieli o tym… Tak czy owak, przynoszono mnie na taki sam jak ten posterunek kierowniczy i wybałuszałem swoje prawie bezmyślne ślepki na ekrany, śledząc kołyszące się na nich gwiazdy. Lecieliśmy w kierunku Tety Wilka, gdzie się ujawniła w pobliżu Słońca podwójna gwiazda. Dwa karzełki — niebieski i pomarańczowy — okryte ciemnym obłokiem. Pierwszego wrażenia, jakie sobie już uświadamiałem, doznałem na widok nieba planety pozbawionej życia. Patrzyłem na nie poprzez szklaną kopułę stacji tymczasowej. Na planetach gwiazd podwójnych nie było zazwyczaj życia wskutek nieprawidłowości ich orbit. Wyprawa wylądowała i w ciągu siedmiu miesięcy prowadziła badania geologiczne. Odkryto niesłychane bogactwo platyny, osmu i irydu. Nieprawdopodobnie ciężkie sześcienne klocki irydu stały się moimi zabawkami. I to niebo, moje pierwsze niebo: czarne, z jasnymi płomykami nie migocących gwiazd i z dwoma słońcami niewypowiedzianej piękności, jaskrawo-pomarańczowym i ciemnoniebieskim. Pamiętam, że czasem ich promienie się krzyżowały, a wtedy na naszą planetę spływało tak potężne i wesołe zielone światło, że krzyczałem i śpiewałem z zachwytu — Erg Noor urwał. — Dosyć wspomnień, pani dawno powinna już odpoczywać.

Назад Дальше