Mglawica Andromedy - Efremov Ivan 4 стр.


— Proszę, niech pan mówi dalej, nigdy jeszcze nie słyszałam nic równie zajmującego — błagała Niza, ale Noor nie dał się uprosić.

Przyniósł pulsujący hipnotyzator i czy to pod wpływem spojrzenia wyrażającego nakaz, czy też wskutek działania nasennego aparatu Niza zasnęła tak mocno, że obudziła się dopiero w przeddzień rozpoczęcia szóstego okrążenia. Już z chłodnego wyrazu twarzy Erga odgadła, że „Algrab” się nie zjawił.

— Obudziła się pani w samą porę — powiedział Noor, kiedy Niza wróciła po elektrycznej i falowej kąpieli. — Proszę włączyć muzykę i światło przebudzenia. Dla wszystkich!

Niza szybko nacisnęła szereg guziczków. Natychmiast we wszystkich kabinach statku, w których spali członkowie wyprawy, jęły połyskiwać zmienne błyski światła i zabrzmiała osobliwa, ciągle przybierająca na sile muzyka niskich wibrujących akordów. Ludzie budzili się stopniowo, zahamowany system nerwowy powracał do normalnego funkcjonowania. Po upływie pięciu godzin w centralnej sterowni zebrali się wszyscy zupełnie już rozbudzeni uczestnicy wyprawy, wzmocnieni posiłkiem i specyfikami pobudzającymi układ nerwowy.

Wiadomość o zagładzie pomocniczego statku kosmicznego każdy przyjął po swojemu. Zgodnie z przewidywaniami Erga Noora, wszyscy zachowali się w sposób godny astronautów. Arii jednego głosu rozpaczy, ani jednego wylękłego spojrzenia! Pur Hiss, który się na Zirdzie niezbyt ładnie popisał, przyjął wiadomość spokojnie. Młoda Luma Lasvi, lekarz wyprawy, z lekka tylko pobladła i zwilżyła językiem wyschłe wargi.

— Uczcijmy pamięć zaginionych towarzyszy! — powiedział Erg Noor włączając jednocześnie ekran projektora, na którym ukazało się zdjęcie „Algraba”, zrobione jeszcze przed wystartowaniem „Tantry”.

Wszyscy powstali. Wolno przesuwały się fotografie to poważnych, to znów uśmiechniętych członków załogi „Algraba”. Erg Noor wymieniał ich nazwiska, a obecni oddawali im hołd. Taki był zwyczaj lotników-astronautów. Statki kosmiczne startujące razem zawsze były w posiadaniu kompletu zdjęć wszystkich osób biorących udział w wyprawie. Zaginione statki długo jeszcze mogły się błąkać w przestworzach i ich załogi długo jeszcze mogły pozostawać przy życiu. Taki statek jednak nie wracał już nigdy. Odszukanie go czy udzielenie skutecznej pomocy przekraczało wszelkie realne możliwości. Konstrukcja statków i ich maszyn osiągnęła już ten stopień doskonałości, że drobne uszkodzenia nie zdarzały się prawie nigdy lub też były usuwane łatwo w czasie kosmicznych podróży. Poważnych awarii maszynowych dotąd jeszcze nigdy nie udało się zlikwidować w kosmosie. Czasami statki zdążyły jeszcze, jak właśnie „Żagiel”, nadać ostatni komunikat. Przeważnie jednak komunikaty nie docierały do celu z powodu bardzo trudnej orientacji. Komunikaty Wielkiego Pierścienia ustaliły w ciągu tysiącleci ścisłe kierunki i były transmitowane z planety na planetę. Statki kosmiczne jednak przeważnie znajdowały się w okolicach dotąd nie badanych, gdzie kierunki nadawanych fal udawało się raczej odgadnąć przypadkowo.

Wśród lotników kosmicznych panowało przekonanie, że w kosmosie istnieją ponadto jakieś pola obojętne czy obszary zerowe, w których wszelkie promieniowanie i fale toną jak kamień w wodzie. Astrofizycy zaś uważali, że taka opinia może być jedynie wymysłem kosmicznych podróżników, skłonnych do fantazjowania.

Po zakończeniu smutnej ceremonii i po krótkiej naradzie Erg Noor włączył silniki anamezonowe. Po dwóch dobach silniki zamilkły i statek zaczął się zbliżać do macierzystej planety z szybkością dwudziestu jeden miliardów kilometrów na dobę. Do Słońca pozostawało w przybliżeniu około sześciu ziemskich (bezwzględnych) lat drogi. W centralnej sterowni i w bibliotece laboratorium zawrzało: obliczano i wyznaczano nową trasę.

W ciągu całego sześcioletniego lotu należało zużywać anamezon jedynie na poprawki kursu statku. Innymi słowy, trzeba było oszczędzać paliwa. Wszystkich niepokoiła nie zbadana przestrzeń 344 + 2U pomiędzy Słońcem i „Tantrą”. Nie dawało się jej wyminąć, gdyż na jej obrzeżach od strony Słońca napotykano strefy meteorów, a ponadto, zbaczając z trasy, statek nakładał drogi.

Po dwóch miesiącach obliczeń linia lotu była gotowa. „Tantra” zaczęła opisywać krzywą jednakowych napięć.

Wspaniały statek zachowywał pełnię sprawności, szybkość lotu utrzymywała się w ustalonych granicach. Teraz już tylko czas — około czterech lat względnych — leżał między statkiem kosmicznym a Ojczyzną.

Po odbyciu dyżuru Erg Noor i Niza pogrążyli się w długotrwałym śnie. Razem z nimi zapadli w tymczasowy niebyt dwaj astronomowie, biolog, lekarz i czterech inżynierów.

Dyżur objęła kolejna grupa — doświadczony astronawigator Pel Lin, który już odbywał drugą wyprawę, astronom Ingrida Ditra i dotrzymujący im dobrowolnie towarzystwa inżynier elektronik Kay Ber. Ingrida, korzystając z zezwolenia Pela Lina, często udawała się do sąsiadującej ze sterownią biblioteki. Razem ze swoim starym przyjacielem Berem komponowała symfonię monumentalną: „Zagłada planety”, której zasadniczym motywem był tragiczny los Zirdy. Pel Lin, zmęczony ciągłą muzyką przyrządów i obserwacją czarnych wyrw kosmicznych, sadzał przy pulpicie kierowniczym Ingridę, sam zaś zabierał się z zapałem do rozszyfrowywania tajemniczych napisów, pochodzących z pewnej planety systemu Centaura. Wierzył, że uda mu się wykonać to nieprawdopodobnie trudne zadanie.

Jeszcze dwa razy nastąpiła zmiana dyżurów, statek zbliżył się do Ziemi prawie na odległość dziesięciu tysięcy miliardów kilometrów, a silniki anamezonowe włączano zaledwie na przeciąg paru godzin.

Kończył się dyżur grupy Pela Lina, czwarty od chwili wyruszenia „Tantry” z miejsca niedoszłego spotkania z „Algrabem”.

Astronom Ingrida Ditra skończywszy obliczenia zwróciła się do Pela Lina, który melancholijnie śledził nieustanne wahania czerwonych wskazówek na podziałce liczników natężenia pola grawitacyjnego. Zahamowanie reakcji psychicznych, którego nie byli w stanie uniknąć nawet najmocniejsi z załogi, ujawniało się zwykle pod koniec dyżurów. Statek w ciągu miesięcy i lat płynął po wyznaczonej trasie, kierowany automatycznie. Jeżeli się zdarzyło coś, co przekraczało możliwości „rozumowania” kierującego statkiem automatu, statek zazwyczaj ginął, nie pomagała bowiem już wtedy interwencja ludzi. Mózg ludzki, nawet najbardziej wyćwiczony, nie mógł reagować z konieczną szybkością.

— Moim zdaniem już dawno zagłębiliśmy się w nie zbadany rejon 344 + 2U. Erg Noor chciał tu dyżurować sam — rzekła Ingrida do astronawigatora.

Pel Lin rzucił okiem na licznik dzienny.

— Jeszcze dwa dni, tak czy owak nastąpi zmiana. Na razie nie przewidujemy nic godnego uwagi. Chyba doprowadzimy nasz dyżur do końca?

Ingrida kiwnęła twierdząco głową. Z pomieszczeń na rufie wyszedł Kay Ber i zajął miejsce w fotelu obok statywu z mechanizmami równowagi. Pel Lin podniósł się, ziewając.

— Prześpię się parę godzin — powiedział.

Ingrida przeszła do pulpitu kierowniczego.

„Tantra” płynęła bez chwiejby w absolutnej pustce. Ani jednego, nawet najbardziej dalekiego meteoru nie ujawniał nadczuły aparat Volla Choda. Kurs statku zbaczał teraz nieco od kierunku na Słońce, mniej więcej o półtora roku lotu. Ekrany obserwacji czołowej czerniały przerażającą pustką; zdawało się, że statek mknie ku samemu sercu ciemności. Tylko z bocznych teleskopów po dawnemu wbijały się w ekrany iglice światła niezliczonych gwiazd.

Astronoma ogarnął dziwny niepokój. Ingrida wróciła do swych mechanizmów, obliczeń i teleskopów, sprawdzając na nowo ich dane i nanosząc je na mapy tego nie znanego i nie zbadanego rejonu. Choć panował zupełny spokój, Ingrida nie mogła oderwać wzroku od złowieszczej ciemności rozpościerającej się przed statkiem. Kay Ber zauważył jej zaniepokojenie i przez czas dłuższy wsłuchiwał się w odgłosy mechanizmów, przyglądając im się z uwagą.

— Nic nie znajduję — odezwał się wreszcie. — Co ci się zdawało?

— Nie wiem sama, niepokoi mnie ta niezwykła ciemność przed nami. Wydaje mi się, że nasz statek płynie wprost w ciemną mgławicę.

— Ciemny obłok powinien tu się gdzieś znajdować — stwierdził Kay Ber — ale my tylko muśniemy jego skraj. Tak wynika z obliczeń. Natężenie pola ciążenia wzrasta równomiernie i słabo. Lecąc przez ten rejon powinniśmy się zbliżyć do jakiegoś ośrodka grawitacyjnego. Czyż nie wszystko jedno, jaki on będzie: ciemny czy świecący?

— Niby tak — odrzekła Ingrida.

— Skądże więc twój niepokój? Idziemy wytyczonym kursem i nawet szybciej, niż planowaliśmy. Jeśli się nic nie zmieni, dojdziemy do Trytona nawet przy braku paliwa.

Ingrida poczuła gorący przypływ radości na myśl o Trytonie, satelicie Neptuna, i o stacji statków kosmicznych, zbudowanej na nim, na peryferiach systemu słonecznego. Dotarcie na Trytona było zapowiedzią rychłego powrotu do domu…

— Myślałem, że zajmiemy się muzyką, ale Lin poszedł wypocząć.

Pewnie pośpi sześć do siedmiu godzin, a przez ten czas pomyślę o instrumentacji finału drugiej części. Wiesz, tam, gdzie nam się nie udaje wprowadzenie integralnego wątku grozy. O, to… — Kay zanucił kilka taktów.

— Di-i, di-i, da-ra-ra — ozwały się niespodziewanie ściany pomieszczenia.

Ingrida drgnęła i obejrzała się dokoła, ale natychmiast domyśliła się przyczyn tego zjawiska. Natężenie pola ciążenia wzrosło i aparatura zareagowała przez zmianę melodii przyrządu sztucznej grawitacji.

— Zabawny zbieg okoliczności! — zaśmiała się w niejakim poczuciu winy.

— Nastąpiło wzmożenie natężenia pola grawitacyjnego, co logicznie wynika z charakteru ciemnego obłoku. Możesz być teraz zupełnie spokojna, niech sobie Lin śpi — powiedział Kay Ber, po czym opuścił sterownię.

W jasno oświetlonej bibliotece zasiadł do elektronowego, małego instrumentu stanowiącego połączenie skrzypiec z fortepianem i pogrążył się w swojej pracy. Upłynęło prawdopodobnie kilka godzin, kiedy hermetyczne drzwi biblioteki rozwarły się i ukazała się Ingrida.

— Kay, mój drogi, obudź Lina.

— Czy stało się coś?

— Natężenie pola ciążenia wzrasta bardziej, niż to przewidywały obliczenia.

— A co jest przed nami?

— Po dawnemu: ciemność!

Kay Ber zbudził astronawigatora. Ten zerwał się i skoczył do centralnej sterowni, ku aparaturze.

— Nic groźnego. Tylko skąd tu takie pole ciążenia? Dla ciemnego obłoku jest zbyt potężne, a przecież nie ma tu żadnej gwiazdy… — Lin po krótkim namyśle nacisnął guzik, aby obudzić Erga Noora i Nizę Krit.

— Jeżeli się nic nie stanie, po prostu zastąpią nas — wyjaśnił zaniepokojonej Ingridzie.

— A jeżeli się coś stanie? Erg Noor wróci do normalnego stanu dopiero po pięciu godzinach. Co robić?

— Czekać — spokojnie odrzekł astronawigator. — Cóż by się mogło stać w ciągu pięciu godzin tu, w takiej odległości od wszystkich systemów gwiezdnych?

Ton dźwięków wydawanych przez aparaty stale się obniżał, świadcząc o zmianie warunków lotu. Wolno upływały chwile naprężonego oczekiwania. Dwie godziny trwały tak długo jak cała zmiana. Pel Lin zachowywał na zewnątrz spokój, ale zdenerwowanie Ingridy udzieliło się Kayowi. Często spoglądał na drzwi kierownictwa, w których spodziewał się ujrzeć wchodzącego energicznie Erga Noora, choć wiedział, że budzenie się z długotrwałego snu wymaga czasu.

Na odgłos dzwonka wszyscy drgnęli. Ingrida kurczowo chwyciła za ramię Kaya Bera.

— „Tantra” w niebezpieczeństwie! Natężenie pola dwa razy wyższe w stosunku do obliczeń!

Astronawigator zbladł. Zbliżało się nieszczęście, w obliczu którego trzeba było powziąć natychmiastową decyzję. Los statku spoczywał w jego ręku. Nieuchronnie wzrastające ciążenie wymagało zwolnienia szybkości statku nie tylko z powodu wzrostu jego ciężaru, ale i dlatego, że najwidoczniej na trasie znajdowało się wielkie skupienie stężonej materii. Ależ po zwolnieniu nie będzie można nabrać rozpędu! Pel Lin zacisnął zęby i szarpnął rączkę dźwigni włączającą jonowe planetarne silniki-hamulce. Dźwięczne uderzenia wtargnęły w melodię przyrządów, zagłuszając dzwonienie aparatu obliczającego stosunek sił ciążenia i szybkości. Dzwonek się wyłączył, a wskazówki zasygnalizowały, że szybkość znowu wzrosła, równoważąc się z siłą przyciągania. Ledwie jednak Pel Lin wyłączył hamulec, dzwonek zabrzmiał znowu. Groźna siła grawitacji wymagała zmniejszenia szybkości. Stało się jasne, że statek zbliża się do potężnego ośrodka grawitacyjnego.

Astronawigator nie zmieniał kursu, była to bowiem praca wymagająca wielkiego wysiłku i precyzji. Posługując się silnikami planetarnymi hamował statek, jakkolwiek stawał się widoczny błąd polegający na wyznaczeniu trasy poprzez nie znaną masę materii.

— Pole ciążenia jest wielkie — zauważyła Ingrida półgłosem.

— Należy jeszcze zmniejszyć szybkość, by móc skręcić! — zawołał astronawigator. — Ale jak potem przyspieszymy lot?… — W słowach Pela Lina wyczuwało się zgubny brak zdecydowania.

— Przeszliśmy już zewnętrzną strefę zakłóceniową — powiedziała Ingrida — a grawitacja nagle i szybko wzrasta.

Rozległy się częstotliwe, metaliczne uderzenia — to podjęły pracę automatycznie włączone motory planetarne. Tak zareagowała kierująca statkiem maszyna elektronowa na rozpoznane przez siebie wielkie skupienie materii. „Tantrę” opanowała chwiejba. Chociaż szybkość gwałtownie się zmniejszała, astronauci zaczynali tracić przytomność. Ingrida padła na kolana. Kay Ber odczuwał bezmyślny, zwierzęcy strach i dziecięcą bezradność. Pel Lin siedział w swoim fotelu i starał się bezskutecznie unieść ciążącą jak ołów głowę.

Uderzenia silników stały się częstsze i przeszły w nieprzerwany, ciągły grzmot. Mózg elektronowy statku walczył dalej w zastępstwie swoich półprzytomnych gospodarzy jak umiał: potężnie, ale w sposób ograniczony, gdyż nie mógł przewidzieć skomplikowanych następstw ani znaleźć wyjścia z wyjątkowej sytuacji.

Chwiejba „Tantry” osłabła. Strzałki, wskazujące stan zasobu jonowych ładunków, przesunęły się szybko w dół. Odzyskawszy przytomność Pel Lin zrozumiał, że dziwny wzrost siły przyciągania postępuje tak szybko, iż należy przy pomocy środków alarmowych zatrzymać statek i zmienić kurs.

Przesunął uchwyt silników anamezonowych. Cztery wysokie cylindry azotku boru, widoczne przez specjalne wcięcie wziernikowe pulpitu, zaświeciły od wewnątrz. Jaskrawozielony płomień zapłonął w nich jak błyskawica, następnie zaczai się sączyć i wirować w czterech spiralach. Tam, w przedniej części statku, silne pole magnetyczne osłoniło ścianki masek silników chroniąc je przed natychmiastowym zniszczeniem.

Astronawigator przesunął uchwyt dalej. Poprzez zieloną ściankę sztormową był teraz widoczny promień kierunkowy — szarawy potok cząstek „K” ”. Jeszcze jeden ruch i wzdłuż szarego promienia zapłonęła oślepiająca, fioletowa błyskawica — sygnał, że oto anamezon rozpoczyna swoją gwałtowną emanację. Cały korpus statku zareagował prawie niedosłyszalną, trudną do zniesienia wibracją o niezmiernie wysokiej częstotliwości…

Erg Noor po spożyciu koniecznej dawki pożywienia leżał w półśnie, poddając się niezwykle przyjemnym zabiegom elektromasażu systemu nerwowego… Zasłona znieczulenia spowijająca dotąd ciało i mózg z wolna opadała. Budząca melodia brzmiała w tonacji durowej, w rytmie o narastającej szybkości…

Wtem do jego świadomości dotarły jakieś złowieszcze dźwięki, gasząc radość przebudzenia z dziewięćdziesięciogodzinnego snu. Erg Noor uprzytomnił sobie, że jest szefem wyprawy i rozpaczliwym wysiłkiem woli otrząsnął się z pomroki. Wreszcie pojął, że statek kosmiczny zwalnia biegu na skutek gwałtownego działania hamulców anamezonowych. A więc musiało się coś przydarzyć! Usiłował wstać. Ale nogi odmówiły posłuszeństwa i Noor runął na podłogę swojej kabiny. Po niejakim czasie udało mu się doczołgać do drzwi i otworzyć je. Senne otumanienie utrudniało pracę myśli. W końcu stanął na czworakach i wtoczył się do centralnej sterowni.

Wpatrzeni w ekrany i tarcze wskaźnikowe, astronauci obejrzeli się ze strachem i skoczyli ku szefowi. Nie mając siły wstać, mówił z wysiłkiem:

Назад Дальше