Zanim jeszcze nastąpiła zasadnicza zmiana klimatu, dokonano budowy ogromnych kanałów i przebito pasma górskie, aby zrównoważyć krążenie mas powietrznych i wodnych planety. Wieczne pompy dielektryczne dopomogły w nawodnieniu nawet wysokogórskich obszarów pustynnej Azji.
Możliwości produkcyjne środków spożywczych wzrosły wielokrotnie, a nowe tereny stały się zdatne do zamieszkania. Ciepłe morze śródlądowe zaczęto wyzyskiwać dla uprawy bogatych w białko wodorostów.
Dawne wątłe statki żeglugi planetarnej mimo wszystko umożliwiły dotarcie do najbliższych planet naszego systemu słonecznego. Ziemię opasał wieniec sztucznych satelitów, które ułatwiły człowiekowi poznanie kosmosu. Właśnie wtedy, czterysta osiem lat temu, zaszedł wypadek tak ważny, że uznano go za początek nowej ery Wielkiego Pierścienia.
Od dawna myśl ludzka usiłowała wynaleźć sposób przekazania na dalekie odległości obrazów, dźwięków i energii bez pośrednictwa jakichkolwiek przewodników. Setki tysięcy uczonych pracowało nad tym zagadnieniem w Akademii Promieniowań Kierunkowych. Stało się to możliwe, gdy odkryto sposób obejścia prawa: „Strumień energii jest proporcjonalny do sinusa kąta rozproszenia promieni”. Wówczas równoległe wiązki promieni zapewniły stałą łączność ze sztucznymi satelitami, a więc i z całym kosmosem. Chroniący życie ekran najonizowanej atmosfery stanowił wieczną przeszkodę w nadawaniu i odbiorze. Bardzo dawno, jeszcze w ciągu trwania Ery Rozbicia Świata, uczeni nasi stwierdzili, że z przestrzeni kosmicznych dochodzą na Ziemię potężne strumienie fał radiowych. Wraz z ogólnym promieniowaniem gromad gwiezdnych i galaktyk docierały do nas z kosmosu w Obwodzie Wielkiego Pierścienia sygnały nadawcze i komunikaty spaczone, na pół wygasłe w atmosferze. Nie rozumieliśmy ich jeszcze wtedy, choć już umieliśmy odbierać owe tajemnicze sygnały, uważając je za promieniowanie martwej materii.
Uczony Kam Amat, Hindus z pochodzenia, wpadł na pomysł przeprowadzenia na sztucznych satelitach doświadczeń z odbiornikami obrazów. W ciągu kilkudziesięciu lat zestawiał cierpliwie coraz nowe kombinacje zakresów.
Kam Amat wyłowił w eterze komunikat nadany z systemu planetarnego gwiazdy podwójnej, noszącej nazwę Łabędzia 61. Na ekranie ukazał się niepodobny do nas, ale ponad wszelką wątpliwość osobnik ludzki i wskazał napis, ułożony z symboli Wielkiego Pierścienia. Napis ten odczytano dopiero po dziewięćdziesięciu latach. Zdobi on obecnie pomnik Karna Amata i brzmi następująco: „Pozdrawiamy was, bracia, którzy wchodzicie do naszej rodziny! Oddzieleni przestrzenią i czasem, jednoczymy się w kręgu wielkiej siły”.
Język symboli, wykresów i map Wielkiego Pierścienia okazał się łatwy do rozszyfrowania dla ludzi na tym szczeblu rozwoju, który już został osiągnięty. Po dwustu latach mogliśmy już rozmawiać z sobą za pomocą mechanizmów tłumaczących. Nawiązaliśmy łączność z systemami planetarnymi bliższych gwiazd, odbieramy i nadajemy obrazy życia różnych światów. Niedawno odebraliśmy wieści od czternastu planet wielkiego ośrodka życia Deneba w Łabędziu, kolosalnej gwiazdy o mocy świetlnej czterech tysięcy ośmiuset słońc, znajdującej się od nas w odległości stu dwóch parseków. Rozwój myśli przebiegał tam innymi drogami, ale osiągnął nasz poziom.
A ze światów starodawnych, z kulistych gromad naszej Galaktyki i olbrzymiej, zamieszkanej przestrzeni dokoła ośrodka galaktycznego przychodzą dziwne obrazy i widowiska, dotąd jeszcze nie wyjaśnione, niepojęte. Są utrwalone przez mechanizmy pamięciowe i przekazywane do Akademii Granic Wiedzy. Tak bowiem nazywa się organizacja naukowa opracowująca zagadnienia postawione dopiero przez naukę współczesną. Staramy się zrozumieć mentalność, która w ciągu milionów lat odbiegła prawdopodobnie daleko od naszej umysłowości, inne bowiem były tam drogi rozwoju od organizmów niższych do istot myślących.
Veda Kong odwróciła się od ekranu, w który wpatrywała się jak zahipnotyzowana, i rzuciła pytające spojrzenie w stronę Dara Wiatra. Ten z uśmiechem skinął głową na znak uznania. Veda uniosła dumnie głowę, wciągnęła ręce i zwróciła się do tych niewidzialnych, którzy po upływie trzynastu lat mieli usłyszeć jej słowa i ujrzeć jej obraz:
— Taka jest nasza historia. Trudna, zawiła i długa była droga wiodąca na wyżyny wiedzy. Wołamy do Was: jednoczcie się z nami w Wielkim Pierścieniu, pomóżcie nam rozprzestrzeniać we wszechświecie potęgę rozumu i pokonać martwą, bezwładną materię!
Głos Vedy zabrzmiał triumfalnie; zadźwięczała w nim, zda się, moc wszystkich pokoleń ludzi ziemskich, którzy się wznieśli tak wysoko, że już sięgali poza granice własnej Galaktyki, ku dalszym gwiezdnym wyspom wszechświata.
Rozległ się przeciągły miedziany brzęk — to Dar Wiatr przesunął uchwyt, wyłączając nadawczy strumień energii. Ekran zgasł. Na przejrzystej płycie po prawej stronie pozostał świecący słup nadawczo-odbiorczego kanału.
Zmęczona Veda cicho zwinęła się w kłębek w głębi wielkiego fotela. Dar Wiatr posadził przy stole kierowniczym Mvena Masa, sam zaś pochylił się nad jego ramieniem. Nagle ekran w złotej oprawie zniknął, a na jego miejsce ukazała się nieprawdopodobna głębia.
Veda Kong, która po raz pierwszy widziała ten cud, westchnęła głęboko. Rzeczywiście, nawet ludzie doskonale znający drogi skomplikowanej interferencji fal świetlnych, dzięki którym uzyskiwano taką głębokość i szerokość widzenia, bywali zaskoczeni tym widokiem.
Ciemna powierzchnia obcej planety zbliżała się rosnąc z sekundy na sekundę. Był to bardzo rzadko spotykany system gwiazdy podwójnej, gdzie dwa słońca tak się równoważyły nawzajem, że orbita ich planety była zupełnie prawidłowa i mogło na niej powstać życie. Obydwa słońca, pomarańczowe i czerwone, mniejsze niż nasze, oświetlały lodowisko martwego morza. W tym świetle lód wydawał się czerwony. Na skraju płaskich, czarnych gór, w tajemniczym, fioletowoczarnym blasku stał ogromny gmach. Promień widzenia padł na jego dach, potem jakby go przeszył i wszyscy ujrzeli mężczyznę o szarej skórze, okrągłych, sowich oczach, w obwódkach ze srebrnego puchu. Był wysoki i smukły, miał długie, podobne do macek kończyny. Człowiek ten dziwacznie potrząsał głową, jakby oddając szybki ukłon, i skierował swoje beznamiętne, podobne do obiektywów oczy na ekran. Otwarły się bezzębne usta osłonięte podobną do nosa, miękką klapą skóry. W tej samej chwili zabrzmiał delikatny, melodyjny głos mechanizmu tłumaczącego.
— Zaf Ftet, kierownik informacji sześćdziesiąt jeden Łabędzia. Dziś nadajemy dla żółtej gwiazdy STL3388 + 04ŻF…
Dar Wiatr i Junius Ant zamienili spojrzenia, a Mven Mas uścisnął Dara Wiatra za rękę. Były to galaktyczne sygnały Ziemi, ściślej — słonecznego systemu planetarnego. Niegdyś obserwatorzy z innych planet uważali go za jednego wielkiego satelitę Słońca, okrążającego je w ciągu pięćdziesięciu dziewięciu lat ziemskich. Jeden raz w tym okresie przypada koniunkcja Jowisza i Saturna, powodując dostrzegalne dla astronomów z bliskich gwiazd odchylenie Słońca. Ten sam błąd popełniali także nasi astronomowie w stosunku do wielu systemów planetarnych, o których istnieniu wiedziano już w czasach starożytnych.
Junius Ant sprawdził działanie mechanizmu pamięciowego i dane czujności zegarowego pogotowia z jeszcze większym pośpiechem niż na początku odbioru.
Beznamiętny głos tłumacza elektronowego kontynuował:
— Stwierdzamy zupełnie dobry odbiór z gwiazdy… — znów posypały się cyfry i szereg urywanych dźwięków — dokonany przypadkowo, nie w czasie transmisji Wielkiego Pierścienia. Nie znają jeszcze języka Pierścienia i zużywają niepotrzebnie energię, nadając w czasie godzin milczenia. Odpowiadaliśmy im w czasie ich transmisji. Wyniki staną się znane w przybliżeniu za trzy dziesiąte sekundy… — Głos umilkł. Przyrządy sygnałowe świeciły się dalej z wyjątkiem zgasłego zielonego oka.
— Te, dotąd nie wyjaśnione, przerwy w nadawaniu pochodzą może z przepływu legendarnego pola obojętnego pomiędzy nami a planetą, jak to nazywają astronauci — tłumaczył Vedzie Junius Ant.
— Trzy dziesiąte sekundy galaktycznej, to znaczy, że trzeba będzie czekać około sześciuset lat — burknął ponuro Dar Wiatr. — Ciekawe, po co nam to?
— O ile zrozumiałem — odezwał się Mven Mas — gwiazdą, z którą tamci nawiązali łączność, jest Epsilon Tukana w gwiazdozbiorze nieba południowego. Jej odległość wynosi dziewięćdziesiąt parseków. To już sięga granic naszej stałej łączności. Nie ustanowiliśmy jej jeszcze poza obrębem Deneba.
— Ale przecież odbieramy i środek Galaktyki, i gromady kuliste? — rzekła Veda Kong.
— Nieregularnie, przypadkowo albo też poprzez mechanizmy pamięciowe innych członków Wielkiego Pierścienia, tworzących wyciągnięty w przestrzeń łańcuch — odrzekł Mven Mas.
— Komunikaty nadane tysiące i dziesiątki tysięcy lat temu nie giną w przestrzeni i w końcu docierają do nas — dodał Junius Ant.
— To znaczy, że o życiu i wiedzy ludzi z innych, bardziej odległych światów wnioskujemy z ogromnym opóźnieniem, na przykład dla strefy środka Galaktyki dwudziestu tysięcy lat?
— Tak, to obojętne, czy te komunikaty otrzymujemy za pośrednictwem zapisów pamięciowych bliższych światów, czy też chwytają je nasze stacje. Widzimy odległe światy, jakimi były w bardzo dawnych czasach. Patrzymy na dawno zmarłych i zapomnianych w swoim świecie ludzi.
— Czyżbyśmy, osiągnąwszy tak wielką władzę nad przyrodą, byli w tym wypadku bezsilni? — z dziecięcym oburzeniem zawołała Veda. — Czyż doprawdy nie można dotrzeć do odległych światów inną drogą niż z pomocą promienia falowego czy fotonowego?
— Jakże panią doskonale rozumiem, Vedo! — odezwał się Mven Mas.
— Akademia Granic Wiedzy pracuje nad zagadnieniami przezwyciężenia przestrzeni, czasu i siły przyciągania — wtrącił Dar Wiatr — ale jak dotąd uczeni nie doszli jeszcze do stadium doświadczeń…
Nagle zielone oko zaświeciło na nowo i Veda znów odczuła zawrót głowy na widok ekranu zagłębiającego się w otchłań przestworzy. Ostro zaznaczone brzegi obrazu świadczyły o tym, że nie jest to bezpośredni odbiór, lecz odtworzony z mechanizmu pamięciowego.
Najpierw ukazała się powierzchnia planety, widoczna oczywiście ze stacji-satelity. Ogromne, bladofioletowe, upiorne słońce, rozżarzone niemal do stanu płynności, zalewało swymi przeszywającymi promieniami błękitną atmosferę i osłonę obłoczną planety.
— Otóż i ono, słońce planety Epsilon Tukana, gwiazda o wysokiej temperaturze klasy B9. Jej blask jest równy blaskowi siedemdziesięciu ośmiu naszych słońc — wyszeptał Mven Mas.
Dar Wiatr i Junius Ant skinęli potwierdzająco.
Słońce zmieniło kształt, jak gdyby się zwężając i opuszczając na samą powierzchnią nieznanego świata.
Wysoko wznosiły się okrągłe, jakby odlane z brązu kopuły gór. Nieznany minerał czy też metal o ziarnistej budowie jarzył się w białym migotliwym świetle błękitnego słońca. Nawet w dalekim od doskonałości odbiorze aparatury nieznany świat jaśniał uroczyście, z jakąś zwycięską wspaniałością.
Refleksy promieni wieńczyły kontury mosiężnych gór srebrzysto-różową koroną, której odbicie tworzyło szeroką, świetlistą drogę w powolnych falach fioletowego morza. Woda o barwie ametystu czyniła wrażenie ciężkiej i połyskiwała od wewnątrz czerwonymi światełkami, tworzącymi jakby skupienia żywych, małych oczek. Fale lizały podnóże masywnej, olbrzymiej figury stojącej na brzegu w dumnej samotności. Postać kobieca wyrzeźbiona w ciemnoczerwonym kamieniu odrzuciła w tył głowę i jakby w ekstazie sięgała wyciągniętymi ramionami głębi płomiennych niebios. Mogłaby być córą Ziemi. Całkowite podobieństwo do postaci ludzkiej działało nie mniej wstrząsająco niż niezwykłe piękno rzeźby, w której jednoczyła się potężna siła i uduchowienie. Była jakby ucieleśnieniem marzenia ziemskiego rzeźbiarza. Z polerowanego, czerwonego kamienia posągu tchnęło jakieś tajemnicze, pociągające nieznanym urokiem życie.
Pięcioro ziemskich ludzi w milczeniu patrzyło na zadziwiający nowy świat. Z piersi Mvena Masa wyrwało się przeciągłe westchnienie. Już pierwsze spojrzenie na posąg wzbudziło w nim nastrój radosnego oczekiwania.
Naprzeciwko posągu, na wybrzeżu, srebrne, koronkowe wieże oznaczały początek szerokich, białych schodów wznoszących się swobodnie ponad gąszczem smukłych drzew o turkusowym listowiu.
— One powinny dźwięczeć! — szepnął Dar Wiatr do ucha Vedy, wskazując wieżę. Veda skinęła głową.
Aparat nadawczy nowej planety w dalszym ciągu wysyłał wciąż inne, bezdźwięczne obrazy.
Przez sekundę były widoczne białe ściany o szerokich występach, przecięte portalem z błękitnego kamienia, i oto na ekranie ukazało się wysokie pomieszczenie, pławiące się w jaskrawym świetle. Matowoperłowa barwa żłobkowanych ścian nadawała wszystkiemu, co się znajdowało w tej sali, niewymowną wyrazistość. Przy szmaragdowej płycie stała grupa osób.
Płomiennie czerwona barwa ich skóry odpowiadała odcieniowi posągu. Nie było w tym dla Ziemian nic nadzwyczajnego — niektóre plemiona Ameryki Środkowej, sądząc wedle zachowanych z czasów starożytnych zdjęć, miały podobną, może tylko cokolwiek jaśniejszą barwę skóry.
W sali było dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Obie pary różniły się strojami. Para stojąca przy zielonej płycie miała na sobie złociste, krótkie, podobne do wytwornych kombinezonów szaty zaopatrzone w kilka spinek. Tamtych zaś dwoje spowijały długie płaszcze o barwie perlistej, jaką miały ściany.
Pierwsza para wykonywała płynne ruchy, dotykając ukośnie naciągniętych strun, umocowanych z lewej strony płyty. Ściana z polerowanego szmaragdu czy szkła stała się przejrzysta. W takt owych ruchów w krysztale płynęły jeden za drugim obrazy. Zjawiały się i nikły tak szybko, że nawet tacy wytrawni obserwatorzy, jak Junius Ant i Dar Wiatr, z trudnością rozumieli ich sens.
W kolejnym następowaniu po sobie mosiężnych gór, fioletowego oceanu i turkusowych lasów była cała historia planety. Oczom astronautów ukazał się świat zwierzęcych i roślinnych form, czasami zupełnie niezrozumiałych, kiedy indziej pięknych, które mijały niby widma dalekiej przeszłości. Wiele zwierząt i roślin zdawało się wykazywać podobieństwo do tych kształtów życia, które przechowała kronika warstw kory ziemskiej. Wysoko się wspinała drabina form doskonalącej się coraz bardziej żywej materii. Nieskończenie długa droga rozwoju wydawała się każdemu mieszkańcowi Ziemi jeszcze dłuższa, bardziej męcząca i trudniejsza niż jego własny rodowód.
W widmowym blasku aparatury zamigotały nowe obrazy: płomienie wielkich ognisk, skupiska ogromnych głazów na równinach, bitwy toczone z drapieżnymi zwierzętami, uroczystości pogrzebowe i religijne. Ale oto na całej szerokości płyty wyrosła postać męża okrytego płaszczem z pstrej skóry zwierzęcej. Jedną ręką wsparty o włócznię, drugą wznosił ku gwiazdom szerokim władczym gestem i postawił nogę na powalonym u swoich stóp potworze o sztywnej grzywie i wyszczerzonych, długich kłach. Na drugim planie stał rząd kobiet i mężczyzn trzymających się parami za ręce i, jak się zdawało, śpiewających jakąś pieśń.
Obraz znikł, a na tym miejscu, gdzie się ukazywały migotliwe widziadła tajemniczych światów, majaczyła już tylko ciemna powierzchnia polerowanego kamienia.
Wtedy para w złocistych szatach odeszła na prawo, a ich miejsce zajęła para druga. Błyskawicznym i niemal niedostrzegalnym ruchem zostały odrzucone płaszcze i na perłowym tle ścian ukazały się ciemnoczerwone ciała. Mężczyzna wyciągnął obydwie ręce ku kobiecie, która odpowiedziała na to uśmiechem tak dumnej i olśniewającej radości, że Ziemianie zamienili z sobą spojrzenia. W perłowej sali dalekiego, zagubionego w bezmiarach kosmosu świata owa para rozpoczęła powolny taniec. Był to zresztą nie tyle taniec, co układ póz w tanecznym rytmie. Owa para najwidoczniej miała za zadanie okazać doskonałość, piękno linii i plastyczną prężność swych ciał. W tej rytmicznej wymianie ruchów odgadywało się monumentalną i jednocześnie smutną muzykę, stanowiącą jakby wspomnienie niezliczonych i bezimiennych ofiar wciąż naprzód postępującego życia, dzięki którym powstała tak piękna i myśląca istota, jaką jest człowiek.