W IMIENIU RZECZYPOSPOLITEJ
1
Kloss miał tego ranka załatwić parę spraw w dowództwie garnizonu, skorzystał więc z okazji i wyszedł z biura wcześniej. Jego szef, gderliwy oberst von Ossetzky, suchy jak tyka, z wiecznie skwaszoną miną człowieka cierpiącego na woreczek żółciowy, wyjechał do Lwowa na odprawę szefów oddziałów Abwehry „Ost", więc Kloss nie musiał się przed nikim opowiadać.
Machnięciem ręki odpędził kilka riksz, pragnących zaofiarować mu usługi, z nawyku raczej niż z potrzeby przyjrzał się każdemu z rikszarzy, aby się upewnić, czy nie ma wśród nich przypadkiem twarzy skądś mu znanych, oznaczałoby to bowiem, że jest śledzony. Zanotował w pamięci, że żadnego z tych ubranych we włóczkowe czapeczki chłopaków nigdy dotychczas nie widział, więc spokojnie już skręcił w Koszykową.
Zatrzymał się przed wystawą z obuwiem, żeby przyjrzeć się ludziom idącym za nim, ale także niczego podejrzanego nie zobaczył. W witrynie stała jedna para eleganckich butów z cholewami, zwanych „oficerkami", ulubiony strój męskiej młodzieży z tych lat. Smukła linia butów zniewalała nawet niemieckich oficerów. Wielu z nich paradowało w „oficerkach" roboty warszawskich szewców. Kloss przypomniał sobie, że nawet nowo mianowany zastępca szefa Sonderdienstu w Warszawie, hauptsturmfuehrer Neumann, przyodział swoje krzywe nogi w polskie buty – i uśmiechnął się do tego obrazu. On sam jednak nigdy nie pomyślał o tym, żeby zmienić wysłużone regulaminowe obuwie oficera Wehrmachtu, zwijające się nad kostką w przepisową harmonijkę. Nie lubił munduru, który musiał nosić, mierziła go myśl przyozdabiania nienawistnego stroju.
Przeszedł na skos Mokotowską. W tej części Koszykowej ruch był niewielki, nieliczni cywile przesuwali się w pobliżu ścian domów, jakby w każdej chwili gotowi do skrycia się w bramie. Umundurowanych Niemców-choć było to przecież centrum zajętej przez Niemców dzielnicy Warszawy – też było niewielu, o tej porze siedzieli pracowicie przy biurkach w licznych w tej dzielnicy „Amtach", wypełniając z niemiecką pedanterią niezliczone rubryki pism, sprawozdań i wykresów, których ciągle było mało nie nasyconemu Berlinowi.
Drzewa w Alejach Ujazdowskich już się zazieleniły, Kloss z przyjemnością nabrał w płuca świeżego powietrza. Coś go zdumiało w obrazie pustej zupełnie o tej porze ulicy. Przez chwilę nie mógł sobie uświadomić przyczyny swego zdumienia. Dopiero gdy z rykiem swoich sześciu cylindrów przemknął koło niego czarny mercedes z zatkniętym na błotniku hitlerowskim proporczykiem, Kloss zrozumiał, że czar prysł. Po prostu przez chwilę w polu jego widzenia nie było ani jednego munduru feldgrau ani jednej flagi, nie słychać było tupotu podkutych żandarmskich butów. Aleje były tak jak dawniej – ciche, piękne, spokojne. Dopiero ten mercedes, który zazgrzytał właśnie hamulcami u wlotu w aleję Szucha, przypomniał, w czyich rękach jest Warszawa. Kloss odwrócił się w tamtą stronę; powoli unosił się czarno-czerwono-biały szlaban, trzech SS-manów w opadających na oczy hełmach sprawdzało dowody pasażerów mercedesa.
Wzmocnione środki ostrożności po ostatnim udanym zamachu – stwierdził, i ta myśl sprawiła mu przyjemność, bo akurat on, Kloss, wie na pewno, że żadne środki ostrożności me pomogą, że wyroki wydane przez polskie podziemie będą nadal wykonywane.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, już z daleka zobaczył na ławce starego, kiepsko ubranego człowieka z niedopałkiem przylepionym do wargi. Podlasiński był zawsze punktualny. Nikomu z obserwujących Klossa w tej chwili nie mogłoby przyjść do głowy, że ten biedny stary Polak, usiłujący bez powodzenia utrzymać w jakim takim stanie wytarte ubranko – typowy urzędnik na emeryturze – i ten wymuskany, sprężysty oficer o twarzy, która mogłaby figurować w obłąkanych książkach teoretyków rasizmu jako najidealniejszy przykład czystej rasy nordyckiej, mogą mieć ze sobą coś wspólnego.
Cóż, stary człowiek zauważył zapewne, że niemiecki oficer zapalił papierosa, dlatego wstał z ławki i poszedł za nim w odległości, jaką nakazywał respekt i strach. Pewnie ma nadzieję, że młody oficer nie dopali do końca papierosa, że ciśnie gdzieś niedbale niedopałek zgnieciony butem. Czy najbardziej szczwany szpicel mógłby przypuścić, że niedopałek, który właśnie podniósł stary człowiek i włożył do blaszanego pudełeczka po tytoniu z wymalowanym na wieku portretem marynarza, zawiera kilka informacji, których ujawnienie naraża zarówno oficera, rzucającego nie dopalonego papierosa, jak i starego człowieka na zarzut zdrady głównej?
Ale na szczęście nikt nie obserwuje tej sceny, a nawet gdyby obserwował, trudno byłoby skojarzyć, że owych dwóch ludzi może coś ze sobą łączyć.
Kloss przyspieszył kroku, jakby teraz nagle zaczęło mu się spieszyć, a przecież właściwe zajęcia oficera Abwehry dopiero go czekały. Będzie musiał przesłuchać paru żołnierzy, których przyłapano na tym, że gdzieś po pijanemu przeklinali wojnę, narodowy socjalizm i ukochanego wodza. Cóż może pomóc tym biednym, oszukanym chłopcom, którym zaczynają się, niestety zbyt późno, otwierać oczy? Od czasu do czasu zniszczy jakieś bardziej obciążające zeznanie gorliwego szpicla, w protokole przesłuchania zasugeruje okoliczności łagodzące. Niewiele to zresztą pomoże tym żołnierzom, wiadomo, co ich czeka – sąd polowy i karna kompania na froncie wschodnim.
Pomyślał, że Podlasiński doszedł już pewnie do brzydkiej secesyjnej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej, wysypał na kuchenny stół garść niedopałków, wśród których tylko jeden, porzucony przez Klossa, jest ważny, a pozostałe spełniają jedynie rolę kamuflażu, przecina właśnie delikatnie bibułkę, wyjmuje skrawek cieniutkiego papieru i pochyla się nad wypisanymi maczkiem informacjami. Pierwsza dotyczy łodzi podwodnej U-265, której udało się przedostać na Morze Północne.
A może Podlasiński minął obojętnie narożny dom przy ulicy Mokotowskiej, skręcił w Wilczą i tam dopiero wszedł na schody, żeby jednym z czterech kluczy otworzyć drzwi, na których przyśrubowano elegancką mosiężną tabliczkę z nazwiskiem Feliks Żytogniewski?
Podlasiński? Dlaczego właściwie Podlasiński? – zastanowił się. – Czy to jest prawdziwe nazwisko? Ilekroć o nim pomyślał, zawsze nazywał go Podlasińskim. Czasem Józefem. A ten człowiek, ten niepozorny staruszek z Alej Ujazdowskich, zbierający niedopałki rzucane przez niemieckich oficerów, używa aż czterech nazwisk i to w czasach, kiedy zdobycie lipnych papierów na inne nazwisko stało się dla wielu ludzi sprawą życia. Podlasiński to biedny emeryt, człowiek korzystający z zapomóg RGO, pobożny, mały eks-urzędniczek, który z regularnością nabytą w czasach, gdy był podreferentem w magistracie, przychodzi codziennie na wczesną mszę do kościoła Zbawiciela.
Natomiast całkiem kim innym jest Feliks Żytogniewski, wynajmujący mieszkanie przy Wilczej (a nikt nie mógł wiedzieć, że między mieszkaniami Podlasińskiego i Zytogniewskiego istnieje zamaskowane szafą przejście).
Lekkomyślny ziemianin, któremu powodzi się wcale nieźle, który nie gardzi handlem z niemieckimi intendentami i przy każdym pobycie w Warszawie korzysta z usług kasyna, zorganizowanego przez okupanta dla takich właśnie jak on.
Żytogniewski z kolei stanowi oczywiste przeciwieństwo Franciszka Buły, właściciela czterech platform dwukonnych, nazywanych przez niego szumnie przedsiębiorstwem spedycyjnym.
Codziennie od dziesiątej do czwartej Buła siedział w kantorku przy telefonie, przyjmował zgłoszenia na przewóz mebli albo kontyngentowych ziemniaków. I choć może się to wydać dziwne, te zlecenia jego przedsiębiorstwo, czyli czterech wiecznie podrajcowanych bimbrem wozaków, realizowało całkiem sprawnie. Czy ten solidny drobnomieszczanin, patriota zapewne, ale właśnie w drobnomieszczańskim stylu, nienawidzący Niemców, ale bogacący się na ich obecności, która unieruchomiła w Warszawie inny transport poza konnym, czy ten człowiek, dumnie pokazujący grubą dewizkę wyzierającą z kieszonki kamizelki, może mieć coś wspólnego ze zdrajcą i renegatem, Witalisem Kazimirusem?
Niegdyś Polak – teraz szybko stał się nacjonalistą litewskim i wysługuje się Niemcom jako konsultant Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy do spraw okupowanych terenów litewskich. Przynajmniej tyle można wyczytać z jego papierów. A papiery są autentyczniejsze chyba od rzeczywistych, bo wyprodukowane przez najlepszych specjalistów w branży, którzy uznali, że powołanie Kazimirusa na stanowisko, o jakim Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy nawet się nie śniło, będzie bezpieczniejsze niż zaopatrzenie go w papiery któregoś z istniejących niemieckich urzędów. W skomplikowanej machinie hitlerowskiej biurokracji gubią się sami Niemcy.
Kloss po każdym spotkaniu z Podlasińskim czuł przypływ podziwu dla tego człowieka. On sam przeistoczył się co prawda w Niemca, z powodzeniem grał rolę od dobrych paru lat, zespolił się z nią tak ściśle…
Ale Podlasiński gra cztery role naraz i w każdej jest autentyczny.
Wartownik zastąpił mu drogę.
– Bardzo przepraszam, przepustka, panie poruczniku.
Zatopiony w myślach nie zauważył, że doszedł do budynku komendy garnizonu warszawskiego. Żołnierz zasalutował, otworzył przed nim drzwi.
2
Było, jak Kloss przewidywał. Józef Podlasiński wszedł do brudnej bramy obskurnej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej, minął pierwsze i drugie podwórze, dopiero w trzecim, pogawędziwszy najpierw z dozorcą, spojrzał na okna swego mieszkania. Firanka zaciągnięta, wszystko powinno być w porządku.
Na dzisiejsze spotkanie z Klossem nie zabrał Mundka, osiemnastoletniego cwaniaka z ulicy Ludnej, który zwykle towarzyszył mu w bezpiecznej odległości trzydziestu metrów, gotów w każdej chwili sięgnąć po ukrytą w kieszeni spodni parabelkę. Rzecz w tym, że przed południem miał przyjść Adam, nie byli umówieni dokładnie, Józef bał się, że nie zastanie go w domu, przyjdzie dopiero po południu, a to skomplikowałoby sprawę dalszego przekazania zawartości maleńkiej kartki papieru. Zostawił więc Mundka, żeby zatrzymał Adama w razie potrzeby, dlatego zanim wszedł do domu, odruchowo spojrzał na firankę w oknie, ponieważ wiedział, że Mundek, gdyby znalazł się w sytuacji niebezpiecznej, zrobi wszystko, aby go o niebezpieczeństwie uprzedzić. Mundka nie było w maleńkiej kuchni, do której wchodziło się wprost ze schodów. Wsadził rozczochraną głowę w drzwi dopiero wtedy, gdy Podlasiński, znalazłszy w stosie niedopałków ten jeden potrzebny, wyciągnął z kuchennej szafki starego Underwooda i rozpoczął zamianę informacji o ruchu jakiejś łodzi podwodnej na rządek cyfr, wśród których przeważały jedynki, trójki i siódemki.
– Nie było Adama? – zapytał.
– Był – powiedział Mundek. – Za pół godziny odwiedzi hrabiego Żytogniewskiego.
– Dobra. Możesz spać dalej.
Wysłał chłopaka do pokoju, bo choć znał go dobrze i codziennie powierzał jego refleksowi, oku i sprawności swoje życie, to jednak nie chciałby, aby chłopiec zauważył, że książka, którą Podlasiński rozłożył na stole obok zapisanej wyraźnym maczkiem Klossa kartki, znalezionej w niedopałku, nosi tytuł „Prokurator Alicja Horn". Ta modna przed wojną powieść była w tym miesiącu kluczem szyfrowym całej siatki działającej w Warszawie. Im chłopak mniej będzie wiedział, tym lepiej. Już i tak wie dość dużo, choćby to, że Podlasiński i Zytogniewski to ta sama osoba. Tego nie dało się uniknąć.
Jeszcze więcej wie Adam. Zna wszystkie cztery jego wcielenia; ale Adamowi Józef ufa bezgranicznie. Dwa lata spędził z nim w jednej celi w Rawiczu. Dwa lata sam na sam z człowiekiem we dnie i w nocy – to wystarczy, żeby człowiekowi ufać.
O jego wcieleniach wie jeszcze Kloss, ale to już zupełnie inna historia. Nie Józef decydował, czy może ufać Klossowi, za niego zadecydowała centrala. Po prostu któregoś dnia, osiem miesięcy temu, otrzymał pilny szyfrogram centrali, z którego dowiedział się, że od dziś począwszy został wraz ze swymi ludźmi oddany do wyłącznej dyspozycji oficera wywiadu, kryptonim J-23.
A w parę dni później, gdy we wcieleniu Franciszka Buły odpoczywał w ulubiony sposób: karmił łabędzie w Parku Ujazdowskim, młody człowiek w mundurze hitlerowskiego oficera, usiadł obok niego i najniespodziewaniej w świecie najczystszą polszczyzną wypowiedział trójczłonowe hasło. Od tej pory są w nieustannym kontakcie. Każdy dzień przynosi mu jeśli nie bezpośrednie spotkanie, to przynajmniej telefony lub kartkę w którejś ze skrytek albo, tak jak dziś, w niedopałku papierosa.
Właśnie skończył szyfrowanie meldunku, gdy dobiegł go stłumiony odgłos dzwonka. Nie budząc Mundka otworzył drzwi przepaścistej szafy, wszedł do środka, odsunął jej tylną ścianę i znalazł się w podobnej, choć z pewnością bardziej eleganckiej i stylowej szafie w sypialni Feliksa Zytogniewskiego. Kwiecisty, jedwabny szlafrok narzucił w locie i ten nowy strój jakby go przeobraził wewnętrznie. Zgarbiony emeryt został gdzieś tam za ścianą, a tu ku drzwiom zmierzał stary dżentelmen, człowiek, który zawsze miał pieniądze, ma je teraz i spodziewa się, że będzie je miał w przyszłości.
W okularze judasza dostrzegł otok magistrackiej czapki Adama, potem jego oczy. Spojrzał w głąb, judasz umieszczony był w ten sposób, że można było swobodnie zobaczyć zarówno górny podest, jak i ten pół piętra niżej. Wszystko w porządku, Adam był sam.
– Rachuneczek za gaz, panie hrabio – uśmiechnął się szelmowsko, wchodząc w otwarte drzwi. Nigdy nie zaniedbywał tej formuły, choć przeznaczona była dla kogoś, kto mógłby w jednym z sąsiednich mieszkań stać przy drzwiach. Oświetlił elektryczną latarką gazomierz, porządnie wypisał na kwicie ilość zużytego gazu, przyjął pieniądze, wprawnie odłączając od nich małą karteczkę, którą wsunął za otok czapki.
– Jak leci, Adam?
– Wszystko w porządku, szefie. Kiedy mnie wyślesz do lasu, jak obiecałeś? Dostanę żylaków od tego łażenia po schodach.
– Jesteś mi potrzebny. Pamiętasz, gdzie za tydzień?
– Przedsiębiorstwo spedycyjne. Pamiętam.
Mocno uścisnęli sobie dłonie. Wizyta inkasenta z gazowni nie trwała dłużej, niż powinna była trwać. Obaj byli doświadczonymi konspiratorami i wiedzieli, że nawet taki drobiazg, jak przeciągnięcie wizyty inkasenta może stać się przyczyną nieszczęścia.
Na dobrą sprawę – pomyślał Podlasiński – nie mam nawet czasu z chłopakiem pogadać. – I przez chwilę żal mu się zrobiło celi numer 311 w więzieniu karnym w Rawiczu.
3
Kloss szybko skończył robotę w areszcie komendy garnizonu. Była jeszcze głupsza, niż przewidywał. Trzech urlopowanych z frontu żołnierzy nawymyślało sierżantowi, dowódcy patrolu żandarmerii, od brudnych pruskich świń, z czego ten postanowił uczynić sprawę polityczną, jako że żołnierze byli wiedeńczykami.
Kloss musiał go przywołać do porządku. Podoficer aż poczerwieniał z wściekłości, kiedy oberleutnant Kloss w krótkich słowach wyjaśnił mu, jaka jest różnica między frontowymi żołnierzami, którzy na krótki tydzień wyrywają się z piekła wschodniego frontu, a szczurem żandarmskim, który od początku wojny tkwi na głębokim zapleczu i wyżywa się w prześladowaniu żołnierzy przelewających krew za fuehrera.
Chłopaków oczywiście kazał zaraz wypuścić, podoficerowi zapowiedział, że za samowolne przetrzymywanie urlopowanych żołnierzy w areszcie zostanie postawiony do raportu, dla siebie zaś całkiem niespodziewanie, w toku badania żołnierzy (nie bohaterów bynajmniej, jak Kloss sugerował żandarmowi, ale typowych frontowych cwaniaków, co to z niejednego kotła wcinali kaszę) uzyskał informacje o dyslokacji dwóch pułków pancernych i jednej dywizji piechoty.
Nie były to zapewne rewelacje, być może centrala zdołała to już ustalić wcześniej, ale Kloss nigdy nie rezygnował z przekazywania nawet takich, niewiele znaczących drobiazgów, ponieważ zdawał sobie sprawę, że w najgorszym razie będą stanowiły potwierdzenie wcześniej zdobytych danych, a zsumowane z innymi podobnymi drobiazgami pozwolą sztabowcom na stworzenie sobie prawdziwego obrazu sił niemieckich na poszczególnych odcinkach, co umożliwi im zaplanowanie nowego dotkliwego uderzenia, które przybliży koniec wojny.
Jaki udział, jaką cząstkę w nowym sukcesie będzie miał Kloss? Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Wiedział, że takich jak on jest więcej. Czuł swoją przydatność po każdej udanej ofensywie, po każdej zatopionej łodzi podwodnej. Wiedział oczywiście, że najważniejsi są ci na froncie, twarz w twarz z wrogiem. Ale wiedział też, że dzięki niemu mogą strzelać celniej.
Wyszedł na oświetlony słońcem plac przed budynkiem komendy garnizonu i zastanawiał się właśnie, co ma ze sobą zrobić. Do biura zbyt późno, zresztą szef wróci dopiero wieczorem. Ponury pokój w hotelu oficerskim też go nie nęcił. Postanowił pójść do kasyna.
– Panie poruczniku – odezwał się ktoś za nim. Odwrócił się. Stał przed nim jeden z żołnierzy, których kazał wypuścić.
– Czego chcecie?
– W imieniu swoim i kolegów – zająknął się żołnierz. – Koledzy bardzo się spieszyli, mają teraz pociąg, ja dopiero za dwie godziny, więc zostałem, żeby panu porucznikowi podziękować.
– Nie pojechaliście z nimi? Wydawało mi się, że pochodzicie z Wiednia.
– Tak, pochodzę – powiedział chłopak – ale od trzydziestego ósmego mieszkam w Gdańsku na Horst Mayerstrasse i wydawało mi się…
– Co wam się wydawało? – zapytał z uśmiechem.
Ale nie potrzebował słuchać odpowiedzi.
W trzydziestym ósmym, kiedy Frau Bildtke, wdowa po radcy gdańskiego senatu, wypowiedziała mu mieszkanie, doszedłszy do wniosku, że pobieranie słonego komornego w gdańskich guldenach od Polaka przynosi jej ujmę, musiał szukać nowego lokum. Trudno było znaleźć. Gdańskie gazety całkiem otwarcie judziły przeciwko Polsce i Polakom. Wreszcie udało mu się znaleźć pokoik na poddaszu w domu starego kolejarza, który mimo szalejącego brunatnego terroru, nie zdjął ze ściany w swoim saloniku wyciętego z gazety portretu Karola Liebknechta. To było właśnie na ulicy Horsta Mayera.
– Cóż wam się wydawało? – powtórzył i poczuł kropelki zimnego potu spływające wzdłuż kręgosłupa. Czyżby prowokacja? Wiedzą już o nim? Może dlatego von Ossetzky tak nagle wyjechał?
– Bardzo przepraszam, to chyba pomyłka – powiedział żołnierz. Miał miłą, piegowatą, inteligentną twarz. – Po prostu wydawało mi się, że pana porucznika już gdzieś widziałem. Ale to niemożliwe! Tamten był przecież Polakiem!
– Jaki tamten, mówcie wyraźnie! – uśmiechnął się do żołnierza i poczuł, że zniknęło napięcie. Chłopak najwyraźniej widywał go z daleka, bez trudu da się przekonać, że oberleutnant Hans Kloss nie ma nic wspólnego z jakimś Polakiem, na którego facjatce późno w noc paliło się światło.
Pozwolił chłopakowi opowiedzieć o tym Polaku, tak „niezwykle podobnym do pana porucznika", wzruszył go ten obraz młodego studenta, który za wszelką cenę, nawet za cenę poniżeń, chciał od niemieckich profesorów nauczyć się budowy okrętów.
– Rzeczywiście takie zadziwiające podobieństwo? -zapytał, a gdy tamten skinął głową, dodał: – To złudzenie. Gdybyśmy stanęli obok siebie, dostrzegłby pan masę różnic. – Powiedział właśnie tak: „pan", zamiast użyć regulaminowej formy „wy". Chwila słabości wywołana wspomnieniem tego chłopca, który widział go pochylonego do późnej nocy nad niemieckimi skryptami i książkami. Na szczęście żołnierz nawet tego nie zauważył.
– A wie pan porucznik – powiedział już na odchodnym – tego kolejarza, który wynajmował pokój Polakowi, zaraz potem zabrali. Więcej nie wrócił.
– Kto zabrał? – nie zrozumiał Kloss.
– We wrześniu trzydziestego dziewiątego, po powrocie Gdańska do Rzeszy. Gestapo.
– Widocznie zasłużył – powiedział zimno Kloss. Bez uśmiechu odsalutował żołnierzowi i spiesznie przeciął jasny plac.
Przez całą drogę do kasyna nie opuszczało go wspomnienie chudego staruszka w drucianych okularach, nieustannie poruszającego ustami. Stary kolejarz zwykł był bowiem żuć tytoń.
4
Adam Pruchnal doszedł do wniosku, że nadeszła pora obiadu. Minął jasno oświetlony plac przed budynkiem komendy garnizonu. Nie lubił tędy chodzić, bo zawsze kręciło się tu pełno Niemców, dzisiaj także, na środku placu jakiś piegowaty żołnierz tłumaczył coś wysokiemu oberleutnantowi, a grupa żandarmów ładowała się właśnie do ciężarówki. Ale magistracka czapka i prawdziwy Ausweiss gwarantowały bezpieczeństwo, przynajmniej względne bezpieczeństwo.
Jadłodajnia, do której kierował się Pruchnal, nie wiadomo dlaczego nosiła miano „Klubowej". Klientami jej nie byli bowiem członkowie ekskluzywnych klubów, chociaż menu, wypisane kredą na czarnej tablicy u wejścia, oferowało klientom zestaw obfity, nieco tylko monotonny. Pyzy, placki ziemniaczane, kotlety z ziemniaków, kartoflanka, kopytka. Na osłodę na samym końcu listy figurował kapuśniak. Ale Adam nie czytał jadłospisu, zresztą nie potrzeba zjedzenia porcji pyzów go tu przygnała. Chociaż pyzy postanowił jednak zjeść. Dopiero płacąc rachunek pannie Stasi, wsunął jej wraz z pieniędzmi maleńką karteczkę, wyjętą zręcznie zza otoka magistrackiej czapki. Nie musiał jej mówić, co ma zrobić z tą karteczką, ponieważ Stanisława Zarębska, pseudo „Zięba", znała dokładnie adres, pod który od kilku miesięcy dostarcza zapisane cyferkami kartki. Nie narzucając nawet płaszcza na kelnerski fartuszek, wybiegła na ulicę, przemknęła się za nadjeżdżającym, oblepionym ludźmi tramwajem do kamienicy przy Polnej 26. Od jadłodajni „Klubowej" trzysta metrów najwyżej. Szyld zawieszony po prawej stronie bramy głosił, że krawiec damski, Marian Skowronek, przyjmuje reperacje i nicowanie odzieży, ale gotów jest także szyć na zamówienie, jeśli klient dostarczy materiał.