Dziewczyna nie musiała czytać tego szyldu, aby wiedzieć, że z bramy należy skręcić w prawo i do drzwi na parterze zadzwonić trzy razy – dwa razy krótko i raz długo. Otworzył jej po chwili, zapytała go, czy kostium został skrócony i uzyskała odpowiedź, jakiej oczekiwała, że będzie gotowy za tydzień. Wetknęła kartkę w dłoń krawca, przez chwilę spotkała się z nim wzrokiem, wydał jej się czymś przerażony…
Musiało mi się przywidzieć – tłumaczyła sobie biegnąc w stronę restauracji.-Przecież, gdyby się czegoś bał, gdyby groziło jakieś niebezpieczeństwo, zniknąłby wymalowany kredą napis K+M+B, tymczasem symbol trzech króli tkwił ciągle na drzwiach pracowni Mariana Skowronka. Biegła spiesznie, właściciel „Klubowej", pan Warchoł, nie powinien w ogóle zauważyć jej nieobecności.
Gdyby, zgodnie z zasadami konspiracji, które poznawała ubiegłej zimy w tajnej szkole podoficerskiej, obejrzała się choć raz, dostrzegłaby bez trudu dwóch ludzi podążających za nią krok w krok.
5
W dwie godziny później hauptsturmfuehrer Neumann pogwizdując szedł korytarzem gmachu gestapo w alei Szucha. W windzie przyjrzał się sobie z zadowoleniem w wielkim lustrze, niecierpliwił się, że winda zjeżdża zbyt wolno, chciał jak najszybciej znaleźć się w gabinecie standartenfuehrera Luetzke.
Standartenfuehrer nie okazał radości, jego blada twarz z podkrążonymi oczyma nie wyrażała, jak zwykle, niczego. Spokojnie wysłuchał relacji Neumanna o zidentyfikowaniu łączniczki, dostarczającej zaszyfrowane meldunki do pracowni krawieckiej Mariana Skowronka, przez cały czas rozmowy bawił się automatycznym ołówkiem.
– Co pan proponuje? – zapytał, gdy Neumann wreszcie skończył.
– Szukać następnego ogniwa.
– Ile może być jeszcze tych ogniw? – Grafit wyciśnięty ze złotego ołówka standartenfuehrera upadł na gładką powierzchnię biurka i powoli toczył się w stronę zaciśniętej w pięść dłoni Neumanna. Podał szefowi czarny sztyfcik, ten nawet nie podziękował, patrząc na podwładnego bezbarwnym spojrzeniem ryby.
– Trudno powiedzieć – zaczął ostrożnie. -W zeszłym roku w Berlinie udało mi się rozbić dużą siatkę komunistyczną. Niestety, szef siatki umknął nam, popełniając samobójstwo, ale od łącznika, którego przypadkiem chwyciliśmy, do zastępcy szefa siatki było ni mniej ni wiece), tylko dwanaście ogniw. Przyzna pan, panie standartenfuehrer, że to była spora robótka…
– Do rzeczy – przerwał Luetzke. – Za berlińskie sukcesy otrzymał już pan awans, chciałbym, żeby pokazał pan, co pan potrafi na moim terenie.
– Nie przypuszczam… – zaczął.
– Nie mamy czasu na przypuszczenia, Neumann. Mnie nie chodzi o szefa, diabli zresztą wiedzą, może on jest szefem. Pan wie, o kogo mi chodzi? O nieuchwytnego „J-23". Kilkakrotnie byliśmy już o krok i zawsze udało mu się wymknąć. Od dwóch tygodni ma pan radiostację wrogiej agentury. Teraz wreszcie znalazł pan dziewczynę, którą mógłby pan mieć wcześniej po poddaniu tego krawca małej obróbce. I wymaga pan ode mnie, żebym się z pana cieszył.
– Obawiam się – zaczął Neumann. Przyzwyczajony był do tego właśnie sposobu wysławiania. Nawyk dwudziestu lat pracy w przyzwoitej policji politycznej. Jego szefami byli dotychczas starsi panowie o nieskazitelnych manierach, z tytułami naukowymi, zdobytymi w Bonn lub Heidelbergu. Teraz musi pracować z tym półinteligentem, który patrzy zimnym wzrokiem ryby, a za jedyną robotę godną policjanta uważa „wycisk", czyli „obróbkę". Postanowił zmienić ton. Żadne „obawiam się". Z takim trzeba wprost. – Nie, panie standartenfuehrer, ze Skowronka nie wycisnęlibyśmy z tej prostej przyczyny, że Skowronek nawet nie znał nazwiska dziewczyny, która raz na tydzień przynosiła mu zaszyfrowane meldunki.
Luetzke zatrzepotał białymi rzęsami. Na jego bladosinych wargach ukazało się coś w rodzaju uśmiechu.
– Więc dobrze – powiedział cicho. – Daję panu wolną rękę, jeśli idzie o metody. Ale muszę mieć tego J-23. Proszę jednak pamiętać, że czasu mamy niewiele. Na ile właściwie planuje pan tę akcję?
– Dwa miesiące – powiedział Neumann – to minimum.
– Dwa tygodnie – Luetzke zastukał dwukrotnie ołówkiem w blat biurka. – Ze względu na sympatię, jaką żywię do pana, dorzucę panu – stuknął ołówkiem o blat – jeszcze tydzień. Razem trzy tygodnie. I ani dnia dłużej.
Neumann wracał jednak zadowolony. Co prawda tempo, jakie pragnie narzucić sprawie standartenfuehrer, jest szaleństwem. Neumann wie, że takie sprawy trzeba załatwiać delikatnie, nieustannie mając przed oczyma dewizę: „Spiesz się powoli". Nadmierny pośpiech może tylko spłoszyć grubego zwierza, na którego Neumann miał ochotę zapolować.
Natychmiast po powrocie od Luetzkego zwołał naradę całego wydziału. Gra, którą zamierzał podjąć z nieuchwytnym agentem J-23, wymagała skupienia wszystkich sił na tym właśnie zadaniu. Na naradę ściągnął więc nawet małych łapaczy, kręcących się nieustannie po mieście, podsłuchujących rozmowy w zatłoczonych tramwajach czy kolejkach po kartkowy chleb.
– Moi panowie – powiedział, gdy ustało wreszcie szuranie kilkudziesięciu krzeseł ścieśnionych w jego niewielkim gabinecie. – Moi panowie – powtórzył i z uśmiechem potoczył wzrokiem po zwyczajnych, pospolitych twarzach, jakie powinny charakteryzować tajniaków dla łatwiejszego wtopienia w tłum, a które przez swoją nijakość i bezbarwność właśnie ich z tłumu wyróżniają, co pozwala bystremu obserwatorowi rozpoznać tajmaka.
Kilkudziesięciu ludzi, niezbyt bystrych co prawda, ale oddanych, potrafiących strzelać w razie potrzeby i bić bez skrupułów. Część z nich to reichsdeutsche i volksdeutsche, którzy choć wykarmieni na polskim chlebie, gotowi są na wszystko dla nowej ojczyzny. Na nich Neumann liczył najbardziej. Znajomość polskiego, stosunków, zwyczajów, względna łatwość w dotarciu do hermetycznie zamkniętych przed Niemcami środowisk polskich.
W stosunku do nich Neumann miał rozliczne plany. Postanowił, że po sukcesie tej sprawy zaproponuje szefowi plan, który hołubił w sobie od chwili przyjazdu do Generalnej Guberni. Zamierzał zorganizować prowokację na skalę dość niezwykłą, stworzyć z reichsdeutschów i volksdeutschów tajną polską organizację, wciągającą spragnioną czynu młodzież polską. Po paru sukcesach, sprytnie przez Neumanna wyreżyserowanych, mogłaby się ona zintegrować z którąś z wielkich podziemnych organizacji polskich.
Ale o tym będzie jeszcze czas pomyśleć. Na razie jest sprawa tej przeklętej radiostacji, na której ślad wpadł przypadkiem niedawno, niedługo po sprowadzeniu się do Warszawy.
Krawiec Marian Skowronek był człowiekiem rozsądnym. Tak głośno określał Neumann ludzi, którymi w gruncie rzeczy gardził. Skowronek miał przy sobie cyjanek, który mógłby użyć, ale oddał fiolkę Neumannowi, żeby, jak się wyraził, „nie kusiło go". Chciał przeżyć za wszelką cenę. Zgodził się poinformować Neumanna o istocie szyfru, jakim się posługiwał, chociaż i bez tego znalezienie w jego pracowni książki „Prokurator Alicja Horn" pozwoliłoby specjalistom w parę godzin szyfr zgłębić. Ważniejsze jednak, że zgodził się pracować dalej pod kontrolą Niemców.
Luetzke był zdania, że należy postawić na miejscu krawca kogoś innego, ale Neumann przekonał go bez trudu, ze uderzenia palca radiotelegrafisty w klucz są dla doświadczonego ucha tak samo indywidualne jak charakter pisma i najbezpieczniej będzie, jeśli Skowronek pozostanie na swoim miejscu. Oczywiście nie odstępowało go nigdy dwóch ludzi Neumanna, ale poza tym w życiu Mariana Skowronka, na pozór przynajmniej, nic się nie zmieniło. Neumann obiecał mu życie, zamierzając zresztą dotrzymać obietnicy. Wiedział bowiem, że Skowronkowi nie uda się ujść. Rodzaj wyroku z prolongatą. Wcześniej czy później organizacja, dla której Skowronek pracował, dowie się prawdy, a wtedy…
Tak więc miał Skowronka. Teraz doszła do tego ta dziewczyna, Stanisława Zarębska. Już pierwsze dni obserwacji ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że jedynym możliwym punktem kontaktowym jest restauracja „Klubowa", gdzie dziewczyna pracowała w charakterze kelnerki. Mieszkała kątem u dozorcy domu naprzeciw restauracji, nigdzie nie bywała, obserwacja nie ustaliła, aby spotykała się z kimkolwiek poza pracą. Dozorca, u którego mieszkała, był sparaliżowany, nie wychodził z domu, jego funkcje spełniała małżonka, ogromne babsko o tubalnym głosie i prymitywnej umysłowości.
Neumann znany był z tego, że niczego me zaniedbywał, poddał więc dyskretnej obserwacji żonę dozorcy, ale obserwacja, jak się tego spodziewał, nie przyniosła żadnych efektów. Pozostała zatem jedynie jadłodajnia. Neumann obstawił więc garkuchnię tajniakami, którzy chcąc nie chcąc wcinali pyzy, placki kartoflane dla dobra sprawy i fuehrera, żeby zaś mieć pewność absolutną, osobiście odwiedził w mieszkaniu właściciela „Klubowej", pana Warchoła i bez większych trudności, ponieważ wizytę złożył o piątej rano, skłonił grubasa do zatrudnienia jednego z ludzi Neumanna w charakterze kasjera, którą to funkcję spełniał do tej pory pan Warchoł osobiście. Parę wypowiedzianych cichym, spokojnym tonem gróźb powinno przekonać Warchoła, że piśniecie komukolwiek z personelu, kim naprawdę jest „kuzyn" siedzący przy kasie, zakończy ziemską wędrówkę restauratora.
Teraz pozostało tylko czekać. Więc Neumann czekał, zbierając tymczasem informacje o dziewczynie. Była córką rolnika spod Wrześni, wysiedlona wraz z rodzicami, którzy zmarli podczas ciężkiej zimy czterdziestego roku. Nic więcej nie udało się ustalić.
Do wtorku nic się nie zdarzyło i hauptsturmfuehrer zaczął się obawiać, że restaurator Warchoł jest facetem szczwanym, który usiłował jego, Neumanna, wyprowadzić w pole, ale we wtorek zaraz po drugiej zadzwonił telefon i Neumann usłyszał w słuchawce zadyszany szept jednego ze swoich agentów z obstawy jadłodajni: „Mamy go!".
Teraz sprawa była prosta. Komplikacje zaczęły się dopiero później, kiedy okazało się, że młody człowiek w czapce pracownika magistratu jest naprawdę pracownikiem tej instytucji. Po ustaleniu nazwiska Adama Pruchnala sięgnięto do ocalałych kartotek granatowej policji, gdzie Pruchnal figurował na liście karanych za działalność wywrotową.
Neumann poczuł się jak łowczy pies, który natrafił na właściwy trop. Wiedział, że śladu tego nie puści.
6
Mocno znudzony wyszedł Kloss z gabinetu obersta von Ossetzky'ego. Stary Prusak, świeżo naszpikowany na lwowskiej odprawie pouczeniami berlińskiej centrali, blisko trzy godziny męczył Klossa, a wraz z nim kierowników pozostałych referatów „Abwehrstelle Warschau", że należy wzmóc działalność „na odcinku walki z coraz liczniejszymi agenturami bolszewickimi".
Von Ossetzky'ego poinformowano o sformowaniu w Rosji polskiej dywizji, wywiad hitlerowski zdobył też informacje o powstaniu przy dywizji sztabu, koordynującego działania lewicowej partyzantki.
Po referacie Ossetzky'ego wywiązała się dość niemrawa dyskusja, z której wynikało, że warszawska Abwehra dysponuje zbyt małą liczbą sprzętu radiopelengacyjnego, zbyt małą liczbą pieniędzy i agentów. Przy okazji oberleutnanta Klossa spotkało wyróżnienie, szef pochwalił go za zorganizowanie punktu kontaktowego dla agentów.
Gdyby wiedział, do czego służyło naprawdę to brudne, czteropokojowe mieszkanie w na pół wypalonym domu, tuż przy granicy getta… Gdyby wiedział, że w mieszkaniu wynajętym za pieniądze Abwehry pod podłogą łazienki przechowywane były papiery, za które Abwehra i gestapo dałyby każdą sumę w „młynarkach"! Oczywiście oberleutnant Kloss przyjmował tam niekiedy zwerbowanych przez Abwehrę pracowników niemieckich biur i instytucji, ale spotykał się także z ludźmi, za których głowy wyznaczano w Generalnej Guberni nagrody po kilkanaście i kilkadziesiąt tysięcy złotych. Kilkakrotnie w lokalu, pozostającym pod opieką Abwehry, przyjmował wysłanników centrali, ustalił nawet, że w wypadku utraty kontaktu właśnie tam znajdzie go ktoś, kto będzie chciał kontakt nawiązać powtórnie.
Ale Kloss bez zmrużenia oka przyjął pochwałę szefa. Każde takie wypowiedziane przez zwierzchników słowo umacniało jego bezpieczeństwo, odsuwało odeń groźbę zdemaskowania. Oficer, którego chwali nieskory do głaskania po główce von Ossetzky, nie może być przecież przez nikogo podejrzany.
Wynudzony więc setnie, wyszedł z gmachu Abwehry, skonstatował, że liście na drzewach rozwinęły się bardziej, czuć było zbliżające się lato. Z rozkładu dnia Józefa Podlasińskiego wynikało, że powinien o tej porze siedzieć w kantorze jako Franciszek Buła. Zadzwonił tam z pierwszego ulicznego automatu.
– Chciałbym przewieźć dwie tony węgla pierwszego gatunku – powiedział w słuchawkę, choć usłyszał głos Józefa. Tamten także był ostrożny, choć z pewnością również poznał Klossa po głosie.
– Jaki adres? – zapytał.-Aleja Róż 127.
To nic, że ta krótka uliczka, licząca zaledwie kilkanaście domów, nie mogła mieć kamienicy oznaczonej tak wysokim numerem. Cała rozmowa miał znaczyć, że Kloss pragnie spotkać się z Józefem w zwykłym miejscu nad stawem w Parku Ujazdowskim, a cyfra ponad sto oznaczała, że spotkanie powinno się odbyć natychmiast, w ciągu najbliższej godziny. Gdyby Kloss wymienił numer domu niższy niż sto, znaczyłoby to, że pragnie spotkać się dopiero nazajutrz, ale wtedy trzeba byłoby określić godzinę za pomocą liczby wiązek drewna, które mają
być przywiezione.
„Buła" siedział, tak jak było ustalone, na skraju ławki tuż nad stawem, ubrany solidnie, lecz nieelegancko, tak jak powinien być ubrany właściciel czterech platform konnych, nazywający siebie nieco na wyrost przedsiębiorcą spedycyjnym. Z papierkowej torebki wybierał skórki chleba, kruszył je w palcach i rzucał wygłodniałym łabędziom.
– Czy nadałeś mój poprzedni meldunek o łodzi podwodnej U-265? – zapytał Kloss patrząc w przestrzeń.
– Oczywiście – odparł, nie przestając drobić chleba.
– Coś mi się nie zgadza – powiedział Kloss. – To było tydzień temu, a wczoraj łódź oznaczona tym numerem storpedowała kilka statków z konwoju płynącego do Murmańska. To nie żadne przechwałki, to nie z komunikatu dla prasy, tylko z wewnętrznego biuletynu Abwehry.
– Może nie udało im się zniszczyć.
– W każdym razie sprawdź, czy dostali tę informację. W razie potrzeby powtórz ją jeszcze. Ta łódź ma bazę w północnej Norwegii.
– W porządku, przekażę. Masz coś jeszcze?
– Parę drobiazgów. Weźmiesz, kiedy się oddalę. Przekaż to dzisiaj.
– Co z radiostacją?
– Na razie bezpieczna – odpowiedział Kloss wstając i popychając w stronę Podlasińskiego pudełko zapałek. – Ciągle nie mogą złapać systemu nadawania o różnych porach. Gdyby były jakieś polecenia dla mnie…
– Proponuję kawiarnię w samo południe. Jeśli nie będzie padało, na tarasie. Tam zawsze o tej porze jest tłok. Przysiądę się do ciebie, jeśli będę coś miał.
Kloss nie spiesząc się wstał z ławki i z wolna podążył ku głównej alei. Z którejś z bocznych dróżek wybiegł mu wprost pod nogi czteroletni może berbeć. Byłby upadł, gdyby go Kloss nie pochwycił. Malec dopiero teraz dostrzegł mundur Klossa. Grymas płaczu wykrzywił mu buzię. Wyrwał się z objęć oficera i z rykiem pobiegł w stronę matki.
Kloss przywykł do tego, że jego mundur budził strach i pogardę dorosłych, tym boleśniej odczuwał zachowanie dzieciaków.
Najgorsze są takie przypadkowe sytuacje, najtrudniej wtedy utrzymać się w roli – myślał Kloss idąc do kasyna, gdzie umówił się z leutnantem Tietschem. Przypomniało mu się spotkanie z żołnierzem sprzed paru dni, może dlatego, że ten chłopczyk w parku był piegowaty jak tamten żołnierz.
Jeśli kiedy wpadnę – pomyślał – to stanie się to właśnie dzięki jakiemuś głupiemu przypadkowi. Głupiemu i pozornie bez znaczenia.
Nie zdajemy sobie sprawy, jak wielu ludzi nas zna. Każdy z nich był dla Klossa groźny. Ten żołnierz, który wymienił Horst Mayerstrasse na środku rozsłonecznionego placu przed komendą garnizonu, wytrącił go z równowagi na dobre parę godzin. Ale bywają gorsze spotkania. Na przykład zdarzenie sprzed pół roku.
Umówił się ze sturmfuehrerem Brunnerem i paroma innymi gestapowcami w Alejach Jerozolimskich przy Dworcu Głównym. Mieli jechać z jakimś świeżo przybyłym z Berlina bonzą partyjnym na polowanie do Puszczy Białowieskiej i Kloss czekał niecierpliwie na Brunnera, który jak zwykle nie grzeszył punktualnością.
Zły i zmarznięty, w krótkim myśliwskim półkożuszku, przestępował z nogi na nogę – od czasu do czasu demonstracyjnie przywdziewał cywilne ubranie. Jego praca w Abwehrze w charakterze rzeczoznawcy spraw polskich dostatecznie usprawiedliwiała tę maskaradę, a chciał przyzwyczaić swych przyjaciół z gestapo na wypadek, gdyby kiedyś jakiemuś szpiclowi wpadł w oko oberleutnant Kloss w cywilu. Stał więc i marzł, gdy nagle usłyszał tuż za sobą okrzyk: „Janek!"
Jak przez mgłę przypomniał sobie tę dziewczynę. Na imię miała Krystyna, ale kazała mówić do siebie Krycha. Poznał ją, kiedy po ucieczce z Kościerzyny w jesieni trzydziestego dziewiątego roku szukał w Warszawie kontaktu z jakąś organizacją. Krycha, daleka kuzynka właścicieli willi, w której znalazł schronienie, marzyła o tym samym. Kiedy wszelkie próby zawiodły, postanowili przez Słowację i Węgry przedrzeć się do Francji, gdzie generał Sikorski formował polską armię. W końcu jednak całkiem przypadkowo udało mu się trafić do jednej z dopiero co powstałych organizacji patriotycznych i z rozkazu organizacji powrócił do Kościerzyny, utraciwszy wszelki kontakt z Krycha.
Zostało mu wspomnienie niejasne i zatarte przez czas. Dwa czy trzy tygodnie, kilkanaście wieczorów poświęconych snuciu planów przedarcia się na Węgry, cień zaledwie jakiegoś romansu, dwa czy trzy przelotne pocałunki, ale więcej podniosłych patriotycznych rozmów.
I właśnie teraz, kiedy czeka na ludzi ubranych w czarne mundury, musiała się napatoczyć. Chciał się z nią natychmiast pożegnać, powiedział, że bardzo się spieszy, ale w tym momencie nadjechał samochód z Brunnerem i jego kamratami.
Kloss dostrzegł zdumienie pomieszane ze wstrętem, gdy samochód zatrzymał się tuż przy nich i Brunner z okrzykiem: „Hans, nie podrywaj Polek!" wciągnął go niemal do auta.
Dziewczynie wydawało się, że zrozumiała wszystko. Gdyby miała broń – tyle wyczytał w jej wzroku – zastrzeliłaby go na miejscu. Długo prześladowało go spojrzenie Krychy, bał się, że nigdy więcej jej nie spotka i że w jej oczach na zawsze pozostanie sprzedawczykiem i zdrajcą.
Tak. Możliwość takich spotkań przerażała go najbardziej. We Francji czy w Rosji, gdzie od czasu do czasu przerzuca go kapryśny rozkaz dowództwa, czuje się znacznie bezpieczniej. Ale tu przydaje się najbardziej i dlatego z uczuciem ulgi wita każde wezwanie do powrotu.
Tietscha jeszcze w kasynie nie było. Powoli ciągnął kiepskie piwo, łowiąc uchem strzępy rozmów przy sąsiednich stolikach. Jedna zainteresowała go szczególnie.
Czerwony na twarzy – czy to od upału, czy od nadmiernej ilości wypitego alkoholu – major z naszywkami czołgisty opowiadał coś blademu jakby dla kontrastu kapitanowi intendentury, którego Kloss znał z widzenia.
– Wiesz, bracie, ilu naszych zginęło w samej tylko Chorwacji? Dwadzieścia procent stanów osobowych. To tak, jakby co piątego postawić pod ścianę i… tratatata -zaczął imitować strzelanie. – Ale to jest średnia, bracie, średnia statystyczna, niech ją szlag… Z niektórych batalionów piechoty nie ocalał ani jeden człowiek. Wystrzelali do nogi.
Dalej Kloss nie dosłyszał, bo zmitygowany – widać przez kapitana – czerwonolicy major ściszył głos.
Kloss doszedł do wniosku, że nadarzyła się okazja, aby podtrzymać o sobie opinię służbisty. Podszedł do stolika, przy którym siedzieli major i kapitan, odwołał majora na bok.
– Oberleutnant Kloss z Abwehry – przedstawił się. -Chciałem panu majorowi zwrócić uwagę, że zbyt głośno mówi pan o sprawach, będących służbową tajemnicą. Na szczęście ja siedziałem najbliżej pańskiego stolika, ale mógł przecież siedzieć ktoś inny.
– Wydawało mi się – wybąkał major – że w klubie oficerskim…
– Mógł siedzieć – przerwał mu w pół słowa Kloss -ktoś, kto sporządziłby raport. Nie muszę panu mówić, że sianie defetyzmu i wyolbrzymianie naszych strat oceniane jest bardzo surowo…
– Ależ…
– Proszę słuchać. – Kloss ani myślał zrezygnować ze swojej przewagi. Był to rodzaj jego prywatnego odwetu. – Mógł tu także siedzieć wróg. Wróg jest wszędzie. Zapomniał pan, co doktor Goebbels powiedział na ten temat? – zauważył, że twarz majora spąsowiała jeszcze bardziej i zaczyna nabierać odcienia sinego.