– Tym razem daruję panu majorowi. Rozumiem, że oficer, który dopiero co wrócił z frontu, ma ochotę wygadać się, pochwalić sukcesami, ale o sukcesach także – dodał tonem nauczyciela – proszę mówić ciszej.
Odwrócił się na pięcie i zostawił ogłupiałego, lekko chwiejącego się na nogach majora. Oczywiście informacja o stratach w Chorwacji zostanie przekazana, gdzie należy.
Dostrzegł wchodzącego Tietscha, machnął mu ręką wskazując stolik. Kątem oka dostrzegł, że major przywołał gestem kapitana i obaj pospiesznie opuszczają kasyno. Prawdopodobnie major zapyta intendenta, kim jest ten młody, bezczelny porucznik, tamten wysłucha, jakiej to reprymendy udzielono majorowi i utwierdzi się w przekonaniu, że oberleutnant Kloss to niebezpieczny, zapalony nazista. Być może podzieli się z kimś tą opinią, a na tym przecież Klossowi zależało najbardziej.
Myślał o tym, słuchając monotonnego jak ciurkanie wody z kranu głosu leutnanta Tietscha, w cywilu aptekarza z małej bawarskiej mieściny. Tietsch skarżył się, że jego sekcja ciągle nie może złapać radiostacji, która przyprawia dowództwo o wściekłość, ale cóż on może zrobić, kiedy radiostacja działa w kwadracie kilkunastu najgęściej zaludnionych ulic śródmieścia. Co prawda każdego wtorku, ale zawsze o innej godzinie, a Tietsch nie może przecież posłać tych swoich marnych pięciu wozów pelengacyjnych na cały dzień, bo po pierwsze -potrzebne są gdzie indziej, a po drugie – gdy raz zorganizował taką sekcję, radiostacja, jakby kpiąc zeń w żywe oczy, w ten właśnie wtorek, kiedy za wstawiennictwem oberleutnanta Klossa udało mu się ściągnąć kilkanaście wozów z prowincji, najbezczelniej w świecie w ogóle się nie odezwała.
Tietsch ożywił się nieco, gdy zjawił się kelner i zaproponował panom oficerom baraninę, ponieważ mimo niepozornej postury był okropnym żarłokiem, i zawsze wprawiał Klossa w zdumienie ilością pochłanianego jadła. Kloss imponował mu przede wszystkim wojskową postawą, której sam, mimo usiłowań, nie potrafił nabyć, a także ujmującym sposobem bycia, zjednującym oberleutnantowi przyjaciół. Życzliwe koleżeństwo, okazywane przez Klossa, przyjął jako dar. Kloss nigdy zresztą nie wyzyskiwał tej przewagi, przeciwnie – podsuwając Tietschowi rady i sugestie starał się to uczynić w taki sposób, aby Tietsch mógł myśleć, że wylęgły się w jego głowie. Kloss w zamian zyskiwał dostęp o każdej porze do pomieszczeń zajmowanych przez referat Tietscha, a to pozwalało mu chronić własną radiostację.
– Powiedz, Hans, co ja mam robić, żeby mi nie zabierano ludzi – żalił się swoim płaczliwym głosem, pochłaniając trzecią porcję budyniu, polanego sokiem malinowym. – Co ja mam zrobić, żeby mi nie zabierano ludzi? Dzisiaj znowu musiałem dać czterech swoich chłopaków do dyspozycji gestapo. Ten Neumann strasznie się tam szarogęsi, a nasz Ossetzky ulega Luetzkemu, jakby był jego fagasem.
– Po co Neumannowi twoi ludzie? – zapytał bez zainteresowania Kloss.
– Diabli go wiedzą – prychnął Tietsch znad budyniu. -Szykuje jakąś gigantyczną policyjną akcję. Interesują go abonenci elektrowni czy gazowni, już nie pamiętam.
Zamglonym wzrokiem spoglądał na kelnera zbierającego talerze. Klossowi się zdawało, że Tietsch zastanawia się, czy nie zamówić jeszcze czegoś. Ale widać uznał, że ma dość, bo zamówił tylko piwo.
– Wiesz, Hans – powiedział zgarniając pianę – cholernie mnie denerwują ci byli policjanci, wyspecjalizowani w łapaniu drobnych złodziejaszków i alfonsów. Przyodziali teraz czarne mundury i rżną wielkich asów wywiadu.
– Masz rację – powiedział bezmyślnie, bo zastanawiał się właśnie, cóż to za wielką akcję policyjną szykuje krzywonogi hauptsturmfuehrer. Choć przyznał Tietschowi rację, bynajmniej nie lekceważył Neumanna. Znał ten gatunek funkcjonariuszy powolnych, cierpliwych, upartych jak muły. Wiedział, że właśnie tacy bywają najtrudniejszymi przeciwnikami
7
Głos standartenfuehrera Luetzkego w telefonie nie wróżył nic dobrego.
– Zaraz schodzę – powiedział Neumann.
Tym razem nie skorzystał z windy, nie spieszył się do obejrzenia rybich, bezbarwnych oczek swego szefa. Głównymi schodami dwóch podoficerów SS ciągnęło w dół pokrwawioną dziewczynę. Musiała być kimś znacznym, jeśli przesłuchiwano ją na górze. Normalne przesłuchiwania odbywały się w piwnicy, w gmachu byłego polskiego Ministerstwa Oświecenia i Wyznań Religijnych. Dziewczyna uczepiła się kurczowo poręczy. Jeden z podoficerów zaczął wyłamywać jej ręce. Neumann odwrócił się z niesmakiem.
Stosują swoje ulubione metody – pomyślał z sarkazmem. – Z tej dziewczyny nie wycisną już nic.
Gdyby sprawa dotarła do niego, wiedziałby, jak postąpić. Po pierwsze nie aresztowałby dziewczyny…
Ten obraz nasunął mu myśl o akcji, którą właśnie prowadzi i za chwilę zrelacjonuje standartenfuehrerowi, który, gdyby nie jego rozbiegane ręce, bezustannie obracające jakiś przedmiot, wyglądem przypominałby nieboszczyka.
Dla Neumanna sprawa była prosta. Ustalono, że z kelnerką z restauracji „Klubowa" kontaktuje się niejaki Adam Pruchnal, lat dwadzieścia osiem, notowany w kartotekach polskiej przedwojennej policji jako osobnik karany za działalność komunistyczną. Od tygodnia jest pod nieustanną inwigilacją. Jednocześnie drobiazgowemu badaniu poddawana jest przeszłość ludzi, z którymi się stykał poza pracą.
Ale najważniejsza jest praca tego Pruchnala. Neumann czuje, że inkasent gazowni otrzymuje meldunki w którymś z mieszkań w rejonie swego inkasa. Rejon znajduje się w śródmieściu i obejmuje kilka przyległych ulic. Skromnie licząc, trzy i pół tysiąca mieszkań. Gdyby udało się stwierdzić, w którym z tych mieszkań Pruchnal bywa cztery razy w miesiącu, meldunki napływają bowiem regularnie co tydzień, sprawa byłaby prosta… Luetzke zaproponuje oczywiście zdjęcie tego inkasenta. W zeszłym tygodniu wysunął taką sugestię.
– Czy ma pan do mnie zaufanie, szefie? – zapytał wtedy Neumann. – Oczywiście, możemy mieć w sieci płotkę, ale wtedy szczupak się wymknie, a on jest naprawdę groźny. Rozszyfrowałem tekst ostatniego meldunku. Nasz szczupak już wie o sukcesie łodzi U-265, chociaż ostatni komunikat OKW jeszcze o tym nie wspominał. W meldunku jest informacja, że do wyposażenia plutonu piechoty ma wejść CKM ze specjalnym chłodzeniem, przygotowany do warunków afrykańskich, i obiecuje dostarczyć dane dotyczące tego CKM-u.
– Nie musi mnie pan przekonywać – rzekł wtedy Luetzke – że J-23 jest groźny i niebezpieczny. Nie będę się wtrącał, ale niech się pan pospieszy.
Neumann skorzystał z okazji i wymógł na szefie, żeby ten załatwił wypożyczenie paru ludzi z Abwehry; akcja, którą prowadził, nie miała bowiem precedensu. Trzy i pół tysiąca ludzi, będących głównymi lokatorami, plus członkowie rodzin i sublokatorzy? Nawet po wyłączeniu dzieci, pozostaje około dziesięciu tysięcy osób. Należało ustalić personalia tych osób, prawdziwe personalia, bo muszą się wśród nich znaleźć ludzie z fałszywymi papierami, poszukać wśród nich oficerów rezerwy, zwolnionych z oflagów, bądź też ludzi, którzy ukrywają się przed władzami niemieckimi. Przedwojenna działalność Pruchnala zdaje się wskazywać, że J-23 ma powiązania z kręgami skrajnej lewicy, a więc należy wśród tych dziesięciu tysięcy osób znaleźć takich, którzy przed wojną zamieszani byli w działalność komunistyczną.
Tak jak przewidywał, sekcja CI, zajmująca się badaniem kontaktów pozaurzędowych Adama Pruchnala, nie wniosła nic nowego. Instynkt Neumanna nie mylił – tego był pewien. Kontakt musi odbywać się w którymś z tych trzech i pół tysiąca mieszkań. Na podstawie badania rachunków usiłowano dociec, czy inkasent odwiedza któreś z tych mieszkań częściej niż raz w miesiącu. Nic na to nie wskazywało.
Wtedy Neumann uczepił się innej koncepcji. Radiostacja pracuje co wtorek, tego samego dnia Stanisława Zarębska przynosi meldunki do krawca Skowronka, a przedtem, ale także zawsze we wtorek, spotyka się z Adamem Pruchnalem. Jest rzeczą mało prawdopodobną, żeby Pruchnal chodził z tak niebezpiecznym materiałem po mieście lub przechowywał go gdzieś. Prawdopodobnie także wrogiej agenturze zależy na maksymalnej aktualności nadsyłanych materiałów, wynikałoby więc z tego, że inkasent otrzymuje meldunki w każdy wtorek.
Ta hipoteza pozwoliłaby zacieśnić krąg do czterystu mieszkań, ale jeśli Neumann by się pomylił, zaprowadziłoby go to na manowce. Na wszelki jednak wypadek trzech ludzi po piętnaście godzin na dobę ślęczało nad kartotekami osób mieszkających w owych czterystu lokalach, usiłując za wszelką cenę znaleźć między nimi jakieś powiązania.
Neumann wiedział, że jest to jedyna możliwa metoda, ale zdawał sobie sprawę, że brak mu czasu.
Stanął przed obitymi materacem drzwiami standartenfuehrera. Ilse, krótkonoga, piersiasta sekretarka Luetzkego, bez słowa wskazała drzwi gabinetu szefa.
Kiepski znak – pomyślał Neumann. Idealnej sekretarce zawsze udzielał się nastrój standartenfuehrera.
8
Luetzke bawił się tym razem zapalniczką. Jego chude palce obracały mały przedmiot ze złota, kładły i podnosiły. Neumann z trudem oderwał wzrok od tych rozedrganych rąk.
– Zbyt długo trwa ta zabawa, Neumann – powiedział prawie szeptem. Tym razem nie wskazał Neumannowi krzesła, więc hauptsturmfuehrer stał wyprężony. – Czytałem pański ostatni raport. Duża praca, a właściwie duże pozory pracy. Listy, nazwiska, papierki, a ten J-23 ciągle nieuchwytny. Czego pan tak sterczy? Niech pan siada! Jego ostatnia informacja, zarówno ta o stratach, jakie ponieśliśmy w Jugosławii, jak i ta o przerzuceniu grup specjalnych na południe, jest zgodna z prawdą.
– Zwracam panu uwagę, standartenfuehrer – Neumann z ulgą wyprostował nogi – że żadna z tych informacji nie przyda się bolszewikom, nie dotrze do nich, ponieważ korzystając ze zdobytych szyfrów, przekazaliśmy ich centrali materiały spreparowane przez nas.
Ale Luetzke nie pozwolił mu zaliczyć tego punktu.
– On żyje, on działa. Dopóki nie będziemy go mieli w garści, nie możemy spać spokojnie. W tej wrogiej centrali nie siedzą idioci, Neumann. Zrozumieją pewnego dnia, że podsuwamy im fałszywe informacje i wtedy koniec. Albo też ten J-23 zorientuje się, że coś jest nie tak i przestanie korzystać z radiostacji zainstalowanej u tego krawca. A czy może pan zagwarantować, że nie ma drugiej rezerwowej radiostacji – i co wtedy? Co nam zostanie w garści? Ten radzista, z którego już nic więcej nie da się wydusić? Ta kucharka czy kelnerka, która wie pewnie tyle samo co my, to znaczy, że ma odebrać kartkę papieru zapisaną cyframi i dostarczyć ją do pracowni krawieckiej? Wierzę, że chce pan złapać szczupaka, ale na szczupaki nie poluje się stojąc godzinami z wędką na brzegu. Wie pan, co to jest spinning?
– Są trudności – udało się wreszcie wtrącić Neumannowi. – Ten inkasent nie odwiedził w ciągu ostatniego miesiąca ani jednego mieszkania dwukrotnie. Siatka musi być zakonspirowana głębiej, niż myśleliśmy. Ale to tylko kwestia czasu. Muszą wpaść.
– Wie pan, Neumann, że brak nam właśnie czasu. Dlatego musi pan sprawę przyspieszyć. Jeśli złapiemy J-23, pośrednie ogniwa wpadną nam same w ręce, a jeśli nawet komuś się uda wymknąć, nie ma tragedii – jedna płotka mniej czy więcej. On jest zbyt dobrze poinformowany. Albo sam ma coś wspólnego z niemiecką administracją wojenną, albo ma tam dobrych informatorów. Będziemy ich mogli chwycić, gdy złapiemy jego.
– Ależ… – chciał powiedzieć, że zbyt pospieszne działanie może tylko zepsuć sprawę, urwać nitkę od kłębka, nitkę, za którą, chociaż powoli, Neumann się jednak posuwa. Standartenfuehrer nie pozwolił mu jednak powiedzieć ani słowa. Zastukał palcami w biurko.
– Pytałem, czy wie pan, co to jest spinning? Lubię, kiedy moi podwładni odpowiadają na pytania. Szczupaka, mój drogi Neumann, łowi się na błysk. Rzuca mu się z wędką małą wirującą rybkę, inaczej nie chwyci haczyka. A potem szybciutko ściąga się korbką linkę.
– Przynęta? – zapytał, a Standartenfuehrer uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia i Neumann pomyślał, że chyba omylił się w ocenie swego szefa. „Szczupaka łapie się na błysk", to nie jest wcale głupie. – Mam pomysł -powiedział Neumann – pomysł rzucenia szczupakowi małej wirującej rybki. Dość ryzykowny, co prawda. Tego J-23 można by wezwać na spotkanie z funkcjonariuszem z ich centrali, w celu udzielenia pilnych instrukcji.
– Rozwija się pan, Neumann. Lubię, kiedy moi ludzie rozwijają się. – Postukał zapalniczką w polerowany blat biurka.
– Ryzykujemy zdemaskowanie naszej akcji. Niewykluczone, że ma umówiony ze swoją centralą jakiś specjalny sposób na takie okazje.
– Gdyby w trzydziestym szóstym nasz fuehrer nie zaryzykował i nie wkroczył do Nadrenii – powiedział sentencjonalnie Luetzke – nie bylibyśmy dziś panami Europy.
Neumann zrozumiał, że właśnie w tym momencie jego samodzielność się skończyła, że może teraz jedynie wstać, stuknąć obcasami i wyjść. Decyzję podjął za niego ktoś inny.
9
Kloss wiedział już wszystko. To znaczy rozumiał w najogólniejszych zarysach mechanizm gry prowadzonej przez Neumanna i, jak zwykle w chwilach największego zagrożenia, układał sobie plan działań na najbliższe godziny. Neumann się naciął – to pewne, ale zagrożenie nie przestaje być aktualne.
Dopił swoje wino, zostawił na stoliku pieniądze i wyszedł z „Cafe Clubu". Szatniarze komentowali widocznie wypadki z ostatnich minut, bo zbyt gwałtownie zaczęli mówić o pogodzie, gdy stanął przed ladą i poprosił o swą czapkę. W lustrze zobaczył, że czarny opel Neumanna ruszył właśnie sprzed klubu, za nim półciężarówka z kilkoma SS-manami.
Postanowił pójść piechotą. Do spotkania z Podlasińskim miał blisko pół godziny, mógł jeszcze raz przemyśleć wydarzenia ostatniego tygodnia.
Kiedy spotkali się w ubiegłą środę, jak zwykle w Parku Ujazdowskim koło łabędzi, zdziwił go niepokój opanowanego zazwyczaj Józefa. Przyniósł właśnie otrzymane zwykłą drogą polecenie centrali, żeby J-23 zjawił się określonego dnia w „Cafe Clubie" z białym goździkiem jako znakiem rozpoznawczym.
– Gdzie mam wpiąć ten kwiatek? – zapytał Kloss, gdy przeczytał wezwanie napisane na marginesie gazety pozostawionej na ławce. – Ten kwiatek nie pachnie mi najładniej – dodał, nie uznał bowiem za stosowne wyjaśnić Podlasińskiemu, że umówionym od dawna hasłem do spotkania z centralą miało być żądanie podania dokładnego składu osobowego 33 pułku grenadierów pancernych.
Postanowił jednak pójść do „Cafe Clubu", naturalnie bez goździka, bo gdzież oficer może wpiąć goździk? Chciał zobaczyć, z kim ma do czynienia, kto jest jego przeciwnikiem. Myślał oczywiście, że sprawa skończy się na niczym, nie przypuszczał, że napatoczy się właśnie jakiś stary Niemiec z kwiatkiem w klapie, który chwycony przez dwóch tajniaków, będzie krzyczał, że jest doktorem Mayerem z organizacji Todt i osobistym przyjacielem ministra Schachta.
Zaraz po wejściu do „Cafe Clubu" dostrzegł Neumanna i wtedy wiedział już wszystko. Więc na tym polega ta gigantyczna operacja w berlińskim stylu. Ale co ma do tego gazownia czy elektrownia, coś, o czym mówił mu w kasynie leutnant Tietsch? Nie mógł tego skojarzyć. Postanowił, że zapyta o to Józefa.
Są dwie możliwości – myślał chłodno – albo wpadł Józef, albo radiostacja. Gdyby Józef, Kloss nie mógłby iść dziś spokojnie ulicą. Prawdopodobnie siedziałby w lochu w alei Szucha, a w najlepszym razie w więzieniu Abwehry. A może już by nie żył, zgniótłszy zębami wprawioną w plombę mikroskopijną fiolkę z cyjankali, przygotowaną na taką okoliczność.
Pozostaje więc radiostacja. Służba bezpieczeństwa dysponuje własnym radionasłuchem, mogli więc wpaść na ślad radiostacji, niezależnie od sekcji Tietscha. Co prawda powinni powiadomić o tym Abwehrę, ale Kloss nieraz był świadkiem, że zazdrosny o sukcesy Luetzke ukrywał, jak długo się dało, informacje o niezwykłym znaczeniu.
A może wpadli na ślad radiostacji przypadkiem? Tego, niestety, nigdy się nie dowie. Nie widział na oczy radzisty, kiedyś tylko, gdy przechodził z Józefem ulicą Polną, Podlasiński pokazał mu szyld Skowronka. Ofuknął go wtedy. Starał się zawsze wiedzieć tylko to, co niezbędne. Kontakt z radiostacją miał utrzymywać Józef, a właściwie jego siatka, o której Kloss także nic nie wiedział, bo nie chciał wiedzieć. Więc jeśli radiostacja wpadła przypadkiem – niespodziewana rewizja w poszukiwaniu radioodbiornika lub ukrywających się Żydów – to cała siatka musi być pod obserwacją gestapo.
Jedno jest pewne – nie dotarli do Józefa. Będzie musiał zwinąć swoje cztery mieszkania i poszukać sobie piątego albo jeszcze lepiej – na jakiś czas ulotnić się z Warszawy, a jeśli mu się uda – ostrzec ludzi z siatki.
Kloss usiadł na tarasie kawiarni, rozejrzał się -Józefa nie było. Spojrzał na ulicę, żeby zobaczyć, czy nie nadchodzi, i zmartwiał. Ubrany elegancko Józef, wymachując parasolem, przecinał plac, gdy trzech żandarmów zagrodziło mu drogę.
Czyżby już go mieli? – zląkł się widząc, jak Podlasiński podsuwa żandarmom papiery. Nagle ulga. Żandarmi przepuścili Józefa, podoficer dowodzący patrolem podniósł rękę do hełmu.
– Zląkłem się o ciebie – powiedział Kloss, gdy Podlasiński siadł wreszcie, odkładając porządnie kapelusz i parasol na wolne krzesło.
– Niepotrzebnie – uśmiechnął się – Witalis Kazimirus, konsultant RSHA do spraw okupowanych terenów litewskich, jest człowiekiem, któremu podoficer żandarmerii może tylko zasalutować. Czy wiesz, że oni bledną na widok legitymacji Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy? Tylko udają, że czytają, to już tylko formalność, żeby jakoś wyjść z twarzą, bo naprawdę zupełnie im wystarcza ta ciemnozielona okładka z gapą. Co w „Cafe Clubie"? – zapytał.
– Bardzo niedobrze. Aresztowali jakiegoś doktora Mayera, który był na tyle nieostrożny, że wpiął sobie goździk w klapę. Sam krzywonogi Neumann był przy tym.
– To znaczy – zaczął Józef – że mają naszą radiostację i szyfr?
Powinien się tego wcześniej domyślić. Wtedy, kiedy nie dotarła do naszych informacja o łodzi podwodnej bazującej w północnej Norwegii.
– O mnie jeszcze nie wiedzą – z uśmiechem skłonił się niebrzydkiej dziewczynie, uczepionej ramienia jakiegoś sturmfuehrera SS. Józef o niczym nie zapomniał. Ten ukłon przeznaczony dla kobiety wiadomej profesji oznaczał, że ani na chwilę nie przestawał być starym birbantem i lekkoduchem, za jakiego uchodzić powinien Witalis Kazimirus. Nikomu, patrzącemu z daleka na tych dwóch mężczyzn ucinających, jakby się zdawało, swobodną pogawędkę, nie mogło przyjść do głowy, że są to ludzie śmiertelnie zagrożeni.
– Wiesz, że mam obstawę – powiedział Józef. – Mundek to pistolet, jakich mało. Gdybym był śledzony…
– Wiem – odparł Kloss. – Ty nie wchodzisz w rachubę. Te cztery mieszkania na cztery różne nazwiska pozwolą ci zniknąć niepostrzeżenie.
– To znaczy – powiedział Podlasiński – że Adam nie sypnął. Nie mają jeszcze Adama. On zna wszystkie moje cztery wcielenia. Właściwie głównie dla ułatwienia pracy Adamowi urządziłem się pod czterema nazwiskami.
Dzięki temu może mnie odwiedzać raz na tydzień i brać pocztę razem z pieniędzmi za gaz.
– Za gaz? – zapytał Kloss, to przypomniało mu, co mówił Tietsch o jakiejś akcji Neumanna wśród abonentów gazowni.
– Jest inkasentem. To zresztą jego prawdziwa praca jeszcze sprzed wojny.
– Więc go mają – powiedział Kloss. Zrelacjonował Józefowi rozmowę z Tietschem o gigantycznej akcji Neumanna. – Musisz go ostrzec, niech pryska do lasu.
– A dziewczyna?
– Następne ogniwo. Musi zdecydować Adam. Jeśli ma do niej zaufanie.
– Będzie u mnie jutro.
– Więc mech uciekają jutro. Ale przedtem poślecie jeszcze jeden meldunek od J-23.
– Oszalałeś? Jeśli radiostacja jest spalona…
– Właśnie. Meldunek nie dotrze do centrali, jak nie dotarł żaden z wysyłanych w ciągu ostatnich trzech tygodni. Otrzyma go Otto Neumann. To będzie rodzaj listu prywatnego. Nadacie, że J-23 nie mógł zjawić się w umówionym miejscu, ponieważ w wyznaczonym dniu był służbowo w Szczecinie. Prosi o podanie następnego terminu i miejsca.
– Chcesz go zająć na parę dni?
– Tak. Musicie mieć czas na zmycie się z Warszawy. Nie zapomnij zabrać ze sobą kopii moich meldunków z ostatnich trzech – czterech tygodni. Przekaż je Bartkowi, powinien mieć jakiś nowy szyfr i radiostację.
– A ty? – zapytał Józef.
– Muszę pomóc biednemu Tietschowi. Chłopak nie może wpaść na system, według którego pracuje wroga radiostacja.
Wstał i lekko skłonił się Podlasińskiemu. Nie zamienili ze sobą ani słowa pożegnania, chociaż obaj myśleli o tym samym – czy zobaczą się jeszcze kiedykolwiek?
10
Bartek nie był zachwycony rozkazem, który otrzymał ubiegłej nocy. Musiał nagle odwołać ludzi z zaplanowanej kolejówki, na gwałt szykować lądowisko. Na szczęście w pobliżu nie było dużych oddziałów niemieckich, mógł zorganizować wszystko w ciągu dnia. Ale cóż! Z rozkazami się nie dyskutuje, a rozkaz był wyraźny: przygotować lądowisko, przyleci wysłannik z centrali.