Weronika była zdziwiona sobą, bo nagle odkryła siebie dawno już zapomnianą. Zadziwiało ją własne skrępowanie, własna nieudolność w korzystaniu z szerokiego wachlarza sztuczek kurtyzany. Zapomniała, jak być ponętną i kokieteryjną, jak obiecująco i znacząco patrzeć na mężczyznę i jak z pełną świadomością tego, że się wzbudza pożądanie, poruszać biodrami i niby przypadkiem ocierać się o mężczyznę. Bo też w tym rozumieniu Markiz nie był dla niej mężczyzną. Był raczej jej ojcem i dzieckiem jednocześnie. Był także największym mędrcem i największym oszustem.
Kiedy więc po raz pierwszy odważyła się do niego zbliżyć, dotknąć go, zrobiła to jak matka albo jak córka. Podrażnione upałem i kurzem oczy Markiza zaczęły chorować. Na którymś postoju podeszła więc do niego ze swoją chusteczką i po prostu przemyła mu oczy.
Dla Markiza pierwszą emocją, od której zaczęły się wszystkie inne, było współczucie. Było mu od początku żal tej kobiety. Już wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy wysiadającą z małego powoziku na przedmieściu Saint-Antoine, wiedział, że została oszukana, i zrozumiał jednocześnie, że jedynym sposobem postępowania wobec kobiet jest właśnie ich oszukiwanie. Przemknęło mu wtedy przez głowę pewne wspomnienie, którego się wstydził. Jako mały chłopiec, może sześcioletni, a więc w wieku, kiedy przyjemność nie jest jeszcze związana w żaden konkretny sposób z ciałem, ale zdaje się brać z jakichś snów nie do przypomnienia i nazwania, wciągał kilkuletnie jak on sam bliźniaczki, córki praczki, w parkowe zarośla czarnego bzu i szczypał je po nagich nogach i ramionach. Dziewczynki patrzyły najpierw zdziwione, a potem uciekały z płaczem. Nie wiedział wtedy jeszcze nic o pożądaniu, a jednak gnębienie tych dziewczynek sprawiało mu dziwną przyjemność, o której wiedział skądś, że jest zła i grzeszna.
To wspomnienie trwało ułamek sekundy i Markiz zaraz z ulgą o nim zapomniał. Będąc człowiekiem dojrzałym, nie chciał nigdy nikogo krzywdzić, choćby i z tego powodu, że – jak wierzył – każdy zły uczynek i tak do niego wróci, psując mu jego moc i ciągnąc go ku ziemi.
Markiz należał do ludzi świadomych tego, co się z nimi dzieje. Wiedział wiele o prawach, które popychają ku sobie mężczyznę i kobietę, które są poza wolą, wyborem i zdrowym rozsądkiem. Doktryna Bractwa także o tym mówiła.
Każdy człowiek nosi w sobie zaczątki różnych osobowości, są to jakby nie wykiełkowane zalążki zupełnie innych, potencjalnych ludzi. Ludzkie życie rozwija tylko tę, która staje się osobowością nadrzędną, właściwą. Te inne jednak tkwią w nim nadal, chociaż niedojrzałe, niepełne, ledwie zarysowane, ale wciąż bardzo konkretne. Kiedy owa wiodąca osobowość z jakichś przyczyn słabnie, te inne dochodzą do głosu. Stąd bierze się szaleństwo, poczucie opętania, rozbicia. Stąd także bierze się miłość, bo czasem się zdarza, że spotkane w życiu przypadkowo osoby są w zaskakujący sposób do nas podobne, pokrewne nasionom, które nosimy w sobie. Rozpoznanie tych ludzi i dążenie do wciągnięcia ich w swoją orbitę jest właśnie tym, co nazywa się miłością.
Markiz, jako człowiek wykształcony, znał także opowieść starożytnych o poszukujących siebie nawzajem połówkach pierwotnej całości, jaką był kiedyś człowiek, zanim gniew bogów podzielił go na mężczyznę i kobietę. Znał także powszechną na Wschodzie filozofię wędrówki dusz, które szczególnie sobie bliskie w jakimś życiu, poszukują potem siebie w następnych wcieleniach. I w końcu, jako człowiek wychowany w duchu protestantyzmu, głęboko i dziecinnie wierzył w predestynację i w to, że cokolwiek się w życiu robi, leży już w planach i zamysłach Boga. Był więc przygotowany na fakt, który go mimo wszystko zdziwił. Że nie może oderwać oczu i myśli od bladej, delikatnej twarzy Weroniki, od ruchów jej głowy i stale umykającego przed nim wzroku.
10
– Kiedy wyrusza się w podróż, należy pamiętać, że mimo wszystkich przygotowanych tras, map, zarezerwowanych noclegów oraz przypadków i niespodziewanych wydarzeń, to Bóg rozwija przed nami ścieżki. Wszelkie podróże, od najmniejszych, najbardziej prywatnych, podejmowanych na przykład dla odwiedzenia krewnych, aż po ogromne, przez morza, na krańce znanych światów, że wszystkie te podróże mieszczą się w pedantycznych i drobiazgowych planach Boga. To on stwarza bezdroża, żebyśmy mogli wytyczyć przez nie drogi, on wyznacza granice, żebyśmy mogli je przekraczać. On, jakby przez nieuwagę, pozostawia między szczytami przełęcze i przez strumienie przerzuca pnie zwalonych drzew. To on, budząc w nas niepokój i poczucie niespełnienia, wyprawia nas w drogę. I on utrzymuje nas w złudzeniu, że to my sami wybieramy kierunek. Tymczasem wszystko się już zdarzyło. Dla Boga nie ma przyszłości ani niespodzianek – mówił Markiz, krocząc w upale obok powozu.
– To brzmi jak hymn – powiedział Burling.
Jeżeli wszystko jest rzeczywiście w rękach Boga, to Bóg nie mógł wymyślić nic lepszego niż konieczność podróżowania nocą. Wspólna, ograniczona niewielką przestrzenią ciemność zbliżyła obu mężczyzn. W tamtych czasach przyjaźń między mężczyznami nie musiała być tak szorstka, jak bywa teraz. Z pewnością Burlingowi trudniej było zdejmować, nawet w ciemnościach, maskę rubasznego, choć pełnego dystansu prześmiewcy. Kiedy jednak powoli zdał sobie sprawę z zawiązującego się między Weroniką Mignonne, Milutką – jak ją nazywał w myślach – a Markizem subtelnego stosunku, sytuacja stała się dla niego klarowna i bezpieczniejsza – stał z boku. Z początku nie sądził, by gra o tę Mignonne była warta zachodu. No cóż, była piękna i miła, ale… Potem, zdziwiony pełną szacunku uwagą, jaką darzył Weronikę Markiz, przestał o niej myśleć i mówić „Milutka”, jakby zaufał przyjacielowi. Nie zdając sobie z tego sprawy, przyjął wobec tej pary rolę świadka, który patrzy, widzi i akceptuje. Markiz był za to wdzięczny Burlingowi, choć mogłoby się wydawać, że nie jest mu potrzebna żadna akceptacja. I jakby w nagrodę opowiedział Anglikowi o Księdze, a mówiąc o Księdze pokazał mu siebie. Burling przeżył wtedy coś w rodzaju szoku. Markiz, pewny siebie, mocno stojący na ziemi dyplomata, który jedzie do ościennego kraju w interesach, przestał istnieć. Burling zobaczył teraz przed sobą szaleńca, bo jak inaczej można nazwać człowieka, który poświęca swoją karierę, pieniądze, ryzykuje życie, żeby zdobyć coś tak nierealnego jak Księga? A jednak taki rodzaj szaleństwa pociągał Burling’a. Jako racjonalista, zwolennik Kartezjusza i piewca rozumu, w głębi duszy Burling potrzebował wody ze źródła irracjonalizmu, baśni i przesądu. Choćby po to, żeby z nimi walczyć, bo walczy się przecież z tym, co najbardziej pociąga. Człowiek, który opowiadał mu te baśnie, był kimś, kogo szanował, kogo zaczął traktować już jak przyjaciela, osobę wielkiego rozumu i wiedzy.
Cały następny dzień Anglik przeżył w wielkim pomieszaniu. W jego racjonalnym wyobrażeniu świata nie było miejsca na coś takiego jak Księga. Świat składał się z materii ożywionej tchnieniem Boga. Bóg tchnął w nią życie w momencie tworzenia i od tej pory przejawiał się tylko w prawach rządzących materią. Że Bóg istnieje, w to Burling nigdy nie wątpił, ale jest tak daleki, tak odległy, że być może nie ma już wpływu czy też raczej nie chce mieć wpływu na to, co się dzieje tutaj. Burling nie dopuszczał więc żadnego innego sposobu, w jaki Bóg mógłby kontaktować się z ludźmi; chyba że czyniąc to poprzez prawa natury. Bóg, który przejawiałby się wbrew stworzonym przez siebie prawom, przeczyłby własnemu istnieniu.
Burling wytężał całą swoją inteligencję, żeby jakoś wyjaśnić to, co wydawało mu się kompletnie niespójne, i rozwiązanie przyszło samo – nagły, jasny wgląd w sedno sprawy, bez słów, bez retoryki. Otóż pojął, że Księga jest symbolem tych wszystkich praw, które rządzą materią, jest myślowym ukonkretnieniem celu wszystkich ludzkich poszukiwań, badań, doświadczeń, eksperymentów i odkryć. Jako rzecz fizyczna nie istnieje. Któż by miał ją napisać? W jakim języku? Po hebrajsku czy po francusku? Może po łacinie, żeby była lepiej zrozumiała w Europie? I, przede wszystkim, w jakim celu? Bo jaki to wszystko miałoby sens, gdyby drobiazgowe badania, zbliżanie się krok po kroku do prawdy, wyliczenia, dowody, gdyby to wszystko można było pominąć dzięki przeczytaniu Księgi? Jaki sens miałby wtedy rozwój, postęp, poszukiwania i wątpliwości człowieka, jego zmaganie się z własnymi możliwościami pojmowania, jeżeli wszystko jest już wyjaśnione i zapisane w Księdze, którą może sobie znaleźć każdy?
Rozgorączkowanemu Burlingowi wydawało się jednak, że jego myślenie zatacza kręgi i wciąż wymyka mu się to, co najważniejsze. Wyobrażał sobie, co by mogła zawierać Księga, gdyby oczywiście istniała. Co aż tak ważnego, że nazwano ją Księgą Życia? Może to zbiór jakichś praw w stylu tych głośnych wzorów Newtona z Cambridge? Albo jedno tylko prawo, które zawiera w sobie wszystkie inne, prawo-matkę? Może jakieś formuły alchemiczne? Burling miał wiele uznania dla alchemii i podniósłby ją nawet do rangi nauki, gdyby nie ten przerost mistycyzmu. Nagle przypomniał sobie pana de Chevillon i jego dom, przepych i bogactwo. Złoto! Od razu wiedział, że bogactwo Chevillon’a jest podejrzane. Lecz skoro Chevillon znał tajemnicę uzyskiwania złota ze zwykłych pierwiastków, to po co planowałby wyprawę po Księgę? Powodem musiało być coś konkretnego, coś materialnego, co daje korzyść. Samo abstrakcyjne Poznanie nie mogłoby tyle znaczyć dla nikogo. Baśniowy mit nie mógłby łudzić ludzi takich jak Markiz, i wtedy kołujące niczym muchy myśli Burling’a zatrzymały się na moment i jednocześnie trafiły w sedno. Burling z ulgą przymknął oczy i szepnął:
– Eliksir życia, eliksir wiecznej młodości. Dlatego Chevillon… ten starzec… to finansuje… I Markiz…
To mogło być rozwiązanie. To na pewno było rozwiązanie. I Burling postanowił spytać o to Markiza wprost. Lecz po spędzonym w oberży popołudniu, kiedy wsiadali do powozu, efekt jego długich rozmyślań wydał mu się nagle dziecinnie głupi. Patrząc na Markiza, zawstydził się własnej podejrzliwości i wiary w zbyt proste, narzucające się rozwiązania.
– Powiedz mi, panie, proszę – zapytał potem Markiza – ale szczerze, jeżeli nie jest to oczywiście tajemnica, czy pan de Chevillon… Czy on potrafi robić złoto?
Markiz zamarł z ustami pełnymi winogron.
– Co ci, panie, na miłość boską, przychodzi do głowy?
– Ten jego dom, ta służba, te nie kończące się ogrody…
Markiz uśmiechnął się pod nosem i dalej z zainteresowaniem wpatrywał się w dojrzałe owoce.
– Przecież, o ile mi wiadomo, nie wierzysz, przyjacielu, w możliwości uzyskania złota domowym sposobem.
– Przebywanie z tobą zmienia moje obyczaje i sądy. Czasem myślę, że mógłbyś mnie przekonać o istnieniu smoków, gdyby tylko ci to przyszło do głowy – odrzekł Burling z pretensją w głosie i po chwili dodał: – Ale ty wierzysz w transmutację metali?
– Tak, ale dla mnie nie jest to kwestia wiary. To fakt, mój drogi. Złoto jako konkretny i pożądany przez ludzi metal daje się uzyskać przez transmutację, i nie ma co robić z tego sensacji. Dla adepta alchemii otrzymywanie złota ma jednak wartość gratyfikującą, ale nie z powodu spodziewanego bogactwa. Pokazuje mu, że dzięki wytrwałości, odwadze, wierze, wyrzeczeniu i wtajemniczeniu zaszedł tak daleko. Złoto jest symbolem, a jeżeli nawet Chevillon umie je zrobić… to, powiedzmy, nie czyni z tego użytku.
– Gdy tymczasem setki alchemików tutaj, w Anglii i całej Europie spala prawdziwa auri sacra fama. Ludzie potrzebują złota jako złota, a nie jako symbolu.
– Są alchemicy różnego autoramentu. Większości z nich daleko do prawdziwej wiedzy. W gruncie rzeczy pragną sławy i bogactwa. Dlatego go tak gorączkowo poszukują. Gdyby im się to udało, świat byłby pełen wojen, grabieży, podstępów i kłamstw. Rządy państw prześcigałyby się w próbach poznania tajemnicy. Alchemików więziono by i szantażem czy torturami zmuszano do produkcji złota na wyposażenie armii, na nowe zaciągi żołnierzy, mundury, muszkiety, armaty. Ten, kto by zdobył adepta tej nauki i uczynił z niego niewolnika, byłby władcą świata. Nie trzeba być szczególnym mędrcem, żeby się domyślić, ile zła by to przyniosło. Dlatego ci, którym udaje się zrobić złoto, utrzymują ten fakt w głębokiej tajemnicy. To są ludzie o czystych duszach, bo jakże inaczej udałoby im się ingerować w boskie procesy? Dla nich złoto jest po prostu metalem, takim jak srebro czy rtęć, a przez to, że należy do Słońca, jest koroną wszystkich innych pierwiastków.
– Zadziwia mnie, że mówisz, panie, o otrzymywaniu złota, jakby to była rzecz oczywista – powiedział Burling, a w jego głosie wyczuwało się zniecierpliwienie.
– Co może być bardziej oczywiste niż własne doświadczenie? – odrzekł Markiz tajemniczo i podsunął Burlingowi kiść owoców. – Widziałem transmutację. Człowiek, który tego dokonał, żyje i dalej eksperymentuje. Dlatego nie wymieniam go z imienia.
– Jak to wygląda, proszę nam opowiedzieć! Jak to się dzieje? – odezwała się Weronika, nagle zaciekawiona rozmową.
– Bierze się rtęć i topi w tyglu odpowiednią jej ilość. W ostateczności może być ołów. Do tego dodaje się czerwonej tynktury, czyli lapis philosophorum. Po dokładnym zmieszaniu tygiel jest pełen stopionego złota.
– Nie wierzę, jak mi Bóg miły, nie wierzę – powiedział Burling. – Takie rzeczy są niemożliwe.
– Nie musisz wierzyć akurat mnie, ale nie ja pierwszy i nie ostatni o tym mówię. Znam co najmniej kilku ludzi, którzy znają sposób na uzyskanie złota, i wiem, że wielu alchemików nie przyznaje się do tego, iż panuje nad transmutacją. Niektórzy zostawiają recepturę potomnym.
Burling się żachnął.
– Znam ci ja te receptury pełne niezrozumiałej, dziwacznej łaciny, symboli i przypowieści! To raczej kunsztowna poezja niż opis konkretnego postępowania.
– Tak samo jak filozofowie to poeci, którzy ze swoich przeczuć tworzą systemy. Mógłbym ci odpowiedzieć słowami jednego z alchemików-poetów: „Czy sądzisz, że przekażemy ci jasno i zrozumiale największą z tajemnic? Przyjmij nasze słowa w ich prostym znaczeniu. Zapewniam cię, że biorąc dosłownie to, co napisali mędrcy, wpadniesz w labirynt, w którym zginiesz, a twoja praca i wydatki będą daremne” – zacytował z pamięci Markiz.
– Więc to jest specjalnie użyty kamuflaż?
– Tak, to ukrycie w słowach wielkiej tajemnicy, do której każdy musi dojść samodzielnie, najwyżej z pomocą Boga. Mówiłem wam, co mogłoby się zdarzyć, gdyby tajemnica dostała się w ręce ludzi na nią nie przygotowanych. Poznanie mogłoby się stać nieszczęściem dla ludzi. Dam wam przykład. – Markiz odsunął owoce i rozsiadł się wygodnie. – W czasach poprzedniego króla i kardynała Richelieu mieszkał w Paryżu człowiek nazwiskiem Dubois. Znalazł on w papierach pozostawionych przez swojego pradziada, słynnego na cały świat Flammelus’a, receptę na proszek czyniący złoto. Flammelus był nieostrożny, zostawiając taką receptę, i tą nieostrożnością spowodował śmierć swojego prawnuka. Dubois, nie będąc w żaden sposób duchowo ani intelektualnie do tego przygotowany, zaczął robić złoto. Nie krył się zresztą z tym wcale. Zaraz też wieść o nim dotarła do żądnego władzy kardynała, który kazał go po prostu aresztować. Zmuszony do zademonstrowania w obecności króla całego procesu transmutacji, Dubois zamienił ołowianą kulę w czyste złoto, a ponieważ nie chciał wydać tajemnicy i nie zmusiły go do tego nawet tortury, kardynał, obawiając się takiego człowieka, kazał go powiesić. Z politycznego punktu widzenia zresztą miał rację. Gdyby Dubois dał się przekupić niemieckiemu czy angielskiemu władcy, wielkość Francji byłaby zagrożona. Albo też całkiem niedawno, kilka lat temu, głośny był przypadek niejakiego Delisle’a, ucznia tajemniczego mistrza. Młodzieniec ów jeździł po Francji i demonstrował sztukę uzyskiwania złota i srebra. Istnieje świadectwo poważnego i rozsądnego biskupa, w którego obecności Delisle, topiąc żelazne gwoździe, otrzymał srebro. Wkrótce został porwany i przyprowadzony przed oblicze ministra skarbu, od niego to wiem. I Delisle także, mimo gróźb, próśb i obietnic, nie chciał wyjawić tajemnicy. Został zamknięty w Bastylii i tam, obawiając się dalszych tortur, odebrał sobie życie. Także twój rozsądny i oświecony kraj, przyjacielu, wydał podobnego człowieka. Słyszałeś o Jamesie Butlerze, szkockim szlachcicu?
– Nigdy.
– Otóż w młodości przebywał on w niewoli u Arabów i służył jakiemuś arabskiemu adeptowi alchemii. Udało mu się wykraść pudełko z czerwonym proszkiem i uciec. Kiedy znalazł się w Londynie, zaczął robić złoto. Żył wystawnie i beztrosko, aż zamordowali go ludzie, którzy usiłowali wykraść mu tajemnicę. Do dziś nie wiadomo kto.