Podróż ludzi Księgi - Tokarczuk Olga 9 стр.


Tylko de Berle był nieswój. Trzeba go było popędzać i przypominać, że teraz jego karta. W końcu przeprosił za roztargnienie i poszedł się położyć. Markiz popatrzył za nim przeciągle i smutno.

Siódmego dnia pobytu w Chateauroux stało się jasne, że nie mogą dłużej czekać na kawalera d’Albi. Gdyby rzeczywiście miano go uwolnić z więzienia pierwszego czy drugiego dnia po aresztowaniu (jeżeli w ogóle tam się znalazł), byłaby już od niego wiadomość albo i on sam. Istniało prawdopodobieństwo, że sprawy nie potoczyły się po myśli kawalera i że proces się jednak odbędzie. Kawaler mógł też być w drodze. Istniała jednak także i gorsza możliwość: impulsywny i nieprzewidywalny młodzieniec zmienił zdanie i postanowił zostać w Paryżu, choć tu, w Chateauroux, wydawało się to nieprawdopodobne.

De Berle zamknął się na cały dzień w pokoju, a wieczorem oświadczył Chevillonowi i Markizowi, że wraca do Paryża. Uważał też, że jego decyzja przesądza sprawę i wyprawa zostaje odłożona. Już chciał się kajać i przepraszać, ale Markiz, który przeglądał się w lustrze, odwrócił głowę i powiedział:

– W takim razie jedziemy bez ciebie.

– Jak to „jedziemy”? Kogo masz na myśli? – zapytał zaskoczony de Berle, patrząc pytająco na gospodarza.

– Pani Weronika, Gauche i ja – powiedział spokojnie Markiz. De Berle na chwilę stracił mowę.

– Przecież to profanacja… przecież to kobieta! I wiejski głupek… przecież oni nie są wtajemniczeni! Proszę cię, nie rób tego.

– Obawiam się, że w tej sytuacji Markiz nie ma wyboru – powiedział pan de

Chevillon cichym głosem.

– Jesteście obaj zaślepieni przez własny upór. Ryzykujecie zbyt wiele. Wszystko przemawia za tym, że podróż trzeba odłożyć, czyż nie widzicie tego? Czy oślepliście? Ale ja wiem, o co wam chodzi, dlaczego tak się wam śpieszy, że nie chcecie się nawet skonsultować z Bractwem. Jesteś chory, Chevillon, umierający, i tylko Księga może ci uratować życie…

Chevillon nie odpowiedział.

– Nie mam zamiaru… – zaczął de Berle, ale Markiz nie pozwolił mu skończyć.

– Nie musisz. Po prostu nie musisz.

Pan de Berle wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

Markiz był pewien, że Weronika pojedzie dalej, chociaż sam nie wiedział, skąd bierze się ta pewność. Co do niego, trudno mu było teraz zrezygnować z jej widoku. Ta egocentryczna, trochę dziecinna kobieta była mu potrzebna. Przyzwyczaił się do jej obecności. Zaczynała stanowić ważny element klimatu tej podróży. Z drugiej strony nie było to tylko statyczne przywiązanie, ale także jakaś dynamiczna siła, która popychała go do niej. Próbował sam się z tego przed sobą wytłumaczyć i czuł, że bardziej stwarza problemy, niż je wyjaśnia. Przyszła mu bowiem do głowy myśl, iż może do odnalezienia Księgi potrzebna jest kobieta, tak jak potrzebny jest mężczyzna, że może w tym splocie okoliczności i przypadków kryje się głęboka mądrość. Musiał się więc teraz z Weroniką rozmówić i po prostu powiedzieć jej o wszystkim. Powinien to jakoś upiększyć, udramatyzować, bo jej dziecinny umysł pragnie baśni. Nie, nie okłamać ją. Tej myśli Markiz się przestraszył. Musi zrobić tak, żeby się zgodziła. Wiedział, że się zgodzi. Czuł, że się zgodzi. Chciał, żeby się zgodziła. Przy niej był silny jak kawaler d’Albi.

Tego wieczoru, kiedy pan de Chevillon grał na klawesynie, Markiz poprosił Weronikę o chwilę rozmowy. Stanęli najpierw przy oknie, a potem, mimo zimnej nocy, wyszli na taras. Markiz bez wstępów poprosił, żeby jechała z nimi dalej. Powiedział, że de Berle prawdopodobnie się wycofa i że przez jakiś czas towarzyszyć im będzie Burling. Weronika nie wydawała się zaskoczona, bardziej udawała zaskoczenie, być może po to, żeby usłyszeć jakieś wyznanie. Markiz nie chciał być okrutny, a jednak to, co mówił, było dla Weroniki bolesne.

– Kawaler panią opuścił. Wiedział, co robi, pojedynkując się. Nie wierzę w inne wytłumaczenie jego nieobecności. Opuścił także nas. Nie wiem, dlaczego wcześniej postanowił zabrać panią na tę wyprawę, i teraz to już nie ma znaczenia. Nasze drogi się zeszły i jeżeli to jest przypadek, to pozwólmy mu owocować.

Weronika gwałtownie odwróciła się do niego plecami.

– Mieliśmy wziąć ślub.

– Domyślałem się czegoś w tym rodzaju. To bardzo romantyczne i w stylu kawalera.

– Proszę tak nie mówić.

Nie widział w ciemności jej twarzy, ale wyobrażał sobie, że Weronika płacze.

– Niech pani nie rozpacza. Może dobrze się stało. Kawaler jest i pozostanie moim przyjacielem. Ale nie chciałbym go widzieć pani mężem. Nie pani.

Odważył się dotknąć jej policzka. Był suchy.

– Jest pani wyjątkową kobietą. Proszę, niech pani nie wraca do Paryża.

9

Każda książka jest odbiciem Księgi i stanowi jej odblask. Jest symbolem ludzkich prób osiągnięcia Absolutnej Prawdy i w pewien sposób wszystkie pisane przez ludzi książki są zbliżaniem się do tej prawdy krok po kroku. Ludzie bowiem zostali obdarzeni przeczuciem, że każda rzecz, która wyda im się warta opisania, ma jakiś kosmiczny czy boski wymiar. Dlatego właśnie cierpliwie, jak mrówki, zbierają słowa, żeby to nazwać.

A wszystko warte jest opisania. Nie tylko żywoty świętych, wielkie katastrofy, wojny czy małżeństwa królów, ale także narodziny siódmego dziecka w rodzinie tkacza, żniwa w jakiejś biednej wsi, sny obłąkanej staruszki i dzień w przytułku w Mantes. Ludzie przeczuwają, że kiedy zbierze się te mniej i bardziej doniosłe zdarzenia i złoży w jedną całość, niby porozrzucane kamyki wielkiej mozaiki, życie i śmierć ukażą swoje prawdziwe znaczenie.

Dlatego każda książka jest trochę jak człowiek. Zawiera w sobie pewną niezależną, żywą i dramatycznie osobną część prawdy, jest pewną wersją prawdy, heroicznym wyzwaniem rzuconym Prawdzie, żeby się ukazała i objawiła, i pozwoliła nam istnieć dalej już w błogości całkowitego poznania. A jednocześnie każda książka napisana przez człowieka wychodzi poza niego. Człowiek, który pisze książkę, przekracza siebie, bo czyni odważną próbę określenia siebie i nazwania. Sam jest tylko działaniem i chaotycznym ruchem, książka zaś określa to działanie i ten ruch, nazywa, nadaje mu sens i znajduje jego znaczenie. Jest ukoronowaniem działania.

Jeżeli więc Bóg napisał Księgę, to także przekroczył w niej sam siebie i swoje dzieło stworzenia. Zawierając w Księdze całą swoją mądrość, swój brak początku i końca, prawa świata – opisał sam siebie. Odbił się w niej jak w lustrze i zobaczył, kim jest. Księga stanowi więc rozszerzenie boskiej świadomości i jest bardziej boska niż sam Bóg.

Tymi mniej więcej słowy pan de Chevillon pożegnał Markiza, w naszej opowieści bowiem zatrzymany na kilka dni w Chateauroux czas znowu posuwa się naprzód. Bohaterowie ruszają w dalszą drogę, ale teraz ze wszystkich najważniejsi stają się Weronika i Markiz. Nie dlatego, że są jacyś szczególni czy wyjątkowi, ale dlatego, że wytwarza się między nimi nowa relacja, która sugeruje, że całą podróż można zacząć jeszcze raz i od początku, lecz tym razem na zupełnie innej scenie. W dekoracjach miłości.

Kiedy pojawia się miłość, wyostrza się zdolność widzenia rzeczy, które do tej pory pozostawały w cieniu. Ale także ostrość widzenia tego, co już znane, zaciera się.

Inne osoby, jak na przykład pan de Berle, na zawsze odchodzą z tej opowieści. Tego dnia de Berle wsiadł w pocztowy dyliżans i w ponurym nastroju wrócił do Paryża. Pan de Chevillon zaś został w swoim domu, żeby czekać na powrót Markiza z Księgą. Zresztą nigdy już go nie zobaczył, umarł bowiem w miesiąc po jego wyjeździe, osłabiony jesienną pogodą, być może dlatego, że nie pozwolił upuścić sobie krwi.

Weronice trudno się było zdecydować, choć miała na to całą noc. Markiz opowiedział jej o prawdziwym celu podróży. Opowieść o Księdze powinna była, według jego oczekiwań, wzbudzić w niej tęsknotę za przygodą i pozwolić jej znaleźć w sobie inną, wyższą motywację niż trywialna potrzeba gry w jeszcze jedną miłość. Weronika stanęła jednak przed dylematem, bo jako gracz dobry, mimo że nieświadomy, przeczuwała, iż w miłości gra się głównie w wierność. A wierność kojarzyła jej się zawsze ze stratą. To właśnie ona bywała wierna, a mężczyźni odchodzili. Nawet jeżeli naiwnie dzieliła wierność na cielesną i duchową, zawsze w końcu to ona zostawała opuszczona.

Gdyby Markiz zapanował nad nią nie tylko duchem, ale i ciałem, gdyby ją tej nocy posiadł, nie byłoby dylematu. Kobieta dotknięta uważa się za oddaną. Kobieta nie zrealizowana w jednej miłości będzie szukać nowej i pójdzie za swoim nowym kochankiem. Przecież to mężczyźni wyruszają w drogę, kobiety im tylko towarzyszą, myślała. Markiz mimowolnie uczynił rzecz bardziej znamienną w skutki. Obiecał Weronice miłość i przydał tej obietnicy tajemniczości i uroku, jaki zwykle towarzyszy spełnieniu dziecięcych marzeń. Dla Weroniki, uwięzionej we własnym ciele, w świecie spotkań, kochanków, pięknych sukien, prawdziwej samotności i nic nieznaczących słów, była to obietnica wyjścia poza siebie. Znaczyła więc o wiele więcej niż kolejny romans i pełna przygód podróż do Hiszpanii. Była okazją do wielkiego życiowego eksperymentu. I czyż podjęcie tego wyzwania nie było warte nawet żarliwej i szczerej miłości kawalera d’Albi?

Weronika, zasypiając ostatniej nocy w Chateauroux, nie była jeszcze zdecydowana. To znaczy, nie była zdecydowana w głowie, w tej części ciała, w której, jak nam się wydaje, podejmujemy decyzje. Być może serce, brzuch, stopy, którymi trzymamy się ziemi, już wiedziały, czego chcą. Weronika liczyła na sen, ten nieogarniony obszar, gdzie Bóg zwykł dawać jej wskazówki. Ale, o dziwo, tej ważnej nocy spała bez snów, a kiedy się obudziła, pierwszym uczuciem, jakiego doznała, była kiełkująca i nieśmiała jeszcze radość, że zobaczy Markiza.

W Chateauroux została większość bagaży. Zostały kapelusze ze strusimi piórami, buty z lakierowanej cielęcej skórki ozdobione klamrami, zostały ażurowe wachlarze Weroniki i wykończone brabancką koronką koszule Markiza. Został też zapas peruk, słoiczki z pomadami, część książek i papier listowy z herbem. Pan de Chevillon zapakował do dwóch niewielkich kuferków, które mieli wziąć ze sobą, oraz kilku skórzanych toreb ciepłą odzież, miękkie, wypchane puchem worki do spania, pledy, okulary z kryształu, buty podbite cienkimi, żelaznymi zelówkami najlepszymi na górskie trasy, zwój mocnej liny, słoik rewelacyjnej zamorskiej chininy i inne niezbędne rzeczy, konieczne do przetrwania w niesprzyjających okolicznościach. Ale najważniejsza była mapa, dokładnie opracowana przez Chevillon’a, Markiza i pana de Berle. Były to właściwie dwie mapy. Jedna przedstawiała zaplanowaną trasę podróży z Chateauroux do Montrejeau, i była to mapa oficjalna. Druga zaczynała się od Montrejeau i pokazywała ukryte i mało uczęszczane przełęcze w Pirenejach, małe dopływy Garonny i jeziorka skalne. Trasa prowadziła odtąd prosto na południe, a od Viella na południowy wschód poprzez ukryte w górach rzadkie ludzkie osady aż po Llavorsi i stamtąd, z biegiem dopływów rzeki Noguery, dalej na południowy wschód, gdzie za rzeką Segre zaczynały się Sierra del Cadi. I tu właśnie znajdował się cel podróży, zaznaczony starczą ręką pana Chevillon’a. Czarne kółko zakreślało miejsce, gdzie góry wiły gniazdo w postaci płaskiego obniżenia. To obniżenie miało w sobie dziurę, jakby ziemia się w tym miejscu zapadła, tworząc wielki wąwóz o stromych brzegach. Uterus Mundi. Tam właśnie, na dnie, stał opuszczony klasztor, w którym została ukryta Księga. Na mapie nie było żadnych napisów. Miasta, wsie i góry oznaczone były tylko pierwszymi literami i symbolami, chroniąc tajemnicę przed okiem profana. Mapa spoczywała złożona w futerale na piersi Markiza.

Wyruszyli około południa bez wylewnych pożegnań. De Chevillon nie chciał wyjść przed pałac. Na długą chwilę przytulił Markiza do chudej piersi i pobłogosławił go znakiem krzyża. Widzieli jego drobną postać stojącą w oknie, aż w końcu przesłoniły ją kasztany.

I znowu zaczęła się podróż. Pierwsze podniecenie zmieniającymi się za oknem obrazami powściągali, milcząc cały czas. We wnętrzu powozu wyraźnie brakowało pana de Berle. Na jego miejscu leżały teraz skórzane torby.

Jechali wciąż na południe, w górę rzeki Indre. Im bardziej oddalali się od wpływów stolicy i północy, tym drogi były nędzniejsze, a mijane oberże uboższe. W pewnej wsi, położonej na pojezierzu niedaleko Limoges, musieli się zatrzymać na dwa dni i naprawić złamaną oś. Opuścili to miejsce z ulgą, bo coś gnało ich wciąż do przodu. Nad jeziorami tej jesieni była prawdziwa plaga komarów. Posuwali się wciąż naprzód i mieli wrażenie, że jadą jakby pod prąd. Z południa nieprzerwanie ciągnęły wozy innowierców, a oberże były przepełnione. Zdarzało się im spędzać noce w szopach, w puchowych workach pana de Chevillon.

W okolicach Brive zjechali z głównego traktu i teraz powóz turkotał po kamienistych drogach tak powoli, że szli obok niego, zwłaszcza że pod koniec września lato po raz ostatni rozszalało się upałami.

Burling rano patrzył z nienawiścią człowieka z północy na słońce i mawiał:

– Ecce, nasz wróg już wstał.

Rozpalone powietrze wiązało w bukiety zapachy dojrzewających winnic i przekwitających ziół. Musieli zatrzymywać się w południe w cieniu oliwek. Często stracony w ten sposób czas nadrabiali w nocy.

Jazda w nocy była przyjemniejsza niż w dzień. Miała także posmak niezwykłości. Zamknięci w ciemnej przestrzeni poruszającego się pudła, poznawali jego ruch po zmieniającej się w zależności od nawierzchni muzyce kół. Droga nie kontrolowana wzrokiem stawała się inna, bardziej tajemnicza, bez końca. Nagła zmiana odgłosów, kiedy powóz wjeżdżał na drewniany mostek, wyrywała ich z drzemki czy zamyślenia. Kulili się w sobie lub, wybici ze snu, odruchowo chwytali się ścian. Jakby byli wciśnięci w muszlę, która przemieszcza się po dnie oceanu, popychana morskimi prądami.

Półmrok, kołyszący ruch i monotonny turkot kół stwarzały nastrój do zwierzeń. Były to rozmowy, które łatwo przechodziły w monologi. Zaczynały się od zwykłej wymiany zdań, pytań o coś i niezobowiązujących odpowiedzi, a więc zawsze od powierzchni świata. Potem nieuważne, pojedyncze słowa ściekały niechcący, a może popychane prawem konieczności, w głąb powierzchniowych szczelin, aż do litej skały osobistych historii ludzi. Wtedy jedno niewinne pytanie wyzwalało całe opowieści. Ciemność, świadomość obecności majaczących w niej twarzy dawały komfort mówienia o sobie, a mówienie o sobie dawało komfort poczucia bezpieczeństwa.

Nie ma prawdziwego odsłonięcia się, kiedy odsłania się w nas tylko dorosły. Bycie dorosłym jest zawsze pozostawaniem w masce. Człowiek prawdziwie dojrzały sprowadza się do dziecka, od którego się zaczął. Tylko to dziecko zawiera całą naszą prawdę, bo cała nasza prawda tkwi w samotności, opuszczeniu, straconych złudzeniach, dziecinnym oczekiwaniu uwagi ze strony całego świata. Tutaj zaczyna się mędrzec, wielki polityk, zwykły człowiek, każdy. To, co później robi się w życiu, jest ciągłym prowadzeniem dialogu ze sobą jako dzieckiem.

Weronika w nowy sposób zobaczyła Markiza, kiedy ten, jeszcze w Chateauroux, wspiął się w czasie jakiejś rozmowy lekko na palce, żeby się przejrzeć w lustrze. Zrobił to pewnie mimowolnie, a jednak było w tym ukradkowym sprawdzeniu własnej twarzy w zimnej tafli lustra coś z bezbronności dziecka, które wciąż potrzebuje potwierdzenia, że jest. Weronika ujrzała wtedy Markiza bez tej zewnętrznej pewności siebie, uczonej mowy i tonu człowieka, który uważa, że zawsze ma rację. Wydawało jej się, że chwyciła koniec nitki, która prowadzi do kłębka tego, czym jest Markiz. Podążając za nitką, wyczulona na każdy sygnał, z dnia na dzień widziała coraz więcej. Ten mężczyzna zrzucał przed nią kolejne maski i stawał się coraz bardziej odsłonięty, a przez to narażony na chłód i kanciastość świata. Trzeba go więc było bronić, ochraniać, ogrzewać słowami i własnym oddechem, i w końcu odziać w ciepło swojego uczucia. Z tej strony przyszło na Weronikę zakochanie.

W czasie jazdy siedziała wciśnięta w kąt powozu i nawet wtedy, kiedy brała udział w rozmowie, pilnowała się, żeby jej wzrok nie natknął się przypadkiem na wzrok Markiza. Bała się, że ten i słaby, i silny mężczyzna przechwyci go i na zawsze uwięzi w sobie.

Назад Дальше