Podróż ludzi Księgi - Tokarczuk Olga 17 стр.


18

Zostawili Luisowi jednego muła w charakterze zapłaty i w południe stracili wioskę z oczu.

Im dalej szli, tym bardziej zwalniali kroku. Może przyczyna leżała w niebezpieczeństwie górskich ścieżek albo we mgle, która wisiała nisko nad szczytami i sprawiała wrażenie, że są pod powierzchnią wody i, oddychając jakimś cudem, kroczą po morskim dnie. Mgła była tak gęsta, że dzień prawie niezauważalnie przeszedł w noc. Ściemniło się w ciągu kilku minut i dno morza zamieniło się w dno pełnego atramentu kałamarza.

Pierwszej nocy zatrzymali się w niewielkiej grocie i Weronika zaczęła majaczyć. Jej krzyki obudziły Markiza i Gauche’a. Mówiła gorączkowo, że chce się wykąpać, że musi wejść do wody. Wyrywała się i chciała gdzieś biec. Markiz przytrzymywał leżącą, a ona miotała się z taką siłą, że chwilami nie mógł sobie z nią poradzić. Potem nagle słabła i milkła, leżąc cicho z zapadniętymi oczyma. W takich momentach, kilka razy w ciągu nocy, Markiz z pomocą Gauche’a podawał jej chininę. Do świtu ataki gorączki osłabły, ale nie ucieszyło to Markiza. Przytrzymując Weronikę, wyczuł pod palcami dziwne zgrubienia i opuchliznę na jej szyi i pod pachami. Cofnął wtedy ze strachem ręce.

Całą tę noc Markiz uspokajał chorą, rzucającą się kobietę, żałując w ogóle, że los ich zetknął. Gdyby się nie spotkali, nigdy by się nie stało to, co Markiz wiedział, że się stanie. Siedząc przy Weronice i głaszcząc jej rozpalone czoło, uświadomił sobie bowiem jasno, że dziewczyna umrze. Poczuł wtedy suchość w ustach, a przez głowę przemykały mu oderwane, nic nie znaczące myśli. Gauche pilnował mizernego ognia i płakał bezgłośnie.

Tej nocy Weronice wydawało się, że jej ciało staje się wielkie jak góra, jak cały świat. Patrzyła na swoje dłonie z odległości setek mil, ogromne i potężne, na swoje paznokcie wielkości jezior. Gdy chciała nimi poruszyć, słuchały opornie, jakby jej wola potrzebowała czasu na przebycie tej odległości. Dziwiła się, poruszała wargami, które z grzmotem rozwierały czeluście ust. Jej rzęsy trzeszczały niby łamiące się drzewa, a kiedy brała głębszy oddech, powietrze ze świstem wichury wpadało w otchłań, którą teraz była. Jakiś ogromny ciężar przygniatał jej ciało. Tak musi się czuć ziemia, na której leży ciężkie, kamienne niebo. Jej własny głos dochodził do niej powoli, z daleka, jak huk burzy.

Próbowała zebrać swoje ciało w jedność i wtedy wywoływała lawinę. Kamienne, ciężkie bloki spadały jej na piersi i nie mogła już oddychać. Oblepiały jej skórę gorącą lawą, a potem twardniały w sarkofag. Chciała wzywać pomocy, lecz z jej ust skamieniały język dobywał odgłos – podobny do grzmotu leniwego pioruna. Wtedy nieruchomiała zrezygnowana, bo nie było przy niej nikogo tak silnego, żeby mógł ją uwolnić.

Z tego bezruchu płynęła ulga. Powoli wracała do własnych rozmiarów, do których przyzwyczaiła się przez trzy lata swojego życia. Ale ten proces nie zatrzymywał się. Postępował dalej, a ona robiła się coraz mniejsza. Otwierała oczy lalki i widziała nad sobą potężniejącą twarz mężczyzny. Chciała uchwycić się jego wzroku, ale mężczyzna umykał jej, ześlizgiwał się po niej, rosnąc wciąż jak nadmuchiwany rybi pęcherz. Stawała się cieńsza od włosa, od kartki papieru, od pajęczyny. Bała się, że gorący oddech potężniejącej wciąż twarzy zdmuchnie ją w jakąś szczelinę, z której ona nie potrafi się już wydostać. Była mniejsza niż najmniejszy okruch. Nikła i przestawała istnieć.

Rano jednak Weronika już całkiem oprzytomniała. Z trudem usiadła i zobaczyła śpiącego, skulonego przy niej Markiza. Gauche też się obudził i przyskoczył do niej, by ucałować jej rękę. Poprosiła o grzebień, ale i tak nie miała dość siły, żeby unieść ramiona na wysokość głowy. Gauche zrozumiał, o co chodzi, i zaczął rozczesywać jej włosy.

Markiz postanowił iść dalej sam. Wyjął z toreb resztki lekarstw i wzmacniających ziół, i podzielił je na porcje. Wolno tłumaczył Gauche’owi, jak ma je podawać chorej. Gauche kiwał potakująco głową. Weronika już o nic nie prosiła. Może nie chciała, a może nie miała siły wypowiadać słów. Patrzyła na Markiza wzrokiem psa, którego pan przywiązuje do drzewa w lesie i odchodzi.

– Weroniko – mówił Markiz powoli, jak do dziecka – przyniosę Księgę. Ona sprawi, że zaraz wyzdrowiejesz. Słyszysz mnie?

Skinęła głową. Przywiązał sobie do plecaka pudło na Księgę i ruszył. Szedł szybkim krokiem, kierując się prosto na wschód. W myślach starał się modlić, lecz słowa modlitwy nie znaczyły teraz tego co zwykle. Chciał poczuć się wolny. Marzył o tym od dawna: żeby iść na wschód, do Księgi, która jest już przecież w zasięgu ręki. Żeby modlić się po drodze i z każdym krokiem wybijać o skałę ten sam rytm, w którym kręciło się siedem niebieskich sfer. Żeby czystym umysłem kontemplować swoje nieubłagane zbliżanie się do Księgi. Ale teraz jego krok gubił się, a myśli, które miały być czyste na przyjęcie tajemnicy, pełne były wychudzonej postaci Weroniki, chorej kobiety, którą zostawił w grocie z chłopcem-niemową.

Po godzinie marszu Markiz nagle stanął, wahał się przez chwilę, po czym zawrócił. Znalazł ich tak samo, jak zostawił: chłopiec powolnymi ruchami rozczesywał kobiecie włosy.

– Ukryj rzeczy w grocie i pomóż mi ją posadzić na muła – zarządził Markiz.

Starali się iść szybko. Posuwali się brzegiem ponurej, zamglonej doliny, bardzo łagodnie wznoszącej się ku niebu. Weronika przysypiała, kładąc głowę na grzbiecie muła, jej nogi zaczepiały o wystające kamienie. Markiz popędzał zwierzę, wierząc, że Księga sprawi cud. Już widział wszystkich czworo powracających tą samą drogą: Weronikę zdrową, silną, idącą o własnych siłach, siebie w zielonym surducie, z Księgą w drewnianym pudełku, roześmianego Gauche’a i biegnącego przed nimi żółtego psa.

Markiz nic nie mówił, ale czuł, że od tej doliny dalej poprowadzi ich anioł. Wierzył w anioły. Widywał je w snach i modlitwach. Jako dziecko zobaczył drewnianą figurę anioła z piękną i gładką twarzą hermafrodyty, i odtąd już wiedział, że świat pełen jest sił, które przybierają dla oczu ludzi twarze takich istot. Wyczulił się na obecność i piękno aniołów. W ważnych i znaczących chwilach w życiu czuł delikatne poruszenia powietrza i wydawało mu się nawet, że słyszy szelest anielskich skrzydeł. Bo niewątpliwie anioły miały skrzydła. Machały nimi powoli i dostojnie, przelatując przez świat, i zjawiały się zawsze tam, gdzie ludzie przez modlitwę, cierpienie, miłość czy nawet zwykłe zagapienie dotykali podwojów innego świata. Kiedy oczy zasnuwały się bez powodu smutkiem albo nieokreśloną tęsknotą, kiedy zwykła przestrzeń wydłużała się w nieskończone labirynty, kiedy czas wirował, a potem stawał w miejscu, wtedy Markiz był pewien, że gdzieś w pobliżu przelatuje anioł.

Dlatego, natchniony nagłym optymizmem, postanowił, że będą szli także w nocy, ale kiedy wspięli się na przełęcz zamykającą dolinę wąskim przejściem, musieli się zatrzymać. Dalej droga prowadziła stromym górskim grzbietem, ledwie widoczną ścieżką.

Było już dobrze po północy, kiedy stanęli. Markiz zdecydował, że nie warto się kłaść. Zresztą wszystkie potrzebne rzeczy zostawili w grocie. Usiedli więc we trójkę na mizernej, zeschniętej trawie. Markiz oparł o siebie Weronikę i trzymał rękę na jej czole. Było chłodne i wilgotne. Siedzieli tak w milczeniu kilka godzin, czekając na świt. Tylko Gauche wtulił się w swojego psa i usnął. Niebo przejaśniało się i wzeszedł pucołowaty, pełen sił księżyc.

Kiedy od wschodu zaczęło szarzeć, usłyszeli z boku szelest wielkich skrzydeł. To jakiś potężny ptak zerwał się nagle z gniazda do lotu. Przestraszony pies zaszczekał niepewnie.

– Czy to był smok? – zapytała Weronika słabo.

– To mógł być anioł, który nas prowadzi – odpowiedział Markiz i przytulił ją mocniej.

Weronika umarła, zanim słońce uwolniło się z pęt poszarpanego górskimi szczytami horyzontu.

Położyli ją na wznak i przykryli derką. Leżała nieruchoma, nagle mała i drobna, zaplątana w suknię, derkę i swoje włosy – kupka ludzkiego ciała. Markiz siedział przy niej z kamienną twarzą, póki Gauche nie odszedł kopać grobu. Wtedy Markiz położył się obok i próbował płakać. Ale nie znalazł w sobie ani rozpaczy, ani bólu, ani nawet smutku. Jego ciało zesztywniało i zobojętniało, a przez to było – niczym maszyna – wolne. Uniósł rękę i końcami palców zaczął wodzić po twarzy i ciele kobiety, którą jeszcze wczoraj posiadał. Ale Weronika teraz już nie była podobna do siebie. Jej skóra wyglądała jak przysypana popiołem, nos zrobił się ostry i celował w niebo. Usta, blade i zaciśnięte, wyglądały tak, jakby nigdy nie potrafiły się otworzyć, jakby były zarośnięte od wewnątrz niewidzialną błoną. Markiz zobaczył też, że włosy przy skórze nie są już ciemne, takie, do jakich się przyzwyczaił, ale mają niepokojąco obcy, pomarańczoworóżowy kolor łuskanej soczewicy.

Gauche nie zdołał wykopać dołu. Pod cienką warstwą nawianej przez wiatr ziemi była lita skała. Naznosił więc kamieni, ale nie śmiał położyć pierwszego. Usiadł w kucki przy nogach ciała i patrzył na zniszczone trzewiki Weroniki. Z oczu płynęły mu łzy, najpierw ciurkiem, a potem coraz wolniej, wysychającym, brudnym szlakiem. Nie niepokoiło go zachowanie Markiza. Spodziewał się jednak słów. Jakichś ważnych wyjaśnień, wyznań, nawet zaklęć. Przecież Markiz był władcą słów, a tu były potrzebne słowa. Powinien nazwać to nagłe odejście, wytyczyć drogę, oswoić bezruch i zmianę rysów twarzy tej kobiety, i pozwolić pójść dalej. Gauche patrzył z nadzieją na Markiza, lecz ten tylko wodził drżącymi palcami po podartych koronkach sukni. Z góry na dół, z dołu do góry, zatrzymując się na szwach i halkach, na fałdach i mankietach. W gardle Gauche’a zabulgotała ślina i łzy.

Nie ruszyli się do wieczora. Słońce przeszło na drugą stronę gór. Gauche przygotował posiłek, i podzielił go na trzy równe części między Markiza, siebie i psa. Markiz nawet nie spojrzał na jedzenie. Siedział wpatrzony w koniuszki swoich palców przesuwających się po sukni i skórze Weroniki. Gauche mu nie przeszkadzał. Był przekonany, że Markiz się modli. Zajął się mułami, rozbił prowizoryczny obóz. Z wyschniętych kępek traw rozpalił małe ognisko, oszczędzając szczap drewna. Całe popołudnie poszukiwał wody, ale nie znalazł źródła. Napoił siebie i zwierzęta wodą z kończących się zapasów. Usnął zaraz po zachodzie słońca, mając przed oczyma pochylone nad Weroniką ciało Markiza w przybrudzonym, zielonym surducie.

Obudził go hałas. Markiz znosił kamienie i układał je w kopiec nad ciałem Weroniki. Kiedy skończył, chwiejnym i niepewnym krokiem ruszył na wschód, nie oglądając się na chłopca.

19

Szli do zmierzchu, ciągnąc za sobą zniechęconego muła. Markiz nie odzywał się słowem. Gauche zaglądał w jego zaciętą, pobladłą twarz, chcąc pochwycić jego spojrzenie. Pragnął wyjaśnień, bo sądził, że zaraz zawrócą i zabiorą spod kamieni Weronikę. Nie rozumiał, dlaczego zostawili ją tak bardzo samotną na szczycie góry. Co jakiś czas przystawał z psem i mułem, i czekał, aż Markiz to zauważy i wróci do niego. Ale wyglądało na to, że Markiz w ogóle go nie dostrzega. Szedł pochylony, wpatrzony w ziemię, zawzięty i głuchy.

Kiedy zaczęło się ściemniać, zziębnięty i zdesperowany chłopiec rozkulbaczył muła i rozpalił ogień. Nie miał siły iść dalej. Wiatr ucichł i ogień płonął jasnopomarańczowym blaskiem, dając namiastkę domu. Od kiedy weszli w góry, pies Gauche’a zaczął polować. Teraz przyniósł w zębach małego gryzonia, może świstaka, może szczura, i kłapiąc szczękami, zabrał się do swojej wieczerzy. Gauche też zgłodniał. Gdy rozgrzał się trochę przy ogniu, zaczął szperać po zawiniątkach i wyszukiwać resztki zapasów. Znalazł suszone figi, w które zaopatrzył ich Delabranche. Włożył sobie garść fig do ust i żuł powoli, patrząc w ogień. Nagle drgnął i wystraszony podniósł głowę. Po drugiej stronie ogniska stał Markiz. Silnie dygotał na całym ciele. Gauche spotkał jego wzrok i przestraszył się, bo nie było w nim nic znajomego.

– Chce mi się pić – powiedział Markiz.

Gauche wstał z ociąganiem i przyniósł Markizowi derkę do okrycia i trochę suszonych owoców. Usiedli po obu stronach ogniska.

– Kiedy będziemy wracać z Księgą, zabierzemy ją stamtąd – odezwał się znowu

Markiz, wskazując ruchem głowy miejsce, skąd przyszli.

Gauche włożył sobie do ust następną porcję figowego suszu.

– Księga czyni cuda. Wystarczy czytać ją na głos. Po prostu otworzyć i czytać, wiesz? Czy zostało jeszcze trochę chininy? Jestem osłabiony i chce mi się pić.

Gauche pokazał mu pudełko, w którym na dnie była jeszcze odrobina proszku.

– W klasztorze będzie woda. Wiem to. Żyli tam kiedyś ludzie. Teraz nie. Teraz nie ma tam już nikogo. Gdybyś się nie zatrzymywał, moglibyśmy tam być jeszcze dzisiaj. Nie można tak po prostu poddawać się zmęczeniu.

Gauche wzruszył ramionami.

– Ale to nic, chłopcze. Jutro tam będziemy. Ty poczekasz z mułem, a ja pójdę po nią. Wtedy wszystko się zmieni. Wracając zabierzemy Weronikę. Niepotrzebnie przywaliłem ją kamieniami, teraz trzeba będzie je zdejmować. Pewnie się zdziwi, że tak szybko jesteśmy z powrotem. Wydawało jej się, że to tak daleko, a my już jutro będziemy przy niej z Księgą.

Gauche’a zaczęła ogarniać senność. Jego żółty, cuchnący teraz krwią pies położył się przy nim i grzał go z jednej strony zdrowym, żywym ciepłem. Gauche dołożył do ogniska grubych bierwion, które niósł z dołu muł, przykrył się po uszy derką i zasnął. Gdzieś na pograniczu jawy i snu usłyszał jeszcze wzmocniony ciszą nagły, krótki trzepot wielkich skrzydeł. „Smok” – pomyślał wzdrygając się, ale jego sen był mocniejszy niż błoniaste skrzydła tysięcy smoków i poniósł go w nieopisane, ciemne krainy za horyzontem powiek.

Markiz siedział dalej, trzymając suszone owoce na otwartej dłoni, i opowiadał mu o Księdze.

Gdy tylko Gauche się obudził, ujrzał Markiza siedzącego wciąż w tej samej pozycji. Chłopiec przestraszył się. W nieruchomej postaci Markiza było coś niepokojącego i obcego. Markiz miał spuchniętą twarz, nabrzmiałe, popękane wargi i przymknięte do połowy, niewidzące oczy. Derka zsunęła mu się z pleców i leżała za nim, pokryta cienkim nalotem szronu. Gauche kucnął przy Markizie i w końcu odważył się dotknąć jego policzka. Był gorący. Powieki Markiza poruszyły się i z trudem podniosły. Spojrzał na Gauche’a obojętnie i znowu zamknął oczy. Chłopca ogarnęła panika. Wstał i rozglądał się bezradnie dookoła. Zobaczył swojego żółtego psa uganiającego się po kamienistym zboczu w poszukiwaniu zdobyczy i to sprawiło, że oprzytomniał. Rzucił się w jego stronę, wyrywając po drodze małe krzaczki, kępki trawy, pojedyncze stwardniałe łodygi. Było tego niewiele, ale wystarczyło, żeby znowu rozpalić małe ognisko. Dołożył ostatnie dwa kawałki drewna i z ulgą spostrzegł, że zajęły się ogniem. Markiz nie zareagował na ogień ani na ciepło. Chłopiec rozpostarł w rękach derkę i ogrzał ją przy ogniu – potem ciepłą i wilgotną okrył plecy Markiza. Ciemne, siwiejące włosy skulonego mężczyzny zaczęły połyskiwać maleńkimi kryształkami i Gauche dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że pada drobny śnieg.

Chłopiec wspinał się pod górę dobrą godzinę, zanim znalazł za większymi kamieniami kupki brudnego śniegu, który musiał tu padać kilka dni temu. Zbierał go czerwonymi z zimna rękami, aż uzbierał połowę garnka. Zbiegł ze zbocza do tlącego się ogniska, spodziewając się, że ogień coś zmienił. Ale Markiz wciąż siedział bez ruchu jak posąg wyrzeźbiony z szarego kamienia.

Śnieg długo nie mógł zamienić się w gorącą wodę. Przez ten czas Gauche masował stopy i dłonie Markiza, a kiedy poczuł, że stały się cieplejsze, owinął łydki w jedwabnych pończochach wełnianymi getrami. Markiz nie chciał pić gorących ziół. Gauche musiał je wlewać, kropla po kropli, w jego spierzchnięte usta i dopiero wtedy Markiz się ocknął. Potem był już w stanie sam wziąć kubek do ręki i łapczywie wypił resztę.

Gauche tymczasem zdjął bagaże z muła i nakrył je pledem pozostałym po Weronice. Na brzegach pledu położył spore kamienie. Zabiorą go, kiedy będą wracać. Opatulił głowę i spuchniętą szyję Markiza wełnianymi szalami i podsunął mu mapę. Markiz ruszył niepewnie ręką, jakby chciał ją podnieść do mapy. Ręka opadła bezwładnie. Chłopiec ujął tę zimną, drobną dłoń i położył na białej, rozłożonej karcie. Palce Markiza błądziły po liniach, strzałkach i napisach niepewnie i nieporadnie jak palce dziecka. Gauche wpatrywał się w usta swojego pana, czekając na znak. Ale nie doczekał się. Złożył tedy mapę i wsunął ją Markizowi za surdut, tam gdzie zawsze spoczywała, potem posadził Markiza na muła i po prostu ruszyli dalej. W przeciwną stronę do tej, z której przyszli.

Płaskowyż już się skończył i posuwali się wąską, prowadzącą łagodnie w dół ścieżką. Z prawej strony mieli pionową ścianę litej skały, z lewej ziała przepaść, której dna nie było widać z powodu zielonkawej, ścielącej się na dole mgły. Markiz chwiał się niebezpiecznie na mule i Gauche drżał na myśl o tym, co by się stało, gdyby nagle stracił równowagę. Po dwóch godzinach powolnego, ostrożnego marszu pionowa skała skończyła się łagodnie i znaleźli się na odsłoniętym cyplu, skąd nie można już było iść dalej. Można było tylko zejść w dół stromymi, wykutymi w skale schodami. Rozciągał się stąd niezwykły widok: to, co z boku wydawało się przedtem wąskim kanionem, zamieniło się teraz w dolinę spowitą mgłą. Po drugiej stronie wisiało wielkie, szykujące się już do zachodu słońce, które oświetlało zamykające dolinę góry. Gauche zatrzymał się niezdecydowany, ale widząc nagłe ożywienie Markiza, zrozumiał, że dotarli na miejsce.

Назад Дальше