Mimo podniecenia Markiz był tak słaby, że nie mógł o własnych siłach zsiąść z muła. Postawiony na nogi przez Gauche’a, zachwiał się i upadł na kolana. Gauche podparł go torbami, przykrył i zakrzątnął się przy zwierzęciu.
– Patrz – usłyszał nagle chrapliwy szept Markiza.
Gauche odwrócił się i patrzył, urzeczony rozległym widokiem doliny oświetlonej teraz czerwono przez słońce. Zielona mgła powoli zaczęła się rozwiewać. Wyglądało to tak, jakby specjalnie dla nich jakaś potężna ręka uruchomiła kołowrót wielkiej zielono-czerwonej kurtyny, żeby mogli wreszcie zobaczyć pierwszy akt. Powietrze drżało czerwienią, oczyszczając się z oparów. Ujrzeli pełną soczystych kolorów niedużą dolinę wśród gór. Pośrodku stały ruiny sporego budynku. Naokoło niego, kręgiem, pobudowano małe domki, niegdyś z pewnością białe i przytulne, teraz ziejące pustymi dziurami po oknach i drzwiach. Niektóre miały zapadnięte dachy. Środkowy, największy budynek wyglądał na kościół. Jedyna wieża, uwieńczona krzyżem, jakimś cudem oparła się górskim wiatrom i zniszczeniu. Najbardziej jednak zdumiało ich, że tam, na dole, panowała wiosna. Owocowe z pewnością drzewa obsypane były białymi i różowymi kwiatami, jak w kwietniu. Mury porastał ciemnozielony bluszcz i jasnozielona winorośl. Wielkie liście łopianów pokrywały wyłożone kamieniami ścieżki.
Markiz patrzył na to wszystko rozgorączkowanymi, zachwyconymi oczami. Zaczął drżeć i szczękać zębami. Próbował oprzeć się na rękach i podciągnąć, ale opadł ze stęknięciem na torby.
– Gauche – wyszeptał z wysiłkiem – ty tam pójdziesz. Weźmiesz pudło na Księgę… i przyniesiesz ją tutaj…
Gauche zawahał się. Bał się zostawić tutaj Markiza samego, ale ciągnęło go w dół do tego zielonego świata. Pokręcił przecząco głową i wziął Markiza za rękę. Markiz przymknął oczy.
– Idź, proszę, idź tam. Wiesz, jak wygląda Księga? Duża książka, tak musi wyglądać. Idź tam. Teraz.
Gauche rozglądał się wokoło, spodziewając się jakiejś nieokreślonej wskazówki. Zimne palce Markiza zacisnęły się na jego ręce.
– No idź!
Gauche wstał i niepewnie zbliżył się do schodów. Ostrożnie postawił nogę na pierwszym stopniu. Odwrócił się i zobaczył wpatrzone w siebie brązowe, załzawione oczy Markiza. Gwizdnął na psa i zaczął zbiegać po stromych nierównych schodkach.
Markiz odetchnął z ulgą. Opadł na torby i spokojnie patrzył na zniżające się powoli słońce i zieloną dolinę. Czerwień i zieleń zmywały z jego oczu zmęczenie, ale jego wzrok był i tak zbyt słaby, żeby mógł dojrzeć szczegóły. Markiz widział niebo i ziemię spięte gasnącą broszą słońca, widział powolny ruch kolorów przechodzących z intensywności w uspokojenie pasteli. Nie zdziwiła go cisza, jaka nagle zapadła po odejściu Gauche’a. Wiatr mógł ustać przed wieczorem. Oczekiwanie zawsze jest ciszą.
Wiedział, że jest chory. Była to z pewnością ta sama choroba, która zabiła Weronikę, ale nie przejmował się tym. Nic nie może być silniejsze niż Księga. Z trudem poprawił się na torbach, żeby móc bez wysiłku oglądać dolinę. Wyobrażał sobie Gauche’a biegnącego przez gąszcz zielonych roślin i żółtego psa przeskakującego susami kamienie. Ale ten żywy, kojący obraz nagle spowolniał, Gauche teraz bardziej płynął, niż biegł, zieleń wymieszała się z czerwienią, tworząc pęczniejące szarością cienie. Markiz usnął na chwilę albo wydawało mu się, że usnął, bo kiedy otworzył oczy, wszystko było inne. Nie siedział już na skalnym cypelku nad zieloną doliną. Zdał sobie sprawę, że znajduje się na ogromnej, rozległej przestrzeni, która lekko się wygina, tworząc pośrodku długie i regularne zagłębienie, niby otwarta książka. I wszystko, co do tej pory znał, było teraz pojedynczymi literami, i on sam był jedną maleńką literą, która buduje wyraz, a potem całe zdanie i cały akapit. Każda rzecz miała tutaj swój znak – jak pojedynczy głos w nieskończonym chórze głosów. Był jedną literą, nieważne jaką, to go nie obchodziło, jego radość płynęła z tego, że ma znaczenie, że bez niego wyraz, który tworzył wraz z innymi znakami, byłby okaleczony. Może był przecinkiem, banalną kropką, która kończy nieodwołalnie zdanie, może zamkniętym w sobie „o” albo sięgającym głębi igrekiem, a może po prostu tylko pustą przestrzenią między wyrazami, bez której ich znaczenia zlałyby się lub przemieszały. Patrzył ze spokojem na prosty, wyraźny horyzont tworzony przez krawędź białej, ogromnej karty, na tysiące znaków ustawionych w równe szeregi, ciągnące się w nieskończoność. Zastanowił się wtedy, dla kogo otwarta jest ta książka, czemu ma służyć. Podniósł wzrok i zobaczył, że niebo jest miliony razy większe niż ona i dlatego po wielekroć zawiera ją w sobie. Księga była otwarta dla nieba.
Powoli przestawał czuć ból i miał wrażenie, że już mógłby wstać i pójść – tak był lekki. Kiedy jednak spróbował, okazało się, że lekkość tkwi w nim w środku, jak kula dmuchawca, i nie ma związku z ciałem. Wtedy zdał sobie sprawę, że umiera. Zdziwił się, bo nie sądził, że umieranie może być tak soczyste, tak jasne i tak pełne ruchu. Powietrze, którym coraz słabiej oddychał, wibrowało i drżało, napełniając po raz ostatni jego płuca.
Gauche dotarł do ogrodu, którym w rzeczywistości była kwitnąca dolina. Stał oniemiały na ostatnim schodku, nie śmiać zrobić następnego kroku. Pod swoimi stopami zobaczył delikatne krzaczki poziomek, które jednocześnie kwitły i rodziły. Kucnął, zziębniętymi jeszcze palcami zrywał poziomki i garściami wkładał je do ust. Miały cudowny smak życia, wiosny i bezpieczeństwa. Gauche posuwał się na kolanach od kępki do kępki, zapychając sobie usta życiodajnym miąższem. Zrywał te najdojrzalsze, ale także i te, z których ledwie opadły płatki kwiatków. Dopiero po jakimś czasie przypomniał sobie, po co tu przyszedł. Wtedy pomyślał z żalem o wycieńczonym, chorym Markizie, który został na górze w zimnym i nieprzyjaznym świecie. Nawet się nie zastanawiał. Zrobił z dużego liścia tutkę i wkładał do niej najdojrzalsze poziomki. Kiedy była już pełna, położył ją delikatnie na ziemi i zrywał teraz całe gałązki obwieszone owocami, aż zebrał gęsty, zbity bukiecik. Wtedy wziął tutkę i wrócił do schodów. Gwizdnął na psa, który radośnie buszował w wysokiej trawie, a teraz niechętnie zaczął z nim wchodzić na górę.
Słońce wisiało tuż nad horyzontem i w to właśnie miejsce wpatrywały się nieruchome oczy Markiza. Gauche uklęknął przy nim i wyciągnął rękę z bukietem upstrzonym czerwonymi kuleczkami poziomek. Myślał, że Markiz zapatrzył się w słońce. Dopiero kiedy słońce zsunęło się za horyzont, a wzrok Markiza nie zmienił się, Gauche zrozumiał, że z Markizem stało się to, co wcześniej z Weroniką. Po raz drugi w swoim życiu doświadczył krótkiego, bolesnego uczucia, że świat jest pusty. Wziął Markiza za zimną rękę i potrząsnął nią, jakby próbował go ściągnąć stamtąd, dokąd odszedł.
Ręka Markiza opadła bezwładnie spod derki wyjrzał szeroki rękaw zielonego surduta. W gardle Gauche’a zabulgotało, a potem Gauche zaskowyczał. Jego głos odbił się od skał i wrócił zwielokrotniony. Wtedy chłopiec przestraszył się sam siebie. Poziomki posypały się na rękę Markiza, ale ponieważ było ciemno, ich czerwień zmieszana z zielenią surduta nie miała już żadnego znaczenia. Potykając się i krzycząc, Gauche zaczął zbiegać w dół, ku ciepłu zielonej doliny. Bał się bezruchu Markiza, zimna i nocy, tęsknił do ciepłej trawy i poziomek. Kiedy skończyły się schody, biegł dalej przez sięgającą mu do pasa trawę, słyszał swój głos, ale bał się go także, bo głos był straszny i obcy, jak głos zwierzęcia. Gauche nie mógł przestać krzyczeć. Jego uwolnione z niewidzialnych obręczy gardło pulsowało teraz w rytmie kroków, a on nie mógł powstrzymać tego odgłosu. Przedzierał się w ciemności przez kwitnące krzaki, ogromne liście łopianu, jakieś szeleszczące powoje i dopiero kiedy wyczuł pod stopami twardy kamień, jego ciało i rozwibrowane gardło uspokoiły się. Przed sobą miał ciemną bryłę klasztornego kościoła. Bał się zostać na dworze, pośród tej rozbuchanej zieleni, ale jeszcze bardziej bał się wejść do ziejącego ciemnością wnętrza. Usiadł na schodach i objął ramionami kolana. Z wysokiej trawy wybiegł jego pies i położył się przy nim dysząc. Gauche zupełnie nie wiedział, co ma teraz zrobić. Kołysał się jeszcze przez chwilę w przód i w tył, a potem zwinął się w kłębek i usnął na schodach porośniętych trawą.
20
Obudził go pies, trącając nosem i liżąc jego twarz. Gauche zasłaniał się, jeszcze w półśnie, a potem oprzytomniał. Wstał i przeciągnął się z lubością. Słońce stało już wysoko i przesączało się przez korony drzew. Zobaczył, że spał na schodach kościoła, i przypomniała mu się noc. Miał sen, w którym był silny i mówił pięknymi, okrągłymi zdaniami. Ze snu i nocy nie pozostało już nic. Dzień zaczynał się z taką pewnością siebie, jakby nigdy nie miał się skończyć.
Gauche poszedł za cichym szmerem i znalazł w trawie zwaloną fontannę, z której małym strumyczkiem wypływała na kamienne płyty dziedzińca czysta woda. Umył się i napił. Pomyślał o poziomkach, ale nie poszedł po nie, bo zobaczył na małych drzewkach przy fontannie dojrzałe pomarańcze. Nie były duże, ale za to słodkie i soczyste. Z ustami pełnymi soku rozglądał się po ogrodzie i znalazł jeszcze wielki jak przepiórcze jaja agrest, figi, czereśnie i jabłka. Było tak jak z poziomkami – jedne z drzew dopiero kwitły, a inne miały już owoce. Zaśmiał się do siebie, widząc wielkie fioletowe kiście winogron wiszące na południowej ścianie kościoła. Rwał te wszystkie owoce, jadł, a resztę znosił na schody, aż uzbierała się z tego spora kupka. Powoli jednak tracił zainteresowanie swoim zajęciem. Kręcił się niespokojnie wśród traw sięgających mu do pasa, wydeptywał pokręcone ścieżki, żeby w końcu wrócić do uchylonych drzwi kościoła. Wziął do ręki kiść winogron, zawahał się na moment, po czym wszedł do środka.
Wewnątrz nie było ciemno. Światło słońca wpadało jasną smugą przez małe, umieszczone wysoko okienka. Gauche zobaczył szarą od kurzu pustą przestrzeń, zamkniętą u góry ciężkim sklepieniem. Zrobił jeszcze kilka śmielszych kroków i zaraz poczuł dziwny, wilgotny zapach kamieni i czasu. To nie był kościół, przynajmniej nie taki, jaki zapamiętał z klasztoru, w którym kiedyś mieszkał. Nie było tu ołtarza ani bocznych naw. W głębi tylko stało coś potężnego i ciemnego, co przypominało stół. Gauche nerwowo jadł winogrona i posuwał się do przodu. Jego stopy zostawiały w kurzu wyraźne ślady. Kiedy znalazł się na środku tej ogromnej sali, zobaczył wymalowane na ścianach postacie tańczących ludzi. Były straszne. Chude, wielkie, koślawe, trzymały się za ręce, tworząc pod sklepieniem krąg. Wytrzeszczone, nieprzytomne od tańca oczy wpatrywały się w niego z każdej strony, jakby się umówiły, żeby go wciągnąć do roztańczonego koła. Gauche’owi wypadły z rąk winogrona i nie miał teraz odwagi się po nie schylić. Nie zatrzymał się jednak, nie dał się przestraszyć. Szedł wciąż do kamiennego stołu. Kiedy zrobił jeszcze kilka kroków, z bliska okazało się, że to, co brał z daleka za czworobok, było okrągłą cembrowiną studni. Wewnątrz niej małe schodki prowadziły w głąb. Ze środka biło ciepło. Gauche’a ciągnęło do ciepła. Przełożył nogi przez cembrowinę i zaczął schodzić po schodkach.
Znalazł się w ciasnym, gorącym pomieszczeniu, jasnym od poświaty bijącej ze ścian. Na jedynej półce, jaka tu była, leżała duża, oprawiona w zmurszałe, drewniane deszczułki książka. Gauche z niezwykłą jasnością pojął, że oto znalazł Księgę. Spojrzał spłoszony w górę, szukając możliwości odwrotu, jakiejś pomocy, ale był z Księgą sam na sam. Ostrożnie zbliżył się do niej i dotknął jej delikatnie dłonią. Jego ruch wzniecił tumany kurzu. Gauche poczekał, aż kurz opadnie, a potem podniósł Księgę obiema rękami. Zachwiał się pod jej nieoczekiwanym ciężarem. Chciał ją jak najprędzej otworzyć i zobaczyć, co jest w środku. Usiadł więc pod ścianą i położył ją sobie na kolanach. Nabrał powietrza w płuca i wypuścił je z pomrukiem. Otworzył Księgę i ujrzał ogromne mrowie maleńkich, czarnych znaczków ustawionych w nieskończone szeregi niczym wojsko szykujące się do ataku. Przewrócił kartę i znów było to samo. Zniecierpliwiony przerzucał kartę po karcie, ale nie znalazł nic nowego: mnóstwo literek ustawionych jedne za drugimi, jak przesypujące się ziarenka piasku, jak ślady ptasich nóżek, jak wysypany jesienią z dojrzałych główek mak. Czasem jego oczy napotykały jakieś faliste linie, niezrozumiałe szkice, a potem znowu były czarne znaczki. Gauche przewracał karty tysiące razy, bo Księga była ogromna, aż zmęczyły mu się oczy. Wtedy z trzaskiem zamknął ją i znów wzniecił tuman kurzu. Może się pomylił, może źle ją oglądał. Z trudem odwrócił Księgę i zaczął jeszcze raz. Wodził brudnym palcem po strużkach liter, ale u końca szeregu nie znajdował żadnego wyjaśnienia. Palec zaczynał od nowa i dalej nic się nie działo. Gauche zbliżył twarz do kart i ujrzał tylko wyraźniej strukturę papieru i ostre krawędzie liter, odbijające się od białego tła. Wiedział, że te znaczki mają dla ludzi znaczenie. Niby martwe i nieruchome, zawierają w sobie ruch i życie. Widział czytających ludzi i zawsze dziwiło go, że ich twarze się wtedy zmieniają. Co się działo między płaskimi, drobnymi znaczkami a okiem? Jaki cud zachodził? Dlaczego Księga nie mogła mówić wprost – głosem, obrazem, dlaczego przemawiała znakami, których nie rozumiał?
Najpierw ogarnęło go rozczarowanie, a potem gniew potężniejszy od wszystkiego, co do tej pory czuł. Zamknął Księgę i uderzył w nią pięściami. Chmura kurzu odebrała mu oddech. Gauche zaczął szlochać bezgłośnie, a łzy toczyły się po brudnych policzkach i spadały na zaciśnięte ręce. Powoli jego płacz nabierał siły, która pochodziła skądś z brzucha, z rodzącego się głosu. Ten głos zagłuszył szloch i Gauche po raz drugi zaczął krzyczeć. Lecz tym razem jego krzyk nie przypominał skowytu. Był to krzyk, który od wczorajszego skowytu dzieliła historia. Między wczoraj a dziś zawierały się tysiąclecia strachu i bólu, samotności i nadziei. Były tam szaleństwa wojen i oczy podnoszone ku niebu. Były tłumy czekające nocą na Nauczyciela i szarpane wiatrem żagle okrętów, płynących na podboje nowych światów. Krzyczały rodzące kobiety i walczący mężczyźni. Krzyk stawał się pełen znaczenia i w nim Gauche nagle zrozumiał siebie. Musiał przestać, żeby się przekonać, jakiej wagi nabrała cisza. Siedział ze ściśniętym gardłem, doświadczając wreszcie tego pierwotnego rozróżnienia. Potem odłożył Księgę na miejsce i wyszedł ze studni. Wtedy ujrzały go namalowane na ścianach wyłupiastookie, tańczące kościotrupy.
– Jestem Gauche – powiedział do nich Gauche i podniósł kiść winogron.
21
Gauche nie jest ważną osobą w całej tej historii. Podobnie jak wszystkie inne pojawiające się tu postaci. Właściwie i sama historia nie jest ważna. Ponieważ zamierzony cel nie został osiągnięty, prowadząca do niego droga traci swe znaczenie. Nie pamięta się prób, pamięta się tylko dokonania. W tym momencie jednak chciałoby się powiedzieć coś na usprawiedliwienie opisu tej podróży. Księga wciąż jeszcze leży tam, gdzie zostawił ją Gauche. Zawsze więc może się zdarzyć, że ktoś ją wreszcie znajdzie i przyniesie światu, a wtedy na pewno nie zostanie już nic do napisania.
– Gauche – powiedział w ogrodzie Gauche do swojego psa. – Jestem Gauche. Pies przechylił łeb, przyglądając się chłopcu. Przysiadł na tylnych łapach i zaszczekał. Chłopiec zdjął kubrak. Wrzucił do niego zerwane jabłka i pomarańcze. Potem znalazł długi kij, żeby przywiązać doń tłumoczek. Zarzucił go sobie na plecy i nie patrząc za siebie zaczął się wspinać po schodach.
Na górze padał śnieg, który przysypał ciało Markiza. Chłopiec włożył mu w rękę największe jabłko. Szkliste oczy Markiza utraciły swój kolor, ale wciąż jeszcze wpatrywały się w to miejsce, gdzie ziemia w tajemniczy sposób łączy się z niebem. Gauche nie chciał zabierać mu tego widoku. Pamiętał tylko, żeby uwolnić muła od rzemieni i bagaży. Potem ubrał się ciepło, zarzucił kij na plecy i, balansując na krawędzi przepaści, ruszył tam, skąd przyszedł.