Wszystkie imiona - Jose´ Manuel Arribas A´lvarez 6 стр.


Żeby dostać się na miejsce, musiał jechać dwoma autobusami. Szkoła mieściła się w długim, dwupiętrowym budynku z poddaszami, otoczonym wysokim ogrodzeniem. Przed budynkiem rozpościerał się plac, na którym rosło parę niskich drzew, służący zapewne celom rekreacyjnym. W budynku nie paliło się żadne światło. Pan José rozejrzał się wokół, mimo niezbyt późnej pory ulica była całkiem pusta, dobrą stroną peryferyjnych dzielnic jest właśnie to, że kiedy pogoda nie dopisuje, ludzie zamykają okna i zaszywają się w domowych pieleszach, bo po prostu na zewnątrz nie ma na co patrzeć. Pan José doszedł do końca ulicy, przeszedł na drugą stronę i wolnym krokiem ruszył w kierunku szkoły, jak spacerowicz delektujący się wieczornym chłodem, na którego nikt nie czeka. Przechodząc obok furtki, schylił się, jakby zauważył, że ma rozwiązane sznurowadło, co jest starą jak świat i ograną sztuczką, ciągle jednak stosowaną, z braku lepszych pomysłów. Pchnął łokciem furtkę, która się lekko poruszyła, nie była więc zamknięta na klucz. Pan José starannie zawiązał drugi, niepotrzebny supeł, podniósł się, tupnął nogą, sprawdzając, czy sznurowadła nie są za luźne i ruszył naprzód, teraz już szybciej, jakby nagle przypomniał sobie, że jednak ktoś na niego czeka.

Przez resztę tygodnia miał wrażenie, że śni, będąc zarazem widzem własnych snów. W Archiwum nie popełnił najmniejszej pomyłki, nawet na chwilę się nie zagapił, nie pomieszał papierów, bez szemrania wykonał ogrom pracy, choć dawniej nieraz się buntował, oczywiście w milczeniu, przeciwko nieludzkiemu traktowaniu kancelistów. Kustosz dwa razy spojrzał na niego, choć nie miał zwyczaju patrzeć na podwładnych, zwłaszcza niskiej rangi, ale duchowe skupienie pana José było tak wielkie, że trudno było tego nie zauważyć w wiecznie gnuśnej atmosferze Archiwum Głównego. W piątek, pod koniec pracy kustosz najzupełniej niespodziewanie, wbrew wszelkim regulaminom i tradycjom, przechodząc obok pana José, zapytał, Czy lepiej pan się czuje, czym wprawił wszystkich w osłupienie. Pan José odpowiedział, że znacznie lepiej, że już nie cierpi na bezsenność, na co kustosz rzekł, Dobrze panu zrobiła rozmowa ze mną, wyglądało na to, że chce jeszcze coś dodać, że nagle coś mu przyszło do głowy, ale nic więcej nie powiedział i wyszedł, tylko tego brakowało, żeby łamiąc zasady dyscypliny, anulował wymierzoną karę. Inni kanceliści, referenci, a nawet kierownicy popatrzyli na pana José, jakby zobaczyli go pierwszy raz w życiu, dzięki kilku słowom szefa stał się dla nich kimś innym, było to mniej więcej tak, jak w przypadku dziecka przed i po chrzcie. Pan José uprzątnął biurko i czekał na swoją kolej, żeby wyjść, gdyż zgodnie z regulaminem najpierw wychodził starszy stażem kierownik, potem referenci, następnie kanceliści, również w kolejności uwarunkowanej stażem pracy, na końcu zaś drugi kierownik, który zamykał drzwi. Tego dnia pan José wbrew swoim zwyczajom nie obszedł budynku Archiwum i nie wrócił prosto do domu, lecz zapuścił się w pobliskie ulice i wszedł do trzech sklepów, gdzie kolejno nabył półkilową paczkę smalcu, ręcznik oraz pewną małą rzecz, drobnostkę, której nawet nie trzeba było pakować, gdyż mieściła się w dłoni, dlatego po prostu schował ją do kieszeni marynarki. Gdy wychodził z domu, było już dobrze po północy. Autobusy o tej porze jeździły bardzo rzadko, dlatego pan José, po raz drugi od chwili kiedy trafił na kartę nieznajomej, wziął taksówkę. Czuł, że w dołku coś mu drga, frenetycznie wibruje, szumi, lecz głowa zachowała spokój lub też może utraciła zdolność myślenia. Skulony na siedzeniu taksówki, jakby w obawie, że go ktoś zobaczy, próbował przez chwilę wyobrazić sobie, co by się z nim stało, gdyby to, co zamierzał zrobić, nie powiodło się, lecz myśl umknęła za wysoki mur, mówiąc, Za nic się stąd nie ruszę. Wtedy pan José zrozumiał, dobrze bowiem znał samego siebie, że myśl broni go nie tyle przed strachem, ile przed tchórzostwem. Wysiadł z taksówki w pobliżu szkoły i resztę drogi przebył pieszo. Szedł z rękami w kieszeniach, przytrzymując w ten sposób schowany pod płaszczem smalec i ręcznik. Gdy skręcał w ulicę, przy której była szkoła, spadły pierwsze krople deszczu, a gdy dochodził do bramy, lunęło jak z cebra. Od dawien dawna mówi się, że odważnym szczęście sprzyja i w przypadku pana José okolicznością sprzyjającą, zesłaną przez samo niebo, był właśnie deszcz, gdyż jeśli nawet natknąłby się na jakiegoś spóźnionego przechodnia, to z pewnością byłby on tak pochłonięty ucieczką przed ulewą, że nie zwróciłby uwagi na manewry osobnika w płaszczu, który skrył się przed deszczem z zadziwiającą jak na swój wiek szybkością, dosłownie w mgnieniu oka. Pan José z bijącym jak młot sercem i ściśniętym gardłem istotnie schronił się pod jednym z drzew rosnących wzdłuż ogrodzenia i sam był zdumiony własną zwinnością, jako że jego jedynym ćwiczeniem fizycznym było wchodzenie na szczyt drabiny w Archiwum Głównym i Bóg jeden wie, jak chętnie to robił. Z ulicy był całkowicie niewidoczny i miał nadzieję, że przemykając pod drzewami, zdoła niepostrzeżenie dotrzeć do drzwi szkoły. Był pewien, że w szkole nie ma nocnego stróża, gdyż ani teraz, ani poprzednio nie dostrzegł w środku żadnego światła, jak wiadomo, szkoły nie są obiektami, do których warto się włamywać, chyba że ktoś ma ku temu jakieś osobiste i szczególne powody. Takie właśnie powody miał pan José i dlatego przyszedł tam wyposażony w pół kilograma smalcu, ręcznik i ów mały przedmiot schowany w kieszeni, czyli diament do cięcia szkła. Musiał jednak dobrze przemyśleć plan działania. Nie należało wchodzić od frontu, bo jeśli komuś z wyższych pięter budynku stojącego naprzeciwko szkoły przyszłaby ochota popatrzeć na deszcz, to mógłby ujrzeć włamywacza wchodzącego przez okno, a choć sporo osób w takich sytuacjach nawet nie kiwnie palcem, po prostu zaciągają zasłony i wracają do łóżka, mówiąc, Co mnie to obchodzi, to jednak są też tacy ludzie, którzy tylko dlatego nie zbawili jeszcze świata, że jest to po prostu niemożliwe, i ci właśnie natychmiast wezwaliby policję i wyszli na balkon, krzycząc, Łapać złodzieja, a na takie obraźliwe miano pan José zupełnie nie zasługuje, gdyż co najwyżej można go nazwać fałszerzem. Spróbuję od tyłu, może będzie łatwiej, pomyślał pan José, i dodajmy, że nie bez racji, gdyż tyły budynków są częstokroć zaniedbane i składa się tam różne rupiecie, takie jak skrzynki, puszki po farbie, potłuczone cegły, czyli przedmioty bardzo przydatne komuś, kto chce się wspiąć na okno. Pan José istotnie znalazł taką rupieciarnię, lecz wszystko było bardzo starannie poukładane pod daszkiem przylegającym do ściany budynku, przez co wyszukanie i wyciągnięcie po ciemku przedmiotów odpowiednich do zbudowania piramidy byłoby zbyt czasochłonne i kłopotliwe, A gdyby wejść na ten daszek, mruknął pan José, co było świetnym pomysłem, gdyż bezpośrednio nad nim znajdowało się okno, Nie będzie to jednak łatwe, gdyż dach jest bardzo spadzisty i pewnie śliski z powodu deszczu, pomyślał. Ogarnęło go zniechęcenie, nie był bowiem doświadczonym i zaprawionym we wspinaczce włamywaczem, nie pomyślał też o wcześniejszych oględzinach obiektu, co wprawdzie mógł zrobić choćby wtedy, kiedy stwierdził, że furtka jest otwarta, ale wówczas wolał nie kusić losu. Co prawda miał przy sobie latarkę elektryczną, której używał przy wyszukiwaniu kart, ale wolał jej nie zapalać, bo co innego niewyraźna sylwetka majacząca w ciemnościach, a co innego zdradliwa smuga światła, Patrzcie, tu jestem. Pan José skrył się pod daszkiem i słuchał nieustającego szumu deszczu, nie wiedząc, co dalej począć. Obok rosły drzewa, znacznie wyższe i bardziej rozłożyste niż te od frontu, możliwe, że kryły się za nimi jakieś budynki, Ale skoro ja ich nie widzę, to stamtąd też mnie nie widzą, pomyślał pan José, po chwili wahania zapalił latarkę i szybko rozejrzał się wokół. Tak jak przypuszczał, rupiecie zebrane pod daszkiem były starannie ułożone i dopasowane do siebie niczym części maszyny. Znów zapalił latarkę i skierował ją do góry. Na stercie starego żelastwa leżała luzem drabinka, najwidoczniej używana od czasu do czasu. To niespodziewane odkrycie chyba wywołało w panu José odruchowe skojarzenie z niebotycznymi drabinami w Archiwum Głównym, gdyż nagle dostał kołowacizny, co w potocznym i obrazowym języku prostych ludzi znaczy tyle, że doznał zawrotu głowy. Drabinka wprawdzie nie sięgała okna, ale była dostatecznie wysoka, żeby wejść na daszek, a potem niech się dzieje wola boska.

Przywołany tymi słowy Bóg postanowił pomóc panu José w kłopotach, czemu nie należy się dziwić, zważywszy na wielką liczbę włamywaczy, którym od niepamiętnych czasów udaje się szczęśliwie wrócić z napadów i to nie tylko z obfitym łupem, ale i bez uszczerbku na zdrowiu, czyli całkowicie ujść karze boskiej. Opatrzność sprawiła, że daszek był pokryty falistymi dachówkami, które nie tylko były szorstkie, ale w dodatku miały wypukłe dolne obrzeża, zapewne pomyślane jako ozdoba przez jakiegoś nieopatrznego projektanta. Dzięki tym udogodnieniom, mimo dużej spadzistości dachu, pan José, podpierając się nogami i chwytając rękami, jęcząc, sapiąc i zdzierając czubki butów, zdołał wczołgać się na jego szczyt. Teraz pozostało tylko wejść do środka. Trzeba jednak wreszcie powiedzieć, że jako włamywacz, pan José stosuje metody całkowicie przestarzałe, by nie rzec archaiczne.

Sam już nawet nie pamięta, kiedy i gdzie przeczytał, że jeśli ktoś chce podstępnie zakraść się przez okno, to nie ma nic lepszego jak smalec, ręcznik i diament do cięcia szkła, w co ślepo uwierzył i dlatego zaopatrzył się w te niezwykłe przybory. Oczywiście mógł to zrobić prościej, po prostu wybijając szybę, obawiał się jednak, że brzęk tłuczonego szkła mógłby zaalarmować sąsiadów, a choć odgłosy ulewy zmniejszały takie ryzyko, uznał, że lepiej trzymać się wcześniej przyjętego planu. Oparł więc mocno stopy na opatrznościowym obrzeżu, a kolana na szorstkiej płycie i zaczął ciąć szybę wzdłuż ramy. Następnie, ciężko dysząc z powodu wysiłku i niewygodnej pozycji, wytarł chustką mokrą szybę, aby przylgnął do niej smalec, a raczej to, co z niego zostało, gdyż w wyniku mozolnej wspinaczki paczka smalcu zamieniła się w bezkształtną, lepką masę, lepiej nie mówić, z jakim skutkiem dla ubrania. Mimo wszystko udało mu się rozsmarować na szybie dość grubą warstwę tłuszczu, na którą skrupulatnie nałożył ręcznik, wyciągnięty z kieszeni płaszcza po długiej szamotaninie. Teraz powinien precyzyjnie skalkulować siłę uderzenia, jeśli bowiem uderzy zbyt słabo, trzeba będzie powtórzyć cios, a jeśli za mocno, szkło może się odkleić od ręcznika. Przyciskając lewą ręką górny brzeg ręcznika, aby się nie zsunął, zacisnął prawą pięść, uniósł rękę i wymierzył krótki cios, który na szczęście zabrzmiał głucho niczym wystrzał z broni wyposażonej w tłumik. Udało się za pierwszym razem, co było nie lada osiągnięciem jak na nowicjusza. Zaledwie parę odłamków szkła wpadło do środka, co nie miało najmniejszego znaczenia, gdyż nikogo tam nie było. Mimo deszczu pan José przez parę minut leżał nieruchomo na dachu, zbierając siły i rozkoszując się sukcesem. Kiedy wstał, wsunął rękę do środka, znalazł zasuwkę okna, nie do wiary, ile taki włamywacz musi się namęczyć, otworzył je na oścież, chwycił się mocno za parapet i desperacko szukając punktu oparcia dla nóg, podciągnął się, przełożył najpierw jedną nogę, potem drugą i miękko, niczym lecący z drzewa liść, opadł na drugą stronę.

*

Szacunek dla faktów oraz zwykłe poczucie przyzwoitości nie pozwala nam dłużej nadużywać łatwowierności tych, którzy skłonni byli uznać za wiarygodne i prawdopodobne wszystkie perypetie związane z niezwykłym dochodzeniem pana José, śpieszymy więc wyjaśnić, że jego upadek bynajmniej nie przypominał miękkiego lotu spadającego liścia. Wręcz przeciwnie, runął bezwładnie, niczym podcięte drzewo, choć jak się niebawem okazało, mógł bez trudu zsunąć się łagodnie aż do samej podłogi. Upadek był tak przykry i pan José tak się poobijał przy lądowaniu, że natychmiast, nim naocznie się o tym przekonał, zrozumiał, iż spadł w miejscu, które stanowiło jakby przedłużenie zewnętrznej rupieciarni, to znaczy chronologicznie musiało być inaczej, zewnętrzna rupieciarnia stała się przedłużeniem wewnętrznej, kiedy w środku zabrakło miejsca. Posiedział parę minut, żeby odetchnąć i odzyskać pełną władzę w drżących rękach i nogach. Zapalił latarkę, którą przezornie oświetlił wyłącznie podłogę i zobaczył, że w stercie zgromadzonych mebli znajduje się przejście, które prowadzi do drzwi. Pomyślał z niepokojem, że jeśli drzwi są zamknięte na klucz, będzie zmuszony je wyważyć, a nie mając odpowiednich narzędzi, narobi niechybnie dużo hałasu. Nadal padał deszcz i okoliczni mieszkańcy zapewne spali, chociaż nigdy nie wiadomo, gdyż niektórzy ludzie mają tak lekki sen, że budzi ich nawet bzykanie komara, a wtedy mogą wstać, pójść do kuchni, żeby napić się wody, przy okazji mogą odruchowo spojrzeć na ulicę, zauważyć czarną dziurę w fasadzie szkoły i pomyśleć, Co za lekkomyślni ludzie pracują w tej szkole, żeby przy takiej pogodzie zostawić otwarte okno, lub, O ile dobrze pamiętam, to okno było zamknięte, widocznie wiatr je otworzył, natomiast nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, że to sprawka złodzieja, i słusznie, jako że, co warto przypomnieć, pan José nie wszedł tam, aby kraść. Właśnie w tej chwili przyszło mu do głowy, że gdyby zamknął okno, to nikt z zewnątrz nie zauważyłby włamania, lecz natychmiast ogarnęły go wątpliwości, może jednak lepiej zostawić tak, jak jest, Pomyślą, że to wiatr lub niedopatrzenie woźnego, jeśli zamknę, od razu będzie widać, że brakuje jednej szyby, tym bardziej, że są z matowego szkła. Zakładając, że inni mają podobne zdolności dedukcyjne jak on sam, zdecydował się zostawić okno otwarte i zaczął na czworakach posuwać się w stronę drzwi. Nie były zamknięte na klucz. Odetchnął z ulgą, dalej już pewnie wszystko pójdzie gładko. Teraz przydałby mu się jakiś wygodny fotel albo jeszcze lepiej kanapa, żeby mógł wypocząć przez resztę nocy, a może nawet przespać się, jeżeli nerwy mu na to pozwolą. Niczym doświadczony szachista, dokładnie zaplanował dalsze ruchy, co, prawdę mówiąc, wcale nie jest trudne, bo jak się w miarę dobrze i obiektywnie oceni sytuację, to śmiało można przewidzieć cały wachlarz możliwych skutków, warunkujących z kolei nowe przyczyny i tym sposobem powstaje łańcuch przyczyna-skutek-przyczyna oraz skutek-przyczyna-skutek i tak w nieskończoność, ale jak wiemy, w wypadku pana José to nie potrwa aż tak długo. Każdy rozsądny człowiek przyzna, że kancelista popełnił podwójne szaleństwo, wchodząc do jaskini lwa i na domiar złego zamierzając pozostać tam nie tylko do rana, ale przez cały następny dzień, ryzykując, że zostanie przyłapany na gorącym uczynku przez kogoś znacznie bardziej niż on sam biegłego w posługiwaniu się sztuką dedukcji stosowanej w odniesieniu do otwartych okien. Trzeba jednak przyznać, że znacznie większym szaleństwem byłoby przechadzanie się po salach i zapalanie wszystkich świateł. Operacja myślowa polegająca na powiązaniu otwartego okna i zapalonego światła pod nieobecność prawowitego użytkownika mieszkania czy szkoły nie wykracza poza możliwości przeciętnego, nawet niezbyt podejrzliwego osobnika, na ogół zwanego policjantem.

Pan José był cały brudny i przemoczony od stóp do głów, wszystko go bolało, szczególnie doskwierały mu kolana, otarte chyba do krwi, gdyż każde dotknięcie spodni sprawiało mu ból. Zdjął ociekający wodą płaszcz i pomyślał, Dobrze byłoby znaleźć jakieś pomieszczenie bez okna, żeby zapalić światło i jakąś łazienkę, żeby umyć choćby ręce. Idąc po omacku i otwierając kolejno wszystkie drzwi, znalazł wreszcie to, czego szukał, najpierw mały schowek, pełen materiałów szkolnych i biurowych, takich jak ołówki, zeszyty, ryzy papieru, długopisy, gumki do wycierania, kałamarze, linijki, ekierki,

kątomierze, szablony, przybory kreślarskie, tubki kleju, pudełka spinaczy i tym podobne. Przy zapalonym świetle mógł wreszcie obejrzeć opłakane skutki swojej przygody. Rany na kolanach nie były tak straszne, jak przypuszczał, gdyż otarcia, choć bolesne, okazały się powierzchowne. Kiedy się rozwidni i nie będzie musiał zapalać światła, poszuka apteczki, obowiązkowej w każdej szkole i zawsze wyposażonej w środki odkażające, spirytus, wodę utlenioną, watę, bandaż, gaziki i plastry, co mu w zupełności wystarczy. Gorzej będzie ze znalezieniem jakiegoś lekarstwa na wysmarowany brudem i smalcem płaszcz, Może spirytusem da się go z grubsza wyczyścić, pomyślał pan José i ruszył na poszukiwanie łazienki. Na szczęście nie musiał długo szukać, gdyż po chwili znalazł łazienkę, której wystrój i czystość świadczyły o tym, że jest przeznaczona dla nauczycieli. Jej okno wychodziło na tyły posesji i prócz matowych szyb, tutaj bardziej potrzebnych niż w znanej mu rupieciarni, miało również wewnętrzne drewniane okiennice, dzięki czemu pan José mógł wreszcie zapalić światło i umyć się, widząc, co robi. Kiedy jako tako doprowadził się do porządku, wstąpił w niego nowy duch i ruszył na poszukiwanie miejsca do spania. Wprawdzie jako dziecko nigdy nie uczęszczał do takiej okazałej szkoły, wiedział jednak, że w każdej szkole jest dyrektor, każdy dyrektor ma gabinet, a w dyrektorskim gabinecie zawsze jest kanapa, czyli to, o czym właśnie marzył. Szedł więc dalej, otwierając i zamykając drzwi kolejnych sal, wyglądających upiornie w bladej, sączącej się z ulicy poświacie, w której szkolne ławki sprawiały wrażenie szeregowych grobów, katedra przypominała ponury ołtarz ofiarny, czarna tablica zaś miejsce ostatecznego rachunku sumienia. Na ścianach, niczym ciemne plamy, jakie czas zostawia na skórze ludzi i przedmiotów, widniały mapy nieba, świata i poszczególnych krajów, a także hydrograficzne i orograficzne mapy istoty ludzkiej, pokazujące rurociąg krwi, kanalizację trawienia, architekturę mięśni, komunikację nerwową, rusztowanie kostne, miechy płuc, labirynt mózgu, przekrój oka, meandry narządów płciowych. Sale ciągnęły się nieprzerwanie wzdłuż korytarzy okalających budynek i wszędzie czuć było zapach kredy, podobno równie dawny jak zapach ludzkiego ciała, niektórzy bowiem twierdzą, iż Pan Bóg, nim wymiesił glinę, z której potem nas ulepił, na czarnej powierzchni pierwszej nocy wyrysował kredą mężczyznę i kobietę i stąd właśnie wywodzi się jedyna pewność, jaką mamy, a mianowicie że byliśmy, jesteśmy i będziemy prochem, który zatraci się w nocy równie głębokiej jak ta pierwotna. W niektórych pomieszczeniach zalegała tak głęboka ciemność, że robiły wrażenie spowitych czarnym suknem, inne znów przypominały akwarium wypełnione chybotliwym, fosforyzującym, niebieskawym blaskiem, którego źródłem raczej nie mogło być światło ulicznych latarni, chyba że ulegało jakiejś przemianie, przechodząc przez szyby. Pan José przypomniał sobie blade wieczne światełko nad biurkiem kustosza, jakby skazane na pożarcie przez panujące wokół ciemności i powiedział szeptem, W Archiwum Głównym jest inaczej, po czym dodał, jakby wyjaśniając sobie samemu, Prawdopodobnie jest tak, że im większa różnica, tym większe podobieństwo, a im większe podobieństwo, tym większa różnica, wówczas jeszcze nie wiedział, jak trafna jest ta uwaga.

Назад Дальше