E. E. - Tokarczuk Olga 2 стр.


Eltzner odstawił pustą od dawna filiżankę.

– Twój ojciec nigdy nie miał zakoli – powiedział spokojnie.

– Ależ tak, miał zakola, dokładnie to pamiętam!

Mierzyli się przez chwilę wzrokiem i w końcu pan Eltzner powiedział:

– Wolałbym więcej nie słyszeć o takich sprawach. Nie podoba mi się to. Jest to najprostszy sposób, żeby zrobić z niej wariatkę.

Pani Eltzner odwróciła się gwałtownie do drzwi. Po raz kolejny w swoim życiu poczuła się rozczarowana i oszukana. Była uwięziona w jednym domu z człowiekiem, który kompletnie jej nie rozumiał, jakby byli z innego świata, jakby mówili innymi językami. Rzuciła spojrzenie na obitą dębową boazerią ścianę. Miała wrażenie, że się dusi. Powinna stąd natychmiast wyjść, z tego pokoju, z tego domu. Poczuła nienawiść, która zapierała jej dech w piersiach. Ruszyła do drzwi, łapiąc się za gardło. Z głębi ciała słyszała narastające dudnienie jakiejś ogromnej fali. Ogłuszona tym łoskotem, zaczęła się słaniać. Chciała mocniej, głębiej oddychać, ale gardło ścisnęło się i wydobywał się przez nie tylko świszczący dźwięk, który zaalarmował odwróconego do okna Eltznera. Podbiegł do drzwi, omijając żonę, i krzyknął w głąb korytarza:

– Sole!

W ostatniej chwili udało mu się złapać panią Eltzner padającą na podłogę. Miała półprzymknięte powieki, spod których widać było białka oczu. Dłonie wyprężyły się jak szpony, a paznokcie zbielały. Zaczął ją lekko uderzać po zszarzałej twarzy. Zaraz zjawiła się Greta z flakonikiem soli trzeźwiących. Podsunięte pod nos pani Eltzner, spowodowały nagłe zachłyśnięcie się. Poruszyły się powieki i tęczówki wróciły na swoje miejsce.

Kwadrans potem pani Eltzner leżała na kozetce w pokoju męża, a on podawał jej filiżankę z rosołem i trzymał za rękę, pulchną, delikatną, z ulubionym pierścionkiem na serdecznym palcu.

– Byłem wobec ciebie zbyt szorstki… Wybacz mi – powiedział. – Troszczysz się o dzieci, dbasz o dom, masz tyle spraw na głowie. Jestem taki nieuważny, tak łatwo cię zranić… Wybacz mi, Muszko…

– Nie, kochany, to moja wina. Jesteś zapracowany, a ja zawracam ci głowę – odpowiedziała mu żona słabym głosem.

Wieczorem, po kolacji napisała krótki list do Waltera Frommera, przyjaciela domu, okultysty i znawcy tematów niezwykłych. Zaprosiła go na herbatę, zaznaczając, że ma ważną sprawę do omówienia. Wahała się przez chwilę, zanim włożyła papier do koperty, a potem dopisała jeszcze swoim strzelistym, pewnym pismem:,,To bardzo pilne.”

WALTER FROMMER

Kim był Walter Frommer? Na co dzień – urzędnikiem w magistracie. Zajmował jeden z wielu pokoi na drugim piętrze budynku stanowiącego administracyjne serce miasta. Do jego gabinetu prowadziły ciężkie, pomalowane na brązowo drzwi z numerem i informacją: “Ewidencja zgonów

Frommer każdego ranka przemierzał w drodze do swojego biurka dwa piętra szerokich schodów, między którymi ziała dziura klatki schodowej, odgrodzona od idących delikatną ażurową barierką z metalowych prętów. Frommer, który miał lęk wysokości, zaczynał więc pracę od ścisku w gardle i drżenia kolan. Wspinał się pod górę, trzymając się ściany, i za wszelką cenę starał się nie wyglądać na wystraszonego. Dwa razy dziennie przez piętnaście lat patrzył na kruchą barierkę i z trudem opanowywał osłabiający go lęk, że zaraz zachwieje się i spadnie w dół, w ten dwupiętrowy komin, który wciągnie go jak wodny wir.

Przez piętnaście lat nie zrobił nic, żeby się od tego uwolnić. Nie mógł rzucić pracy, którą tak kochał i której tak nienawidził. Może dałoby się te sprzeczne uczucia określić inaczej: Frommer nienawidził myśli, że można kochać ten rodzaj pracy. Był pewien, że ten Frommer, jakim chciałby być, jakim mógłby być, gdyby nie brak pieniędzy i chora siostra, nienawidziłby monotonnej rutyny, ślęczenia przy biurku nad tabelami, papierami, zaświadczeniami i rzadkich kontaktów z jakimiś zapuchniętymi od płaczu wdowami, które miętosiły w rękach mokre chusteczki. Frommer wstydził się swojej pracy i pytany o nią odpowiadał wykrętnie, niejasno. Zwykle to wystarczało. Nigdy nie rozwodził się dokładnie nad tym, co robi w urzędzie, i może tylko doktor Löwe, no i oczywiście Teresa, siostra, wiedzieli, że Walter Frommer zajmuje się liczeniem umarłych.

Kiedy pokonywał wreszcie dwa piętra schodów i swoją codzienną, straszliwą dawkę lęku, zasiadał przy biurku po drugiej stronie barierki dla interesantów. Wyciągał zaraz z szuflady pudełko z zatemperowanymi ołówkami, zapasowe stalówki, stosik czystego papieru i drewniany liniał. Układał wszystko na właściwych miejscach i przez chwilę kontemplował ten porządek. Zamykał potem oczy i splatał podparte łokciami ręce. Wyglądał wtedy, jakby się modlił. W rzeczywistości Frommer skupiał się przed pracą, medytował, szukał w sobie spokoju i wyciszenia, dzięki któremu mógł być efektywny. Po chwili otwierał oczy i sięgał po teczki, gdzie trzymał kopie aktów zgonu, które wystawiał interesantom. Teraz zaczynała się właściwa praca: wpisywanie danych do księgi statystycznej, którą Frommer sam obmyślił i przygotował. Za ten pomysł otrzymał swego czasu pochwałę i nagrodę pieniężną.

Frommer rozbijał ludzką śmierć na konkretne drobne fakty. Były to dane zmarłego (wiek, zawód, płeć, pochodzenie, stan cywilny, liczba dzieci, miejsce zamieszkania, roczny dochód, liczba izb mieszkalnych, przebyte choroby) oraz okoliczności śmierci, takie jak data i godzina, przytomny/nieprzytomny, śmierć w domu/szpitalu, nagła/długotrwała, cierpienie/śmierć lekka. Każda taka informacja była zapisywana w oddzielnej rubryce. Co sobotę Frommer robił zestawienie tygodniowe, a przy końcu miesiąca – miesięczne. Dodatkowo i już tylko dla własnych dociekań zestawiał dane z fazą księżyca oraz położeniem Saturna wobec znaków zodiaku. Było to tak pasjonujące, tak odkrywcze, że Frommer szedł do pracy z przyjemnością, nawet jeżeli był świadom, że musi najpierw przebyć te koszmarne dwa piętra.

Przez kilkanaście lat swojej pracy Frommer zgromadził wiele ciekawych wniosków. Czasem mówił o nich mimochodem u Eltznerów czy w innych domach, w których bywał. Przyjmowano je z zainteresowaniem, czasem dyskutowano z nimi, ale ponieważ były przedstawiane przez Frommera jako fakty zasłyszane czy gdzieś przeczytane, wkrótce o nich zapominano i zmieniano temat. Frommer wstydził się przyznać, że są to jego własne hipotezy, oparte na naukowym, statystycznym opracowaniu danych. Lecz postanowił sobie, że kiedyś napisze książkę. Opisze swoją metodę zbierania danych, wyjaśni, jak na nią wpadł, i podzieli się refleksją dotyczącą miejsca śmierci w życiu wielkiego miasta. Nad tytułem będzie wydrukowane jego nazwisko; trafi do katalogów bibliotek.

Drugą pasją Frommera, pasją głęboką, choć trochę przed innymi ukrywaną, był spirytyzm. Może nawet była to ta sama pasja, konsekwentnie rozciągnięta dalej, poza sam fakt śmierci. Tak jak liczenie zmarłych było nierozerwalnie związane z potężnym budynkiem magistratu, tak zainteresowanie światem duchów nieodmiennie łączyło się z kamienicą na Sandinsel, gdzie mieszkał z siostrą w trzypokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze. Wieczorem, gdy wizyty były już odbyte, kolacja zjedzona, a codzienna porcja książek przeczytana, siadał przy małym stoliku i próbował różnych metod komunikacji z duchami. Raz było to pismo automatyczne, innym razem planszeta z wyrysowanymi w półkole literami alfabetu albo karty. Odkrywając je po kolei i układając w zrozumiałe tylko dla niego konfiguracje mruczał coś do siebie i wzdychał. Lecz karty ani planszety nie mówiły mu zbyt wiele, może miał za mało wyobraźni. Dopiero kiedy przy Frommerze siadała z robótką w rękach jego kaleka i milcząca siostra, zaczynało się coś dziać. Szelest kart i mruczenie brata obezwładniało ją, bo po chwili nieruchomiała, zamykała oczy i zapadała w drzemkę. Teraz Frommerowi wydawało się, że pisanie czy karty nabierają sensu. Nagle w jego głowie pojawiały się nieoczekiwane skojarzenia, myśli znikąd, obrazy sugestywne, pełne życia. Pozwalał im płynąć przez umysł, delektował się nimi jak ktoś znudzony, komu trafił się właśnie darmowy bilet na przedstawienie. Niektóre z nich ujmował w słowa i przez to zapamiętywał. Czasami miewał w takich chwilach wrażenie, że wie, co się zdarzy, lub że lepiej rozumie to, co się dzieje teraz. Niekiedy jednak odczuwał coś podobnego do lęku, z którym wchodził po schodach, lęku zwierzęcego, panicznego, nie poddającego się rozumowi. Wtedy jego siostra budziła się i mrugała powiekami.

– Co to było? – pytała półprzytomnie.

– Nic, nic – odpowiadał i wstawał od stołu.

Frommer wiedział, że wszystko, co Prawdziwe i Znaczące, zaczyna się i kończy we śnie jego siostry. Wierzył, że ma ona dar kontaktu ze światem zmarłych, ale i ubolewał, że dar ten dostał się tak ułomnemu ciału i umysłowi. Teresa Frommer, starsza od brata o pięć lat, miała wygląd pomarszczonego ze starości dziecka, garbatego gnoma z bajki. Z trudnością nauczyła się czytać, ale dzielnie wykonywała wszystkie domowe obowiązki. Mówiła niewyraźnie i chaotycznie, a jednak, kiedy opowiadała swoje sny, wydawały się one bardziej realne niż rzeczywistość. Zajmowała się powolnym krzątaniem po kuchni, kilkudniowymi porządkami w jednej szafie, nigdy nie kończonymi robótkami na drutach i spaniem. Kiedy udawało mu się skłonić ją do opowiedzenia snu, odkrywał z zaskoczeniem w jej rojeniach te same zdarzenia, które działy się w rzeczywistości, niektóre ważne, jak rozgrywki polityczne, katastrofy, konflikty, inne banalne, jak choroby sąsiadów, śmierć kota czy odwiedziny doktora Löwe. Jednocześnie jednak wszystko to było inne, miało trudną do określenia atmosferę koszmaru. Czasem jakieś zdarzenie było tylko symbolizowane albo ubierane w inne dekoracje, przestawione w czasie, wykrzywione, odbite w lustrach. Frommer wiedział, że sen Teresy nie jest zwyczajnym snem, że rozciąga się poza samą czynność spania, że wypełnia ich mieszkanie jak zapach kadzidła. Rozumiał także, że jest ze snem siostry związany. Jak to możliwe? Frommer nie był tym zdziwiony, bo to, co innym mogłoby się wydawać niezwykłe, dla niego było doświadczeniem zwyczajnym, znanym od zawsze. Sen Teresy był poniekąd jego snem, jego rzeczywistością, a może nawet prawdziwym obliczem świata. Dopóki Teresa czuwała, gotowała, sprzątała czy wychodziła na zakupy, obowiązywały dobrze znane wszystkim prawa: przedmioty służyły do ich używania, a zmarli odeszli na zawsze. Po zaśnięciu Teresy świat dla jej brata zmieniał kolor, nie ten dla oczu, ale ten dla duszy – nagle stawał się znaczący. Wszelka oczywistość robiła się umowna, określenia “tutaj” czy “teraz” znikały, a obrazy w głowie Frommera nabierały konkretności i mieszały się z myślami śpiącej Teresy. Im dłużej pozwalało się temu procesowi trwać i dojrzewać, tym wszystko stawało się wyraźniejsze. Wszystko, czyli co? Ten ląd, który wynurzał się teraz z morza, nowy, ale nie obcy, ten nowy wizerunek świata, który wyłaził spod malunku nazywanego rzeczywistością. Oba światy mocowały się jeszcze ze sobą, a potem nowy wypierał stary. Frommer doświadczał braku realności tego, co go otaczało, ale nie potrafił pójść dalej. Stał na niewidzialnej granicy. Stąd wzięło się jego zainteresowanie spirytyzmem – chciał przekraczać tę granicę bez ryzyka utraty dystansu. Gdyby odbywało się to gwałtowniej, Frommer byłby zwariował albo na zawsze przestał wierzyć w cokolwiek, jak to się często działo z różnymi badaczami. Wobec spirytyzmu można przyjąć tylko dwie postawy – na tak lub na nie. Wszelkie “tak, ale” odbiera mu tożsamość i znaczenie.

Frommer należał więc do tych błogosławionych, którzy nie widzieli, ale uwierzyli. Błogosławieni byli też ci, co przeczuwali i wierzyli. Jego siostra, robiąc na drutach i śniąc, widywała duchy. Mówiła, że wyświetlają się na ścianach jak postaci z magicznej latarni. Bardzo dawno temu, kiedy była medium na seansach, rozmawiała z duchami, ale ten dar został jej odebrany.

Frommer wiedział, że drogą do pojęcia takich fenomenów jest poznanie i zrozumienie siebie samego, swojej przeszłości i strumieni, którymi płynie ona w teraźniejszość. Lecz Frommer nie potrafił znaleźć żadnego ukrytego porządku w swoim życiu.

TERESA I WALTER

Teresa i Walter byli dziećmi pruskiego lekarza, dyplomaty i podróżnika, człowieka niepospolitego, oraz Anny-Marii von Hochenburg, śląskiej arystokratki. Para ta pobrała się z miłości, pomimo dużej różnicy wieku. Kilkanaście miesięcy później urodziła się Teresa, poczęta w nie kończącej się poślubnej podróży. Poród i połóg na kilka tygodni unieruchomiły Frommerów w Maroku, ale potem ruszyli dalej, do Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Z biegiem czasu, upływającego w turkocie kół pociągów i plusku przelewającej się za burtą statków wody, okazało się, że z dziewczynką coś jest nie w porządku. Chorowała, późno ząbkowała, nie chodziła i co jakiś czas powtarzały się u niej ataki konwulsji. To wszystko budziło w młodej matce niechęć do dziecka. Małą leczono u pewnego specjalisty w Nowym Jorku, a potem u hipnotyzera, który zamiast pomóc dziecku, zahipnotyzował jego matkę. Echa tego burzliwego i pełnego egzaltacji romansu dotarły do Europy. Rodzina Anny-Marii byłaby jej wybaczyła ów epizod, gdyby nie to, że wkrótce potem pani doktorowa Frommer uciekła z sekretarzem swego męża. Wytropiona przez Frommera, na kolanach błagała o wybaczenie. Doktor Frommer wyrzucał sobie potem, że nie zauważył już wtedy jej rozkojarzenia. To, co przypisywał niezrównoważonemu charakterowi, miało później zamienić się w szaleństwo. Kiedy wyjechali do Meksyku, Anne-Marie urodziła Waltera. Dwa miesiące leżała w łóżku, nie podnosząc się i nie odzywając. Potem któregoś dnia nagle wstała i wróciła z dziećmi do Nowego Jorku. Tym razem Frommer nie szukał jej. Wyjechał do Panamy i tam ślad po nim zaginął. Mówiono, że mógł być amerykańskim szpiegiem.

Anne-Marie była przez jakiś czas aktywną sufrażystką, a potem zainteresowała się mediumizmem i okultyzmem. Wstąpiła do Towarzystwa Teozoficznego, gdzie poznała Helenę Bławatską, która stała się jej mistrzynią. Kiedyś przyprowadziła do Bławatskiej małą Teresę. Słynna Bławatską kucnęła przy dziewczynce i zajrzała jej głęboko w oczy.

– Ona ma za dużą duszę, ogromną, przygniatającą ciało duszę – powiedziała.

Wkrótce potem mała Teresa poważnie zachorowała. Była umierająca i chyba tylko ta “ogromna dusza” pozwoliła jej znieść ciągłe ataki konwulsji i wyniszczającą organizm wysoką gorączkę. Leczenie i rekonwalescencja kosztowały. Rodzina Anny-Marii z Europy przestała się odzywać. Kochankowie, słynny hipnotyzer, sekretarz męża i teozofowie, nie byli chętni do pomocy. W tych ciężkich czasach pomogły jej sufrażystki, ale kiedy próbowały ją namówić do podreperowania nerwów w dobrej prywatnej klinice, wyrzuciła je za drzwi. Coś się musiało stać z jej sercem, z jej umysłem, bo zrobiła się zimna i nieobecna. Miewała wybuchy potwornej wściekłości i tłukła wtedy o ścianę wszystkim, co wpadło jej w ręce. Coraz mniej zajmowała się dziećmi. Niemal codziennie uczestniczyła w seansach spirytystycznych i wciąż pożyczała od znajomych pieniądze na bilet do Europy. Może tylko w chwilach jakichś przebłysków, które jeszcze teraz kojarzyły się Walterowi z wyjściem słońca zza chmur, brała go na kolana i bez słowa tuliła do siebie. Na Teresę nie zwracała uwagi.

Kiedy bilety na statek były wreszcie kupione, a rzeczy spakowane, Anne-Marie strzeliła sobie w usta z pistoletu męża. Było to w 1879 roku, gdy Teresa miała dwanaście, a Walter siedem lat.

Dzieci przechodziły teraz z rąk do rąk i w końcu za pośrednictwem ambasady niemieckiej wróciły do Europy, na Śląsk. Zajęła się nimi chłodna i wyniosła babka, która natychmiast poumieszczała je zresztą w stosownych szkołach z internatami, które tym się odznaczały, że położone były daleko od jej domu.

Rodzeństwo spotykało się tylko w czasie świąt i były to jedyne chwile radości i szczęścia. Zachłannie spędzali ze sobą cały wolny czas, a było go dużo, bo ich widok przysparzał babce złych myśli i starała się ich unikać, jak tylko mogła.

– Boże, jakie życie jest okrutne – słyszeli, jak powtarzała te słowa wielokrotnie.

Posiadłość babki von Hochenburg leżała w melancholijnej okolicy niedaleko Schweidnitz. Dwupiętrowy pałac stał dokładnie na granicy równiny i pogórza: z okien południowych i zachodnich widziało się góry, ze wschodnich i północnych – rozścieloną jak obrus równinę. Mieszkał tu jeszcze brat babki, zdziwaczały i kompletnie podporządkowany siostrze staruszek, oraz kuzyn, Rainer, który brał nikły udział w życiu pałacu, ponieważ pisał podobno książkę filozoficzną, a może powieść.

Назад Дальше