Rainer odgrywał w życiu Waltera i Teresy rolę nieobecnego ojca, przyjaciela, kogoś bliskiego. Wystarczyło, że interesował się nimi, gdy przyjeżdżali ze szkół, brał na spacery po rozległym parku wysadzanym bukami, tak starymi, że wyglądały jak wbite w ziemię łapy jakichś przedpotopowych potworów. Wypytywał ich wtedy o życie w Nowym Jorku i ubolewał, że nie pamiętają rodzajów kaktusów rosnących w Meksyku. To właśnie Rainer poinformował ich, że ich matka była wariatką. Dzieci myślały, że być wariatką znaczy tyle, co bałaganić, łobuzować, biegać po deszczu, wchodzić do kałuż i niegrzecznie odpowiadać niańce. Jednak spacer po spacerze, każde kolejne spotkanie z Rainerem powoli wyprowadzało je z błędu. Rainer z satysfakcją roztaczał przed nimi nowy rodzaj baśni: jak wygląda szaleństwo.
– Jednemu wydaje się, że jest Napoleonem, drugiemu, że królem czy cesarzem bizantyjskim. On w to święcie wierzy, a gdy się próbuje wyprowadzić go z błędu, może się zezłościć i zaatakować. Jeszcze inny będzie się bez końca uwalniać z niewidzialnych więzów, oganiać od robaków. A są też i tacy, którzy płaczą tak strasznie, że nie można po prostu tego wytrzymać… Tak bardzo boli ich dusza.
– Czy dusza może boleć, skoro jest niematerialna? – zapytała rezolutnie Teresa.
– Tak – odpowiedział bardzo poważnie Rainer i poprowadził ich przez bramę na pola.
To, co rozciągało się za bramą, było kwintesencją smutku umiarkowanych szerokości geograficznych. Ziemia miała kolor mokrego kurzu, a niebo nad nią wyglądało jak brudna płachta. Tylko nagie buki wśród wyblakłej roślinności, w tej opuszczonej przez kolor przestrzeni były srebrnymi żyłami, które ciągnęły z nieba życiodajną, choć lodowatą moc. Ból duszy.
W czasie niepogody Rainer zabierał dzieci do siebie, do swoich pokoi na górze, tuż pod dachem budynku. Pokazywał im za każdym razem jakieś nowe ciekawe rzeczy. Na przykład hodowlę pajęczaków w terrarium (o której nie wolno im było mówić nikomu) albo albumy ze zdjęciami czy aparat fotograficzny i małą ciemnię. To właśnie dzięki temu aparatowi Teresa i Walter mieli kilka zdjęć z dzieciństwa. Dziewczynka siedzi na stołeczku, trzymając w dłoniach młynek do kawy, ma sznurowane buciki wystające spod cienkiej sukienki. Oczy patrzą spod wysokiego czoła uważnie, z napięciem. Obok stoi chłopiec i opiera się ręką o poręcz krzesła. Jest w krótkich spodenkach, z których wystają jego długie, słabo umięśnione nogi. Twarz bez wyrazu, usta lekko zaciśnięte. Albo jeszcze inna fotografia. Oto stoją oboje trzymając się za ręce. Walter jest o głowę wyższy od starszej o pięć lat Teresy. Na tym zdjęciu wyraźnie widać jej kalectwo. Ma nienaturalnie długie i szczupłe ręce, krzywe ramiona i dużą, jakby rozdętą głowę. Ubrana jest w suknię do kostek.
Walter wiele lat później zdał sobie sprawę, że Rainer był w jakiś sposób zafascynowany Teresą. Także Teresa, zwykle małomówna i zamyślona, w jego obecności objawiała subtelny humor, którego jej młodszy brat nie był w stanie zrozumieć. Opowiadała Rainerowi sny i próbowała z nim dyskutować. Walterowi został w pamięci obraz biegnącej przez park roześmianej siostry – dziwnie wzruszało go jej nieskoordynowane utykanie. Potem, kiedy choroba przykuła Teresę na całe lato do fotela, Rainer witał ją tym samym, niezmiennie żartobliwym pytaniem:
– Czym się pani zajmuje, droga Tereso?
– Śnię – odpowiadała mu z uśmiechem.
To Rainer nauczył ich, jak przygotować planszetę i stolik do seansu. Potem zaprosił Teresę, żeby wzięła udział w seansie zorganizowanym przez panią Hankę, żonę zarządcy majątku.
Można więc powiedzieć, że Rainer odkrył medialne zdolności Teresy Frommer. Także pomysł skierowania rodzeństwa do Wrocławia po śmierci babki von Hochenburg należał do Rainera. Za niewielką zapisaną im sumę kupili We Wrocławiu mieszkanie, a resztę zainwestowali w jakieś akcje, co okazało się bardzo niefortunne. Rainer chciał zademonstrować niezwykłe mediumiczne talenty Teresy szerszemu światu i przydać sobie miano ich odkrywcy i badacza. Może miał zamiar stać się drugim sir Crookesem, z Teresą jako następczynią Florence Cook. I choć ukrywał swoje plany przed dziewczyną, żeby jej nie wystraszyć (była przecież tak wrażliwa), to jednak rzeczywistość zaskoczyła go swoją nieprzewidywalnością. Im częściej bowiem Rainer przychodził do Frommerów, im bliżej starał się być Teresy, żeby zdobyć jej całkowite zaufanie, tym bardziej jej zdolność do wybuchania podczas seansu stekiem wyzwisk lub mówienia tajemniczymi językami malała. Wreszcie w przypływie rozpaczy, daremnie próbując ratować swoje marzenia, dopuścił do krótkiego romansu zakończonego pospiesznym zbliżeniem. Stało się to na kanapie w pokoju, gdzie wywoływano duchy. Potem nastąpiła nagła zmiana ich stosunku i definitywny koniec medialności Teresy. Rainer wrócił do pałacu w okolicach Schweidnitz, gdzie mógł dożywotnio mieszkać, hodując swoje pajęczaki. Jego kontakty z rodzeństwem Frommerów się urwały. Na początku 1887 roku dowiedzieli się, że zmarł na zakażenie krwi. Nie pojechali na pogrzeb i nie rozmawiali więcej o nim.
Od tej pory życie Waltera i jego siostry płynęło w nieodmienny sposób. Walter skończył gimnazjum i zaczął pracę w magistracie, a Teresa stała się jego gospodynią i towarzyszką życia. Jej stan zdrowia unormował się na poziomie, który pozwalał krzątać się po domu i wychodzić na krótkie, codzienne zakupy. Ataki epilepsji pojawiały się rzadko, natomiast jej życie powoli ogarniał sen. Walter, idąc własną drogą, wrócił, jak zaczarowany, do zainteresowań okultyzmem, tej fatalnej rodzinnej rozrywki. Namówił siostrę do brania udziału w seansach u pani Eltzner. Jednak Teresa nigdy już nie odzyskała swojej dawnej, młodzieńczej formy. Teraz umiała już tylko śnić.
WALTER FROMMER I PANI ELTZNER
Następnego dnia po otrzymaniu liściku Walter Frommer zjawił się u Eltznerów. Powiesił palto na wieszaku i swoim sztywnym, niepewnym krokiem wszedł do salonu. Usiadł w rogu kanapy i czekał na panią domu. Pani Eltzner była przeciwieństwem Frommera – on był chudy, ona pulchna, on sztywny i niewzruszony, ona giętka i szybka, on milczący i chłodny, ona rozgadana i gwałtowna. Kiedy zaczęła chaotycznie opowiadać o zdarzeniu przy wczorajszym obiedzie, Frommer nie dopytywał się, nie przerywał, nie reagował w żaden sposób.
– Niechże pan coś powie – zakończyła pani Eltzner, napotykając jego wzrok, który zawsze ją mieszał.
W duszy Frommera działo się coś dziwnego. Ogarniało go powoli podniecenie, płynące nie wiadomo skąd: z budzącej się radości, że oto zaczyna się coś dziać, czy raczej z niepokoju, że może się powtórzyć wszystko, co niebezpieczne i złe. Mimo całej swojej sztywności, która była czymś więcej niż opanowaniem, Frommer nie potrafił ukryć tego podniecenia. Jego ręce błądziły w okolicy guzików surduta, by po chwili, jakby spłoszone ich dotknięciem, wrócić na poręcze fotela.
– Co na to doktor Löwe? – spytał.
– Ach, doktor twierdzi, że pod względem medycznym Erna jest zdrowa, a ta niedyspozycja może wiązać się z jej wiekiem… bliskim pokwitania. Ale doktor Löwe nigdy nie uczestniczył w seansach i nie bierze pod uwagę możliwości objawienia się zdolności mediumicznych. Gdyby tak było, moglibyśmy znowu zacząć nasze spotkania…
Frommer chrząknął. Był świadomy, że jego zdanie liczy się dla pani Eltzner bardziej niż zdanie doktora Löwe. Kiedy próbował zastanowić się dlaczego, jego myśli dochodziły tylko do pewnego miejsca, potem płoszyły się i pierzchały. Dla Frommera nie istniały słowa, które mogłyby to określić.
Wstał i przez chwilę przechadzał się w milczeniu. Potem zaproponował, że on sam porozmawia z doktorem Löwe, choć jednocześnie wiedział, że będzie mu trudno. Czuł przed doktorem respekt, który go onieśmielał.
– Gdyby się jednak okazało, że Erna ma rzeczywiście jakieś zdolności mediumiczne i że umie porozumiewać się ze zmarłymi – (“Ach, jak on o tym pięknie i naturalnie mówi”, pomyślała pani Eltzner) – byłby to prawdziwy skarb dla tego domu, w którym są takie korzystne fluidy.
Pani Eltzner ożywiła się jeszcze bardziej. Na jej mlecznej twarzy pojawił się rumieniec. Teraz poczuła, że wszystko może się zmienić, nabrać sensu. Ciągnące się w nieskończoność zimowe wieczory nabiorą treści, znowu w domu pojawią się ludzie, mało ważne staną się rachunki, zakupy, choroby dzieci i menu na następny dzień. Pani Eltzner była zmęczona codziennością.
– Ale z drugiej strony – ciągnął Frommer, jakby fakt wznowienia seansów był już oczywisty – to jest poważna sprawa. Ogromny wysiłek dla organizmu tego dziecka, obce siły, które przejdą przez to młode, niewinne ciało i nie ukształtowany do końca umysł, stanowią zagrożenie dla jej równowagi. To nie ulega wątpliwości. Może, jak sugeruje doktor Löwe, należałoby potraktować to wszystko obojętnie, poczekać, aż minie… albo i nie minie. Tego się nigdy nie wie. Ale walka ze skłonnością, tego jestem pewien, prowadzi tylko do nagromadzenia sprzeczności, które mogą popchnąć tak młodą osobę do szaleństwa.
Pani Eltzner zerwała się z kanapy.
– Nie mówmy już o tym, proszę – powiedziała szybko. – Może czekolady? Ach, pan nie pija. Może ciasteczko? Piekły dziewczynki. Same zagniotły ciasto.
Frommer zrozumiał, że powiedział rzecz niepotrzebną. Nie przewidział takiej reakcji. Podszedł do pani Eltzner i po krótkim wahaniu dotknął jej ramienia. Podniosła głowę. Płakała. Frommer stał, z ręką uniesioną w powietrzu, nie mogąc uwierzyć w te łzy. Oczy Frommera nie pamiętały łez, a jego temperament nie znał tak nagłych zmian nastroju. Miał wrażenie, że stoi przed czymś, co jest mu zupełnie obce, a czego perwersyjnie pragnie. Ich spojrzenia spotkały się i zaraz uciekły od siebie.
– Przyślę ją panu z tymi ciastkami. Niech pan z nią porozmawia. Sama nie wiem, co robić – szepnęła pani Eltzner i szybko wyszła.
Po chwili Erna stanęła w drzwiach. Frommer zdał sobie sprawę, że w pewnym sensie widzi ją po raz pierwszy. Zawsze, kiedy przychodził do Eltznerów, spostrzegał dzieci jako całość, jako jeden organizm, który zajmował czas pani domu, organizm wprawdzie o wielu imionach i twarzach, ale mało między sobą zróżnicowanych. Pamiętał tylko Bertę, bo była najstarsza i często brała już udział w herbatkach, a raz chyba nawet w seansie. Ernę widywał, ale gdyby mu ktoś kazał ją opisać, wziąłby cechy ze wszystkich dzieci Eltznerów i próbowałby skleić je w jedno.
Erna nie miała do tej pory własnego istnienia. Była dziećmi, “dziewczynkami”, których jasne sukienki migały w korytarzu, była rozszczebiotanymi głosami, które trzeba było uciszać przez służącą. Była człowiekiem niedoskonałym, bez prawa przebywania w salonie z dorosłymi, wychodzenia samej z domu, odzywania się nie pytana. Gdy Frommer rozmawiał o niej z panią Eltzner, udawał, że wie, o kogo chodzi. Teraz uświadomił sobie, że nigdy nie istniała dla niego jako osoba. Musiał ją zobaczyć na nowo.
Była drobna i niewysoka. Miała na sobie seledynową sukienkę luźną w talii i lekko opinającą się na rozkwitających piersiach. Kolor ubrania podkreślał żółtawy odcień jej skóry i ciemne sińce pod oczami. Spojówki były spuchnięte i lekko zaczerwienione. Włosy miała splecione w cienkie, połączone na karku warkoczyki. Patrząc mu w oczy uśmiechnęła się i postawiła tacę z ciastkami na stoliku.
Powinien był ją jakoś przywitać czy zapytać o coś, ale Frommer zapatrzył się w Ernę – ze zdumieniem, z szacunkiem, z powagą i z niecierpliwością. Podziwiał ją i nie ufał jej. Zobaczył w niej mądrą starą kobietę i naiwną małą dziewczynkę.
– Pan chciał ze mną rozmawiać. Mama mnie przysłała.
– Usiądź – powiedział Frommer. – To prawda, chcę z tobą rozmawiać z powodu tego, co stało się wczoraj przy obiedzie…
– Widziałam ducha – przerwała mu dziewczynka głosem tak obojętnym, że aż się wzdrygnął.
– Skąd wiesz, że to był duch?
Teraz ona wyglądała na zdziwioną.
– Mama mówiła, że wyglądał jak dziadek.
– Czy mama go widziała?
– Nie. Opowiedziałam jej, jak wyglądał.
– A więc jak wyglądał?
Frommer wypytywał o wiele szczegółów, nie dlatego, że szukał jakichś niespójności czy śladów kłamstwa, ale dlatego, że usiłował sobie wyobrazić tę dziwną postać stojącą wśród ludzi jedzących z apetytem zupę. Było w tej wizji coś groteskowego.
– Czy widziałaś go już przedtem?
– Nigdy.
– A potem?
Erna zawahała się.
– Nie, ale słyszałam różne głosy…
– Czyje to były głosy?
– Nie wiem, może innych duchów.
– Co mówiły, pamiętasz?
– Czasem to rozumiałam, a czasem nie. Teraz nie pamiętam.
Frommer milczał przez chwilę, patrząc w podłogę.
– Powiedz mi, Erno, rzecz bardzo ważną… Czy możesz to wszystko widzieć, kiedy zechcesz, czy musisz czekać, aż… to samo przyjdzie. Zastanów się, jak to jest – zapytał w końcu głosem pełnym wahania, bojąc się, że w tym pytaniu odkrywa zbyt wiele.
Ku jego zaskoczeniu Erna odpowiedziała natychmiast.
– Sądzę, że już wiem, gdzie są drzwi.
– Drzwi? – zdziwił się Frommer.
– Tak tylko mówię, bo to jest tak, jakbym szła korytarzem i widziała drzwi, którymi można wejść do innego pomieszczenia. Ale teraz nie chcę. A dlaczego nie przyszła pani Teresa?
Frommer zamrugał oczami.
– Nie mogła. Nie czuła się dobrze.
Nie odezwała się więcej. Zaczęła machać chudymi nogami w białych pończochach.
Nie był pewien, czy słuchała, gdy opowiadał jej, czym jest medium i w jaki sposób istoty duchowe, tak właśnie powiedział: “istoty duchowe”, a nie “duchy”, komunikują się z medium. Mówił, że te istoty są duszami zmarłych albo jeszcze nie narodzonych ludzi, ludzkie ciało bowiem służy tylko za tratwę do przepłynięcia rzeki życia. Wędrówka przez życie wzbogaca i oczyszcza duszę, której celem jest dotarcie w końcu do Boga. Są dusze czyste, wysoko rozwinięte, bliskie boskiej światłości, które pojawiają się w świecie ku pomocy i dla nauczania. Ale są też dusze unurzane w błocie pożądań – i te mogą być złośliwe. Powiedział jej też uczciwie o wszystkich niebezpieczeństwach – opętaniu, szaleństwie, chorobie fizycznej, smutku, który pozostaje na całe życie. Mówił tak, jakby była dorosłą kobietą, i dziwił się, że nie reaguje, że wyraz jej twarzy się nie zmienia.
– Rozumiesz, Erno? Czy rozumiesz, co mówię?
Kiwnęła głową, uśmiechając się znowu.
– To jest dar. Zostałaś obdarzona jako jedna z niewielu. Ale ten dar nie daje lekkiego życia, dlatego możesz, o ile nie jest już za późno, podjąć decyzję. Jeżeli się zgodzisz przyjąć to, co niespodziewanie dostałaś, oboje z twoją matką wykorzystamy te zdolności. Wiesz, jak wygląda seans? Jeżeli nie chcesz, możesz się jeszcze od tego wszystkiego odwrócić w sobie, zamknąć. I wszystko przejdzie jak sen. Jestem tego pewien.
Patrzył na nią z nagłym zatroskaniem, jakby dopiero poprzez wypowiadane słowa uświadomił sobie powagę sytuacji. Napotkał jej niezmienny uśmiech i przez głowę szybko przebiegła mu myśl, że Erna jest szalona.
Spuścił oczy i wstał.
– Możesz już iść i rozważyć sobie to, co ci powiedziałem.
Pani Eltzner wchodząc do salonu miała w oczach jedno wielkie pytanie. Wzięła Waltera Frommera za ręce i patrząc mu głęboko w oczy zapytała:
– l co? Co pan o niej myśli?
– No cóż… – zaczął Frommer, czując się nieswojo z tymi unieruchomionymi dłońmi. – Co mogę powiedzieć po pierwszym kontakcie? Ale jeżeli ona utrzymuje, że widziała go i słyszy głosy…
– Słyszy głosy? – zdziwiła się pani Eltzner. – Nie wiedziałam o tym.
– No właśnie, nie wiemy dokładnie, co się z nią dzieje.