Pani Schatzmann gładziła chłodny blat biurka. Czuła się tak, jakby podjęła ważną decyzję. Teraz wszystko wydawało się inne niż pół godziny temu. Cicho zamknęła drzwi i podreptała do kuchni, bo właśnie zaczęło świtać.
Kiedy przyszła Ivana, czeska służąca, pani Schatzmann była już ubrana i parzyła w kuchni kawę. Ivana była zdziwiona.
– Znowu nie mogę spać – powiedziała pani Schatzmann.
Wzięła tacę ze śniadaniem i poszła do pokoju syna. Artur stał przed lustrem i zapinał ostatni guzik białej koszuli.
– Czemu tak wcześnie, mamo?
– Chciałam z tobą porozmawiać, zanim wyjdziesz.
– Stało się coś? – zapytał z niepokojem Artur.
Pani Schatzmann uspokoiła go i nalała mu kawy. Patrzyła, jak pije ją małymi, spiesznymi łyczkami. Musiała być pewna, że nie odejdzie, gdy ona zacznie opowiadać.
– Znasz Ernę Eltzner? – zapytała.
– Musiałem kiedyś ją widzieć…
– Taka niepozorna, drobna…
– Mamo, o co ci chodzi?
Pani Schatzmann wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać. Opisała dokładnie dziwne zachowanie Erny podczas obiadu, jakby próbowała syna, przyszłego lekarza, zainteresować tymi objawami. Potem przeszła do seansu, podkreślając, że to był tylko eksperyment pod okiem doktora Löwe.
– A więc i doktor tam był – powiedział Artur.
– Erna mówi niewiele, a czasem, gdy się odezwie, zdarza się jej powiedzieć coś zupełnie nie na temat. Jej matka twierdzi, że Erna słyszy też głosy, które chcą przez nią mówić. Teresa Frommer spostrzegła w oczach Erny niespotykaną głębię, właściwą tylko mediom, a przecież Teresa się na tym zna. Sprawdziła też ponoć wrażliwość Erny na dotyk, która jest fenomenalna. Ale najważniejsze jest to, co zdarzyło się tam… na tym seansie – zakończyła pani Schatzmann pierwszą część swojej opowieści.
Jej syn nie od razu zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć. Dopiero gdy zobaczył toczące się po jej policzkach łzy, domyślił się, że musiało to mieć związek z ojcem, ponieważ łzy jego matki zawsze wiązały się z ojcem.
Pani Schatzmann wytarła nos i opowiedziała spokojnie i rzeczowo o przebiegu seansu. To była jedyna szansa, że Artur jej uwierzy, że podzieli jej smutek czy radość – sama już nie wiedziała co – że wysłucha jej do końca, nie zmieni tematu. Zaczęła od tego, że Erna niewiarygodnie szybko wpadła w trans, moment po tym, jak zebrani utworzyli krąg. Stało się to tak nagle, że doktor Löwe chciał nawet wszystko przerwać. Potem Erna osunęła się na krzesło i trzeba ją było przenieść na kanapkę. Pani Schatzmann poczuła się rozczarowana, bo na stoliku była przygotowana filiżanka i planszeta z literami. Myślała, że Erna usnęła. Ale ona położyła się na tej sofie i nagle, ni stąd, ni zowąd, wcale nie pytana zaczęła mówić. Wtedy jej matka dramatycznym szeptem powiedziała, że słyszy swoją babkę, że ją poznaje. Erna rzeczywiście mówiła z trochę dziwacznym, śląskim akcentem. A ponieważ babka pani Eltzner była spokrewniona z rodziną Gustawa, pani Schatzmann poczuła się ośmielona i poprosiła Ernę, żeby przemówił jej mąż. Zapytała, czy ma z nim kontakt, gdzie on jest i… jak się czuje.
– Zapytałam, jak się czuje. Boże, jak się czuje – powtórzyła pani Schatzmann nerwowo, nie patrząc na Artura.
– Wtedy Erna powiedziała: “Media vita in morte sumus”, i po jej twarzy przeszedł taki straszny skurcz. I zbladła, a potem powiedziała tylko jedno słowo: “Wiewiórko.” – Pani Schatzmann przełknęła ślinę, z trudem powstrzymując łzy. Artur zmieszał się. – Tak właśnie powiedziała: “Wiewiórko” – powtórzyła pani Schatzmann.
Kiedy to usłyszała, siedząc przy stoliku do kart w dusznym mroku salonu Eltznerów, zrobiło jej się słabo. Nie mogła uwierzyć w istnienie tu, w tym cudzym domu słowa “Wiewiórko”. A jednak Erna wymówiła je po raz drugi.
Zebrani poruszyli się skonsternowani, ale kiedy zobaczyli twarz pani Schatzmann, zrozumieli, że to słowo było przeznaczone tylko dla niej. Potem blada Erna z zamkniętymi oczami usiadła i powiedziała ochrypłym głosem kilka zdań. Robiła przy tym takie gesty jak Gustaw. Poznał to doktor Löwe i pani Eltzner.
– Wiewiórko – powiedział Gustaw-Erna – nic mnie nie boli. Nie wiem, gdzie jestem. Wszystko jest podzielone. Nie wiem, gdzie jest moja fajka.
Tyle mniej więcej powiedział i zaraz zniknął z bladej twarzy Erny. Potem nastąpiły potoki słów, ale pani Schatzmann już nic nie rozumiała. Odwróciła się do Teresy Frommer, która na twarzy miała wypisany strach. Padały jakieś obce, niezrozumiałe słowa. Widać było, że to wyczerpuje Ernę. Pani Eltzner chciała, żeby przerwano seans. Frommer porozumiał się wzrokiem ze swoją siostrą. Przerwano krąg i doktor Löwe podszedł do dziewczyny, aby zbadać jej puls. Frommer zatrzymał go mówiąc, że nie wolno dotykać medium. Erna powiedziała jeszcze coś o córkach, “ujrzysz me córki”, coś w tym rodzaju, a potem resztki słów ją zakrztusiły. To był koniec.
– Arturze, ona miała z nim kontakt! Skąd mogła wiedzieć, że Gustaw nazywał mnie kiedyś Wiewiórką? On nie umarł!
– On umarł, mamo.
– Więc co to było? – krzyknęła pani Schatzmann.
Artur wstał i założywszy ręce do tyłu zaczął przemierzać pokój.
– Mamo, nie wierzę w duchy, wybacz mi – powiedział. – To, co dzieje się na takich seansach, nie ma związku z duchami. Ludzie uruchamiają swoją pamięć, doświadczenia, działa sugestia i autosugestia, a może nawet jakiś rodzaj hipnozy. Może coś w rodzaju przekazywania myśli, ale to jest tylko hipoteza, nic pewnego. Nie powinnaś tam chodzić, mamo.
Pani Schatzmann ukryła twarz w dłoniach.
ARTUR SCHATZMANN
W 1908 roku Artur Schatzmann o mało nie musiał zrezygnować ze studiów, ponieważ okazało się, że po śmierci ojca oboje z matką stali się nagle ubodzy.
Najpierw musieli zamienić swoje duże mieszkanie przy Kaiserstrasse na mniejsze i brzydsze po drugiej stronie Odry. Teraz Artur miał na uniwersytet kilka minut drogi – dojście do mostu i przejście go – jednak stawało się coraz bardziej prawdopodobne, że będzie musiał zacząć chodzić w inną stronę, do pracy, żeby utrzymać matkę i siebie.
Lecz Artur Schatzmann, nieodrodny syn Gustawa Schatzmanna, nauczyciela literatury niemieckiej w gimnazjum Świętego Marcina, uparty i konsekwentny, postanowił walczyć. Wystąpił natychmiast do władz uniwersytetu o pomoc finansową i załączył do podania kilka stron rękopisu, na których formułował swoje pomysły co do przyszłych badań i błyskotliwe, ozdobione ogólnikami hipotezy. Zredagował swój tekst tak, żeby nie drażnić konserwatywnych umysłów panów profesorów, ale przekonywająco, w głębi duszy bowiem zawsze wierzył, że będzie wielkim uczonym.
Pewność tę zaszczepił mu ojciec, stawiając za wzór Harveya, Pasteura, Kocha, a także, i może przede wszystkim – Goethego. Poczucie naukowego posłannictwa pielęgnowała w młodym Schatzmannie także matka, zakochana w synu, jak tylko bywają matki jedynaków. Artur widział więc siebie jako kogoś zupełnie innego niż reszta jego rówieśników. Tamci wydawali mu się dwuwymiarowi, bez głębi, bez zdolności refleksji i stawiania dociekliwych pytań, z których tak dumni są ojcowie. Mając dwadzieścia pięć lat postrzegał innych jak dziecko, które nie przyznaje zjawiskom otaczającego go świata żadnej autonomii.
Dlatego też Artur Schatzmann badając fizjologię mózgu nie zajmował się ludźmi. Interesował go sam mózg jako maszyna, jako zamknięta w sobie doskonałość, jako instrument, jako wyzwanie dla jego zdolności.
Zaczynał ostatni rok studiów i był w trakcie tych badań. Miał też pomysł na genialną pracę dyplomową. Chciał być słynnym fizjologiem, który za pomocą skalpela szuka praw rządzących życiem człowieka. Kiedy to postanowił, już się właściwie nim stał. Już był słynnym Arturem Schatzmannem, którego wizję nosił w sobie. Już siebie określił i nazwał. Teraz należało tylko szybko przebyć drogę od zamysłu do celu, żeby nie pogwałcić praw czasu, praw przyczyny i skutku.
Kiedy pisał podanie do rektora, był po sześciu latach intensywnych studiów na kierunkach medycznym, filozoficznym, historii naturalnej i chemii. Odbył też dwa długie staże w klinice psychiatrycznej w Lipsku, gdzie uczestniczył między innymi w kilku eksperymentalnych operacjach na otwartym mózgu. To, że do tej pory nie zaproponowano mu pracy na uniwersytecie, wiązało się z kilkoma czynnikami. Po pierwsze, aktywność naukowa Schatzmanna mogła wydawać się jeszcze chaotyczna, “histeryczna” – jak to określił prywatnie jeden z profesorów. Po drugie, Artur ostentacyjnie obnosił się z socjalizującymi poglądami, a po trzecie, miał żydowskie pochodzenie. Gdyby to ująć statystycznie, to okazałoby się, że te trzy cechy predestynują wręcz Artura do dokonania ważnego odkrycia, może nawet do zrobienia przewrotu w wybranej przez niego naukowej dziedzinie. Wprawdzie jego chaotyczność była większa niż roztargnienie na przykład Webera, jego poglądy mniej rewolucyjne niż poglądy Darwina, a jego asymilacja głębsza niż asymilacja Freuda.
Na przełomie wieków, w czasach dojrzewania Artura Schatzmanna, nauka nabierała rozpędu niczym powodziowa fala. Przełamała już ograniczające ją ochronne wały dotychczasowych metod i pchała się teraz naprzód, niszcząc po drodze wszelkie nawyki ludzkiego myślenia. Artur Schatzmann dryfował na tej fali, zataczając kręgi od Kanta po etiologię psychoz, od doboru naturalnego do budowy mózgu. Kiedy pisał podanie o pomoc finansową, obok na biurku leżał rękopis pracy o systemie podwzgórzowo-limbicznym mózgu, jego budowie i roli. Chciał skończyć tę pracę, chciał raz na zawsze dowieść, że z układu tego pochodzą najprawdopodobniej wszystkie emocje, od nienawiści i strachu, poprzez poczucie winy i rozczarowania, aż do miłości i ekstazy. Ta idea urzekała go swoim czystym pięknem płynącym z prostoty i oczywistości i przyprawiała go o taką radość, że miał ochotę jak dziecko śmiać się na głos. Zresztą pozwolił sobie niedawno na wybuch samozadowolenia, kiedy popijając z kolegami “Pod Papirusem”, opowiadał im z aktorskim drygiem o roli podwzgórza w miłości. Było to pierwsze spotkanie towarzyskie od śmierci ojca.
Artur potrzebował słuchaczy jak powietrza. Wśród kolegów miał opinię duszy towarzystwa. Podobał się też kobietom, tym wszystkim Gretom i Mariom, które kręciły się zawsze w okolicach winiarni. Ale w domu z hałaśliwego, towarzyskiego kawalera nie zostawało już nic. Był czuły i opiekuńczy wobec matki, która nie mogła pogodzić się ze śmiercią męża. W domu, przy biurku i wśród książek Gustawa Schatzmanna, stawał się molem książkowym, myślicielem, przyszłą sławą naukową. Grał rolę już dawno przypisaną mu przez rodziców, którą zresztą głęboko akceptował.
Koncepcja systemu podwzgórzowo-limbicznego była jego przepustką do świata nauki, do kariery. Dawała mu ponadto jakąś pewność co do tego, czym jest nasze życie i świat, w którym żyjemy. Mieć pewność – czy nie jest to najważniejsze dla naukowca?
Pewność jest afirmacją. Pewność jest też formą konsumpcji rzeczywistości. To, co zrozumiałe, co stanowi już figurę – jak mówili niemieccy psychologowie – zostaje połknięte przez wiecznie głodny umysł i zużyte do budowy ogromnych budowli z pojęć, systemów i hierarchii.
Pewność była uczuciem nieczęsto doświadczanym przez Artura, ponieważ zbyt wcześnie nauczono go sceptycyzmu, ale kiedy już przychodziła, dawała mu możliwość przeżycia niemal religijnej ekstazy, a jako że był ateistą, miało to dla niego podwójną wartość. Kiedy czytał wieczorem w fotelu ojca Feuerbacha i Marksa, to “tak” krzyczało w nim radośnie. Kładł wtedy książkę grzbietem do góry i nerwowo przemierzał mieszkanie. Matka patrzyła na niego z niepokojem, a potem już z wyrozumiałością, bo znała te stany z młodości męża.
Kiedy żył jeszcze Gustaw Schatzmann, Artur szedł w takich momentach do jego gabinetu, żeby porozmawiać. Mówił wtedy szybko i bardzo chaotycznie, wymachiwał rękami, co starego Schatzmanna irytowało i zmuszało do udzielania krótkich wykładów na temat gramatyki. Zawsze starał się zaszczepić synowi nawyk jasnego, prostego wyrażania się, co było według niego oczywistym dowodem jasności umysłu. Dyskutowali czasem godzinę, czasem dwie i zawsze wtedy matka sama przynosiła im herbatę. Traktowała te rzadkie spotkania pokoleń jako rodzaj ściśle męskiej rozrywki, takiej jak polowanie. Artur potrafił być wtedy prowokacyjny, zadziorny, wykrzykiwał na przykład przeczytane gdzieś zdanie: “Nie ma myśli bez fosforu”, albo: “Myśl jest tym samym dla mózgu czym mocz dla nerek”, co ojca bardzo denerwowało. Zaczynali się kłócić i wkrótce okazywało się, że przemawiają do siebie z dwóch ambon i że jeden drugiego nie słucha. Artur był potem zły na siebie za to, że w ogóle poszedł do ojca. Skłonność starego Schatzmanna do “definiowania” każdego pojęcia, do cytowania Goethego i Heinego oraz dopytywanie się o każdy niezrozumiały dlań medyczny czy fizjologiczny termin, co było rodzajem obrony starzejącego się romantycznego umysłu przed tą barbarzyńską galopadą myśli, chłodziły rozpaloną głowę Artura. Kiedy syn wracał do własnego pokoju, obiecywał sobie, że już więcej nie będzie się zwierzać ojcu ze swoich odkryć dotyczących porządku w świecie.
Choć ojciec wielokrotnie słyszał od Artura o układzie podwzgórzowo-limbicznym, nie zdążył jednak poznać wszystkich szczegółów jego hipotez, od maja do sierpnia bowiem jego świadomość wypełniało tylko cierpienie i umieranie ciała.
Śmierć ojca była dla Artura zaskoczeniem, z którego wciąż jeszcze nie mógł się otrząsnąć. Razem z ojcem umarło dzieciństwo Artura i mieszkanie na Kaiserstrasse. Korytarz, nie rozjaśniany kilka razy dziennie poblaskiem atłasowej bonżurki ojca, osunął się w wieczny półmrok, salon pozbawiony dymu cygara, które ojciec palił codziennie przy kawie, i opuszczony gabinet, w którym nie było już słychać szelestu papierów, sprawiały teraz przygnębiające wrażenie opuszczenia. Dlatego łatwiej było im obojgu, jemu i matce, wyprowadzić się do mniejszego mieszkania po drugiej stronie Odry i spróbować zacząć żyć od początku. Z okien ich miejsca wygnania widać było teraz gmach uniwersytetu.
DOKTOR LÖWE
Postanowiono przerwać naukę Erny do Bożego Narodzenia. Wyglądała ostatnio tak szczupło, tak mizernie. Ze szkoły przemysłu artystycznego na Schweidnitzer Strasse 48, gdzie Erna chodziła pierwszy rok, przysłano do niej w odwiedziny cztery koleżanki. Przyniosły jej pudełko pierników w kształcie serca i pięknie wyszytą poduszeczkę na szpilki. Erna żywo z nimi rozmawiała. Przysłuchująca się tej rozmowie pani Eltzner miała nawet wrażenie, że Erna chętnie chodziłaby nadal do szkoły, doktor Löwe radził jednak poczekać ze stałymi obowiązkami. Mogły być nadmiernym obciążeniem dla przemęczonego umysłu. Na razie na dwie godziny dziennie przychodziła do Erny młoda nauczycielka, aby doskonalić jej francuski i grę na pianinie. Chodziło o to, żeby nie izolować Erny od całego świata, nie robić z niej chorej. To było trudne, bo jednak Erna była trochę inna. Ale czy to była choroba?
Nauczycielka, Anna Martius, mówiła doktorowi, że Erna jest pilna i obowiązkowa, czym nadrabia brak szczególnego talentu do języków i muzyki. Skarżyła się jednak na nagłe zamyślanie się dziewczynki, zapadanie w siebie, nieobecność, może marzycielstwo. Właśnie te momenty absencji najbardziej niepokoiły doktora. Obawiał się, powiedzmy to jasno, że Erna jest powoli opanowywana przez demencję. Ponieważ nie znał się dobrze na psychopatologii, postanowił się z kimś skonsultować. Pierwszy na myśl przyszedł mu Joachim Vogel, już profesor, choć młodszy od doktora Löwe o całe pokolenie. Löwe znał go od lat, można powiedzieć, od dziecka. Imponowało mu to, że Vogel myślał o chorobach psychicznych bardzo nowocześnie i nie bał się wykraczać poza utarte akademickie schematy. Ponadto Vogel miał kontakt ze światem. Z pewnością można go było uważać za eksperta.
Drugą osobą, którą brał pod uwagę doktor Löwe, był Artur Schatzmann. Ale skoro pani Schatzmann uważała, że przez Ernę mówi jego ojciec, doktor wahał się – czy Artur w tej sytuacji mógłby zachować obiektywną postawę naukowca?
Kiedy pan Eltzner wyjechał na dwa tygodnie w interesach i jego żona zaczęła namawiać doktora na zorganizowanie drugiego seansu, doktor Löwe nie powiedział ani tak, ani nie. Czuł, że w imię ostrożności, która przede wszystkim powinna cechować lekarza, nie należało się zgadzać. Uważał, że te seanse, czymkolwiek były, stanowią niebezpieczeństwo dla niedojrzałej osobowości Erny. Z drugiej jednak strony to, co przeżył ostatnim razem, tak go poruszyło, że w jego prawie siedemdziesięcioletnim umyśle już drgnął pierwszy kamyk, zapoczątkowując lawinę zmian. Nawet jeżeli był to skutek chorej wyobraźni, Löwe chciał brać udział w docieraniu przez Ernę do świata, który już niedługo miał się stać jego światem.
Dlatego doktor Löwe przychodził teraz codziennie na Ursulinenstrasse do Eltznerów, tęskniąc wręcz do tej bladej, milczącej dziewczynki, traktując ją jak swojego anioła, zwiastuna tego, co ma nastąpić, wysłannika stamtąd, dokąd on ma wyruszyć.