E. E. - Tokarczuk Olga 6 стр.


– Jak się dziś czuje nasza Erna? – pytał od drzwi, a ona odpowiadała pytaniem:

– Zagramy w domino, doktorze?

Lubił te popołudniowe godziny, kiedy przy tym samym stoliku, przy którym wywoływano duchy, grał z nią w domino albo, kiedy przyłączały się do nich bliźniaczki, w loteryjkę. Przyglądał się wtedy ukradkiem Ernie, próbując dostrzec w niej tę skazę, to piętno, które sprawiało, że nagle stawała się obojętna i zamyślona, że mówiły przez nią… co? Duchy? Inne osobowości? Ale nie widział nic poza bladością jej mizernej buzi, poza blaskiem jasnych oczu.

Rosół z kury, buraczki, krwista wątróbka i chude befsztyki – karmiona specjalną pożywną dietą, którą wymyślił dla niej doktor, blada dziewczynka wracała do sił. “Mogłaby być moją wnuczką”, myślał doktor Löwe i z jakimś smutkiem dostrzegał, że jej sukienka obciska się na maleńkich piersiach.

ERNA ELTZNER

Erna nie chciała już leżeć po posiłkach. Gdy rodzeństwo wychodziło do szkół, a doktora jeszcze nie było, plątała się po domu, wyciągała z półek ojca książki i czytała je potem w jego fotelu. Kiedy w połowie listopada spadł pierwszy śnieg i przysypał miasto ażurową koronką, poprosiła doktora i matkę o zgodę na codzienne spacery. We Wrocławiu śnieg nigdy nie utrzymuje się długo, lecz tym razem chwycił tak silny mróz, że nie tylko zatrzymał śnieg, ale skuł w ciągu kilku godzin Odrę.

Następnego dnia, na spacerze z panną Anną, Erna przyglądała się, jak na moście Werderbrücke zapalano gazowe latarnie. Choć się zmierzchało, pod mostem pełno było saneczkarzy i łyżwiarzy, którzy tłumnie wylegli na zamarzniętą rzekę.

– Chodźmy już, panienko – ponaglała Ernę nauczycielka, ale Erna jakby jej nie słyszała. Oparła się o balustradę i patrzyła w dół na rozbawionych, pokrzykujących ludzi. Na łyżwach, omotani długimi szalikami, popychali sanki, trzymając je za poręcz z tyłu. Na nich popiskiwały kobiety otulone w chusty i futerka. Kiedy ktoś się wywrócił, wszyscy wybuchali śmiechem. Nauczycielka z żalem pomyślała, że Erna musi zazdrościć tym ludziom radości ruchu, ale myliła się. Erna nie lubiła wysiłku fizycznego, hałasu i głośnej zabawy. Przyglądała się z zaciekawieniem, bo zdała sobie sprawę, że ci ludzie bawią się na lodzie, na fałszywej ziemi, która powstała w ciągu kilku godzin ze zwykłej rzecznej, nieokreślonej wody. Pod spodem, choć niewidoczny, nadal był żywy, lodowato chłodny nurt rzeki. Ludzkie postaci widziane z mostu wydały jej się bezbronne i kruche. Erna miała niejasne poczucie, że zaraz coś się stanie. Nie wiedziała tylko kiedy; czekała.

– Chodźmy, już całkiem ciemno, panienko – pociągnęła ją za rękaw Anna, która z zimna zaczęła przytupywać obcasami.

Erna niechętnie odwróciła się i obie zaczęły iść powoli w stronę Schmiedebrücke.

Tej nocy Erna miała sen. Szła po ogromnym, zamarzniętym stawie. Miała na sobie wełnianą, kolorową czapkę i rękawiczki. Nagle pod jej nogami lód pękł. Pęknięcia rosły wszerz jak rośliny, jak powój. Mogła się ratować, uciekać, ale urzekły ją podnoszące się lodowe krawędzie. Delikatnie i bez strachu wsunęła się do wody, która ukazała spod lodu swoją potęgę. Erna zdziwiła się, że woda jest ciepła i ma piękny miodowozłoty kolor. Było tu cicho i miękko, tak jak lubiła. Poruszała się wolno, ni to płynąc, ni idąc. Potem zobaczyła na zielonym dnie granitowe budowle w kształcie sześcianów i ostrosłupów. Miały lśniącą szarą powierzchnię, od której odbijały się rozmyte wodą przestrzenie. Wzruszenie pięknem tego widoku ścisnęło jej serce. Podniosła głowę i zobaczyła rozbite na refleksy światło słońca. Było dalekie i słabe, ale przez to bezpieczne. Nigdy nic nie wydawało jej się tak piękne jak słońce widziane spod wody. Była szczęśliwa, chciała tu zostać na zawsze.

Obudziło ją jej własne wzruszenie. Otworzyła niechętnie oczy i zobaczyła zimny blask księżyca, wpadający przez szparę między zasłonami wprost na jej łóżko. Może to jego światło wzięła we śnie za blask słoneczny.

To, co działo się z Erną w ciągu ostatnich kilku tygodni, było niezwykłe, choć nie zawsze zauważalne dla doktora Löwe, jej sióstr, jej rodziców, nawet obu służących, u których strach przeważał nad ciekawością i sympatią – unikały Erny, jak mogły. Erna tkwiła w sobie, nieporuszona, obojętna. Wstawała rano, miała apetyt, swą codzienną porcję lekcji z panną Anną przyjmowała bez entuzjazmu, ale i bez specjalnej niechęci. Potem, jeśli była pogoda, wychodziła z Gretą albo z nauczycielką na godzinny spacer. Mało się odzywała, raczej wszystko dokładnie oglądała, jakby miasto widziała po raz pierwszy w życiu. Gdy zostawała w domu, godzinami potrafiła siedzieć na parapecie okna i patrzeć na podwórko, na którym zawsze się coś działo: przychodził druciarz do garnków, brodaty mężczyzna ostrzył noże, bawiły się dzieci, służące wracały z koszami pełnymi zakupów. Gdyby jednak poprowadzić prostą linię między źrenicą a oglądanym przedmiotem, okazałoby się, że Erna patrzy gdzieś obok, na zarys, krawędź, granicę oddzielającą przedmiot od tła, jakby nie była zainteresowana samą rzeczą, ale tym, co jest poza nią.

W Ernie zachodziły jakieś powolne, ale i potężne zmiany, a ona obserwowała je w sobie bez strachu, chociaż nie potrafiła ich nazwać. To, co istniało poza jej świadomością, przestawało być dla Erny realne. Było to całe miasto, jego rzeki, kanały, mosty i uliczki. Było to podwórko i ludzie, którzy napełniali je swoim hałaśliwym nieistnieniem. Było to też mieszkanie, jej rodzeństwo, jej matka i ojciec, goście, służące. W domu uznano, że Erna stała się obojętna i zimna. Doktor Löwe zaczął czytać Breuera i skrzętnie wynotowywał objawy opisywanych tam chorób.

Sen o lodzie zapoczątkował u Erny prawdziwą lawinę snów. Noce stały się teraz tłoczne, a sny swoim realizmem były bliskie namacalności jawy. Poranne ablucje, rytuał śniadaniowy, ścielenie łóżka, gry z doktorem i dwugodzinne lekcje przywracały ją realności, ale około południa granice między jawą a snem zacierały się, bo siedząc na parapecie albo przeglądając w gabinecie ojca encyklopedie, Erna znowu miała wrażenie, że zaczyna spać i to, co widzi, jest sennym rojeniem. Z czasem zaczynało jej się śnić, że się rano budzi, że myje się i czesze, że idzie na śniadanie, a potem z panną Anną przerabia szkolny materiał. I zdarzało się, że musiała się zastanawiać, gdzie teraz jest i co jest rzeczywistością.

Kilka dni po swoim śnie o lodzie Erna usłyszała, jak kucharka Lucyna opowiada pani Eltzner o wypadku na Odrze:

– …lód się załamał pod nimi i cała trójka wpadła do wody. Zaraz wyciągnęli mężczyznę i jedną kobietę, ale ta druga poszła na dno. I koniec, proszę pani. Pewnie ją znajdą dopiero na wiosnę.

Opowiadanie kucharki zrobiło na Ernie duże wrażenie po pierwsze dlatego, że zazdrościła tej utopionej kobiecie znalezienia się tam, gdzie we śnie jej samej było tak dobrze. Po drugie, Erna zrozumiała, że wszystko, co się wydarza, łączy się ze sobą może chaotycznie, lecz bez wyjątku.

ARTUR SCHATZMANN

Artur Schatzmann szedł szybkim krokiem przez most Uniwersytecki w stronę domu. Było mokro, ciemno i nieprzyjemnie. Śnieg zniknął z ulic Wrocławia, jak tylko ludzie zaczęli się cieszyć, że poleży do Bożego Narodzenia. Spod śniegowego pokrowca wyłonił się teraz świat szary i pełen błota. Artur miał zmarznięte nogi (nienawidził nosić grubych wełnianych skarpet) i właśnie zamierzał przyśpieszyć kroku, gdy zatrzymała się przy nim dorożka, z której wystawił swą lwią głowę doktor Löwe. Artur ucieszył się, że w ten sposób za darmo podjedzie pod dom.

– To dobrze, że jedzie pan do nas. Mama miała już po pana posłać, bo ma kłopoty ze spaniem – powiedział moszcząc się obok doktora i usiłując poruszyć zziębniętymi palcami w wąskich butach.

– Mam pacjentkę na waszej ulicy i do niej jadę. Ma gruźlicę.

Artur się zmieszał.

– To może wpadnie pan do nas na coś gorącego. Mama nie wybaczyłaby panu, że był pan tak blisko i nie odwiedził nas.

– Prawdę mówiąc, napiłbym się ponczu, który robi zawsze zimą twoja matka – powiedział Löwe.

– Wobec tego zapraszam pana na poncz – zaśmiał się Artur.

Rozmawiali teraz o pogodzie, o chorobach, o czosnku, który leczy wszelkie przeziębienia, a jednak Artur czuł, że doktor jest zajęty czymś innym, o czymś uporczywie myśli. A może po prostu był zmęczony. Traktował z sympatią tego nieco nudnego, obstającego przy swoim staruszka, który na wszelkie dolegliwości zapisuje lewatywę i napar z melisy. Artur bał się pomyśleć, że w ten sam sposób doktor Löwe leczy gruźlicę. Ale lubił go. Lubił dlatego, że uwielbiała go matka, że przyzwyczaił się do jego częstych odwiedzin i dyskusji o medycynie, w których ścierały się zawsze odmienne przekonania, lubił go za jego takt i ciepło emanujące z jego dużej postaci.

Pamiętał z dzieciństwa jego lekarską torbę pełną trąbek, szpikulców, buteleczek, jakichś dziwacznych zakrzywionych nożyczek i niezwykłego zapachu. Pachniało z niej karbolem i spirytusem i ta mieszanka powodowała, że gdy doktor otwierał swą torbę, wszystko wokół nabierało metalicznego smaku. Może to z powodu tego zapachu Artur zaczął kiedyś marzyć, że zostanie lekarzem.

Pamiętał też doktora przecinającego mu wrzód na przedramieniu, który skrzętnie ukrywał pod rękawem aż do momentu, gdy w ciągu nocy ciemna krecha zaczęła piąć mu się do serca. To wtedy, przy tym wrzodzie, Artur uświadomił sobie po raz pierwszy, że może umrzeć, że jest śmiertelny, a śmierć tak samo dotyczy jego, jak świątecznych karpi i kurczaków. Teraz łączył to poczucie własnej śmiertelności z osobą doktora. Może dlatego, że doktorowi nie pozostało już wiele czasu, a może Artur wciąż jeszcze miał przed oczyma trzymaną tymi starymi dłońmi strzykawkę, która przenosiła ojca w kojący stan między życiem a śmiercią.

Artur widział, że doktor trzyma coś w zanadrzu, żeby powiedzieć to potem. Czy zbankrutował jakiś wspólny znajomy albo pan Klein czy Kosack miał romans z pokojówką? A może okazało się, że jakaś pani Hermann jest morfinistką, a choroba pana Meyera to rak? Dopiero wysiadając przed domem Artur pomyślał o seansie u Eltznerów, ale było za późno, żeby zadawać pytania. Zaczął siąpić deszcz ze śniegiem. Artur podniósł kołnierz i ruszył do bramy.

W ciemnym przedpokoju paliło się tylko małe światełko pod lustrem. Artur rozbierał się, gdy z saloniku wyjrzała matka.

– Zaraz będzie tu Löwe – powiedział Artur i poszedł do kuchni.

– To dobrze, tak chcę z nim porozmawiać. Jak było, synku?

Artur mruknął coś pod nosem.

Pani Schatzmann przygotowała posiłek dla syna: zupę grzybową i pudding z warzyw z pulpetami. Kiedy Artur jadł, kroiła szarlotkę i układała kwadraty na dużym porcelanowym talerzu.

– Uderzenia krwi do głowy, ataki gorąca, zawroty głowy, bezsenność… od kilku nocy nie zmrużyłam oka. Czyżby było ze mną tak źle? – słyszał Artur przeglądając pożyczoną z biblioteki książkę, którą ukradkiem wyjął z kieszeni.

– Masz po prostu za wysokie ciśnienie i zbyt przejmujesz się błahostkami – powiedział.

– Nie mów z pełnymi ustami – mruknęła urażonym tonem pani Schatzmann.

– Powinniśmy przyjąć służącą. Nie możesz się tak przemęczać, mamo.

– Nie stać nas na to.

– Owszem, stać. Dostałem stypendium.

Pani Schatzmann odwróciła się do syna z talerzem w ręku.

– Arturze, naprawdę? Dlaczego nie powiedziałeś od razu? Jesteś zupełnie taki jak twój ojciec – stwierdziła.

Löwe przyszedł, gdy dobry nastrój rozkwitł w pełni. Pani Schatzmann wyciągnęła z blaszanej puszki ciasteczka z cukrem i układała je na talerzyku, przez cały czas mówiąc. Doktor ucieszył się jej ożywieniem. Zatarł ręce i rozsiadł się w fotelu. Pani domu nalała mu ponczu do kryształowego pucharka. Było ciepło i domowo.

Schatzmannowie żyli zawsze dość dostatnio. Lecz po śmierci Gustawa okazało się, że zostawił rodzinę właściwie bez środków do życia. Pani Schatzmann często snuła przypuszczenia na temat tego, co mogło stać się z hipotetycznymi pieniędzmi.

– Pomyślałam, że Gustaw ukrył te pieniądze i nie powiedział mi o tym – powiedziała teraz.

Jej syn roześmiał się.

– To dlatego bywasz na tych seansach u Eltznerów. Chodzisz tam w interesach. Chcesz się dowiedzieć, gdzie są pieniądze.

– Nie powinieneś żartować w ten sposób – zganiła go pani Schatzmann i wstała, żeby zapalić drugą lampę. – Niechże pan coś mu powie, doktorze.

Doktor Löwe zaczął pić poncz małymi łyczkami.

– Z pewnością dzieją się tam rzeczy z punktu widzenia medycznego dziwne i niezrozumiałe – stwierdził ostrożnie. – Nie jestem znawcą ani psychologii, ani spirytyzmu. Studiowałem klasyczną medycynę, gdzie nie ma miejsca na takie rzeczy.

– Pan się wymiguje od zajęcia stanowiska – powiedział Artur.

– Mogę cię zapewnić, że wydarzenia na tym seansie wyszły daleko poza to, co ja w swoim życiu i w praktyce lekarskiej uważam za rzecz zwykłą, oczywistą. A wyjaśnią to zjawisko na pewno nie starzy lekarze domowi, tylko tacy młodzi jak ty.

– A nie sądzi pan, że to oszustwo?

– Oszustwo? Nie. Nawet jeżeli tamten świat nie istnieje i duchów nie ma, to czy atak histeryczny, epilepsję, szaleństwo nazwałbyś oszustwem? W oszustwie musi istnieć intencja wprowadzenia kogoś w błąd przez udawanie, musi być jakaś gra… Nie jest ono spontaniczne. A tamto, co widzieliśmy z twoją matką, było prawdziwe, nieprzewidywalne. Po prostu musiałbyś to zobaczyć.

– Czy pan czasem nie sugeruje Arturowi, że mała Erna jest jakąś epileptyczką? – zaniepokoiła się pani Schatzmann.

– Ależ nie, mamo. Doktor stwierdza, że istnieją co najmniej trzy wytłumaczenia tego, co widzieliście. Po pierwsze świadome oszustwo, po drugie szaleństwo, histeria czy przypadłość chorobowa. Po trzecie – kontakt ze światem duchów. – Artur trzymał podniesione trzy palce i wyzywająco patrzył na doktora. – A teraz, doktorze, niech pan wyzna z ręką na sercu, że wierzy pan, iż Erna Eltzner kontaktuje się z duchami zmarłych.

– Nie mogę tego powiedzieć. Ale chciałbym wierzyć.

Pani Schatzmann dolała ponczu i położyła na stoliku karty do gry.

W czasie tego wieczoru, który upłynął na wypisywaniu recept dla pani Schatzmann i grze w tryktraka, Artura powoli opanowywała myśl podsunięta mu przez doktora, żeby zbadać fenomen spirytyzmu naukowo. Nie od strony ciekawostek, opisywania seansów, ale czysto psychologicznej, prawdziwie naukowej obserwacji. Jego podniecona wyobraźnia zaczęła tworzyć obrazy sal laboratoryjnych, pracowni pełnych przyrządów mierzących ciśnienie i tętno, w które wprzęga się szalejące dziewczyny, auli wykładowych wypełnionych szczelnie studentami, wykresów rysowanych na tablicy. I powiew tajemnicy, prawdziwej, nieprzenikalnej tajemnicy, którą należałoby rozłupać jak orzech. Byłby to świetny temat na prace doktorską otwierającą cały cykl badań, program badań. Musiałby się najpierw przygotować, znaleźć literaturę… Czy Amerykanie tym się już nie zajmują?… Co się wtedy dzieje z ludzkim mózgiem, jak zachowuje się układ podwzgórzowo-limbiczny, czy można wyróżnić specjalne ośrodki takich przeżyć, czy ma to związek z rozdwojeniem jaźni? Artur Schatzmann zobaczył swoją uniwersytecką bibliotekę i widział nawet półki z tymi książkami, które byłyby mu potrzebne. Zobaczył też cały ruchliwy wydział, osobny Wydział Badania Mediumizmu i Zjawisk Spirytystycznych. W końcu ujrzał też siebie samego, jako starszego pana, osobliwie podobnego do Gustawa Schatzmanna, lekko przygarbionego, z siwą bródką, idącego po schodach. Był profesorem kierującym tym wydziałem.

Назад Дальше