E. E. - Tokarczuk Olga 9 стр.


Eltznerowie jedli kolację przy długim stole przykrytym kremowym obrusem. Pan i pani Eltzner siedzieli naprzeciwko siebie, a po bokach zajmowały miejsca dzieci. Podawała Greta. Czasem matka prosiła Marie, żeby pomogła służącej. Był to rodzaj szkoły umiejętności domowych. Kiedyś robiła to Berta, ale od kiedy miała narzeczonego, stała się już kobietą, drugą kobietą po pani Eltzner i została zwolniona z tego obowiązku.

Greta miała tyle samo lat co Berta i dlatego z pewną zazdrością przyglądała się panience. Berta była postawna, wyższa prawie o głowę od matki i zupełnie do niej niepodobna. Miała ciemne włosy i jasną, piegowatą cerę. Była wciąż jeszcze smukła, lecz już nie chuda jak jej młodsze siostry. Marie, która zawsze siedziała koło Berty, była bardziej filigranowa. Z karnacji przypominała matkę, miała jej piękną cerę. Jednak jej włosy kręciły się tak jak u ojca, a w rysach było coś ptasiego. Gdy Greta usługując do stołu patrzyła na Ernę, zawsze odczuwała jakiś rodzaj współczucia – mała Erna była tak inna niż jej starsze siostry. Jej drobna, chuderlawa postać, z ledwo zaznaczonymi pod sukienką zawiązkami piersi, wzbudzała czułość. Popielate, rzadkie włosy podkreślały bladość i ziemistość cery. Papierowa skóra wydawała się cienka, naciągnięta i z ledwością kryła sieć małych niebieskich żyłek, ten jedyny dowód, że tak jak inni jest z krwi i kości. Według kanonów piękności służącej, Erna nie była ładna. Erna nigdy nie miała apetytu i jako ostatnia wstawała od stołu, z trudem dając sobie radę z całą porcją. Gdyby Greta miała coś do powiedzenia, poradziłaby, żeby Ernę leczono na robaki. Ta dziewczyna musiała je mieć.

Po Ernie był Max – chudy, wysoki, pewny siebie wyrostek, który dokuczał Grecie, próbując ją objąć albo przynajmniej uszczypnąć. Był podobny do ojca: piegowata twarz i rude, kręcone włosy. Miał, tak jak Erna, nierówne zęby, ale u niego to bardziej rzucało się w oczy, bo usta mu się nigdy nie zamykały. Max był bałaganiarzem. Nie składał ubrania, zostawiał po sobie ogryzki i zabłocone buty. Ciągle gubił swoje rzeczy i trzeba go było gonić do mycia. Greta z kucharką lubiły tego bezczelnego chłopaka. Często przychodził do nich do kuchni i wtedy Ada wykrawała mu z kapusty głąb albo smarowała smalcem grubą pajdę chleba. Max siadał na stole i przekomarzał się z nimi swoim łamiącym się jeszcze głosem. Miał własne zdanie na każdy temat, jaki sprytnie podsuwały mu kobiety. Według niego Erna miała anemię i niedotlenienie mózgu, a Frommer podkochiwał się w mamie.

– Jeżeli Berta nie wyjdzie w przyszłym roku za mąż, to zostanie starą panną – mówił, odgryzając potężny kęs chleba z kiełbasianym smalcem. – Tatuś dostał zamówienie rządowe na tkaninę na płaszcze. Będzie ubierał naszych żołnierzy. Zarobi dużo pieniędzy i na wakacje pojedziemy do Włoch. Zabierzemy cię, Greta.

– A ja? Co będzie ze mną? – z udawanym smutkiem dopytywała się kucharka.

– Ty, moja droga, na nic byś się tam nie zdała. Tam się je makaron i tylko makaron, a ty robisz makaron twardy jak sznurówki.

Ada udawała, że się złości.

Kolejnymi po Maxie dziećmi Eltznerów były bliźniaczki – Katharine i Christine. Miały dziesięć lat i były bardzo podobne do siebie. Regularne, piękne twarzyczki o wystających kościach policzkowych i pełnych ustach musiały pewnie pochodzić od słowiańskich przodków. Nosiły identyczne fryzury i sukienki i zawsze były razem. W zamieszaniu wywoływanym przez liczną rodzinę nie brały udziału, ich ścieżki nie pokrywały się ze ścieżkami innych domowników, zajmowały się głównie sobą. Kiedy chorowały, to zawsze razem, i chociaż ich matka podejrzewała, że w istocie chora jest tylko jedna z nich, to i tak nie potrafiła odróżnić, która udaje. Zresztą związek pomiędzy nimi był tak silny, że gorączka pojawiała się wcześniej czy później u tej zdrowej. Rządziły się własnymi prawami, pilnowały własnej niezależności – najczęściej poprzez dokuczanie małej Linie.

Lina w rzeczywistości miała na imię Magdalena. To imię jednak wydawało się dla niej za duże, skrócono je szybko. Lina – ukochana córka pani Eltzner. Lina – maskotka i pieszczoszek. “Moje pieścidełko”, mówiła do niej matka, brała ją na kolana i gładziła po jasnej główce. Lina była rozpieszczona przez rodziców do granic możliwości. W ich obecności mogła sobie pozwolić na więcej niż inne dzieci, kiedy jednak znalazła się wśród rodzeństwa, zwłaszcza w towarzystwie bliźniaczek, stawała się pokorna i posłuszna. Miała pięć lat. Była jeszcze tłuściutka i okrągła na buzi, ale widziało się, że w najbliższych miesiącach stanie się chuda i szczerbata. Pani Eltzner twierdziła, że Lina ma zdolności muzyczne, chyba jako jedyna z dzieci Eltznerów, i dlatego kupiono nowe pianino.

No i wreszcie był Klaus. Klaus zaczął jadać przy stole dopiero od niedawna. Przedtem traktowano go jak niemowlę, chociaż miał już trzy lata. Ciężka choroba Klausa zeszłej wiosny sprawiła, że stał się on oczkiem w głowie całej rodziny. Starsze dzieci patrzyły, jak to Klaus nie nie musiał robić, żeby być kochanym. Wszystko mu wybaczano: zasikanie dywanu, stłuczenie porcelanowej figurki, wymazanie czekoladą drzwi od salonu. Przedtem miał niańkę, ale pani Eltzner uznała, że to przez nią Klaus tak strasznie zachorował. Żadna kobieta nie nadawała się na opiekunkę Klausa. Tylko ona sama.

Po kolacji dzień dla młodszych dzieci nieodwołalnie się kończył. Pani Eltzner kładła spać Linę i Klausa. Bliźniaczki musiały same zadbać o siebie. Starsze dzieci mogły jeszcze czytać w swoich pokojach, ale przywilej przebywania wieczorem w salonie miała tylko Berta. Zwykle przedtem pomagała sprzątać ze stołu albo kłaść spać maluchy.

Kiedy w domu było już zupełnie cicho, pani Eltzner szła do gabinetu męża. Rozmawiali o dzieciach i rachunkach. Czasem pani Eltzner siadała mężowi na kolanach i żaliła mu się na swoje zdrowie i nawał obowiązków. Pan Eltzner mówił wtedy do niej “Muszko”.

Czasem w nocy przychodził do ich podwójnego łóżka mały Klaus. Rozespana pani Eltzner brała swoją poduszkę i zabierała małego do jego pokoiku, położonego tuż przy małżeńskiej sypialni. Kładła się obok synka i spała z nim do rana, rozgrzeszając się sennie, że przecież Klaus jest taki malutki.

Greta spała w swojej służbówce na końcu korytarza. Przed snem sprawdzała, czy są na miejscu jej oszczędności schowane w szufladzie z butami, które kiedyś miały stać się jej posagiem.

PROFESOR VOGEL

Zaraz po świętach, na początku stycznia 1909 roku doktor Löwe przyjechał do Schatzmannów, żeby zabrać Artura na spotkanie z doktorem Voglern. Vogel umówił się z nimi na wczesne popołudnie i przyjął w swoim gabinecie na Schweidnitzer Strasse.

Artur czuł się onieśmielony świadomością, że ten oto niepozorny człowieczek, o wyglądzie chłopca ucharakteryzowanego na mężczyznę, rozprawia się tu z ludzkim szaleństwem. Vogel był szczupły i drobny, jego gładka twarz wyglądała, jakby nie zaznała golenia. Zupełnie siwe włosy paradoksalnie jeszcze ją odmładzały, sprawiając wrażenie płowych. Przy tym Vogel miał bardzo niski, wibrujący głos – i to wydawało się niepojęte.

Gabinet był urządzony bardzo skromnie. W centrum stało ciemne biurko z przyborami do pisania i klepsydrą, a za nim znajdowała się półka z książkami. Usiedli na miękkich krzesłach wokół niedużego stolika. Stara sekretarka przyniosła filiżanki i dzbanek z kawą. Przy oknie, przez które widać było kamienice po drugiej stronie ulicy, stała niewielka kozetka. Artur nie zauważył tu niczego, co mogłoby wskazywać, że jest to gabinet lekarski – żadnych narzędzi, słuchawek, oszklonych półek z lekarstwami, nawet białego fartucha.

Vogel podał Arturowi na przywitanie małą, zimną dłoń. Był już dobrze wprowadzony w przypadek Erny Eltzner przez doktora Löwe.

Wręczył mu filiżankę z gorącą kawą.

– Chciałbym jednak od razu zapytać o pana osobisty stosunek do tej sprawy.

Artur nie zrozumiał.

– Proszę mi powiedzieć, czy pan wierzy w te rzeczy. Życie pozagrobowe, możliwość kontaktu z duszami zmarłych i tak dalej – sprecyzował Vogel, mieszając swoją kawę.

Artur zdziwił się i rzucił pytające spojrzenie na doktora Löwe.

– Pytam o to pana, przyjacielu, bo wiem, że światopogląd badacza wpływa na wyniki badania. W gruncie rzeczy udowadnia się to, w co się wierzy. Badacz porusza się w świecie, który zna – wytłumaczył Vogel.

– Jestem racjonalistą, tak to można najogólniej ująć. Zajmuję się fizjologią mózgu. Widziałem w ciągu ostatnich lat wielu chorych z uszkodzeniami mózgu i rodzaj ich zaburzeń zależał od uszkodzonego ośrodka. Szkoda, że fizjologia mózgu musi latami czekać na okazję badania. Pacjent musi najpierw umrzeć – Artur uśmiechnął się; czuł, że już nabiera swojej zwykłej śmiałości. – Nasza wiedza jest wiedzą a posteriori, ale jest za to pewna. Przypomina trochę archeologię – dopiero gdy pacjent umrze, jesteśmy pewni, co mu było. Na tym etapie rozwoju mojej specjalności można tylko stawiać hipotezy i skrupulatnie zbierać dane… Ale nie chcę, żeby pomyślał pan, że jestem ograniczony fizjologicznym punktem widzenia. Wcale nie wykluczam myśli, że na zaburzenia nerwowe i psychiczne wpływają także sprawy rodzinne czy nawet społeczne.

Vogel uniósł brwi w podziwie; a może była to kpina.

– Czytał pan to? – powiedział i wyciągnął z półki jakąś książkę.

Artur zobaczył tytuł – Studien über Hysterie Zygmunta Freuda.

– Przyznam się, że nie.

– Bardzo to panu polecam, choć wiem, że traktuje się tę książkę wciąż jako niebezpieczne nowinkarstwo. Pan wie, że jestem psychoanalitykiem. Jestem przekonany, że badając jakiś problem trzeba się oprzeć na konkretnej teorii, koncepcji świata. Dopiero kiedy nie uda się do niej dopasować faktów, trzeba stworzyć nową koncepcję. Psychoanaliza jest najszerszą koncepcją, jaką znam w psychiatrii… Nie sądzę, żeby pański fizjologizm był w stanie opisać psychiczny fenomen tej dziewczyny – Vogel zaczął się przechadzać po gabinecie. – Opis oparłby się na spekulacjach. No cóż, nie będę ukrywał mojego zdania na temat psychologii eksperymentalnej. Uważam, że podąża jakimiś bocznymi ścieżkami, mając przy tym wielkie ambicje. Wszystko przebadać wszelkimi możliwymi narzędziami. Każdą funkcję, każdy organ z osobna. Tymczasem do lekarza zgłasza się cała osoba, a nie boląca głowa czy nerwy. Czy nie mam racji, Leo?

Artur ze zdziwieniem spojrzał na doktora Löwe i dopiero teraz skojarzył, że ma on na imię Leo. Leo Löwe skinął głową. Vogel odchrząknął i zrobił w powietrzu dłońmi dwa płynne ruchy, którymi podzielił całą psychologię na dwa kierunki.

– Psychologia eksperymentalna, ta chemia i fizyka umysłu, jak ją niefortunnie nazywają, zajmuje się w gruncie rzeczy sprawami mniej istotnymi, szybkość przebiegu impulsów nerwowych, lokalizacja funkcji psychicznych w mózgu… to akurat pana działka. A także, na przykład, odruch ślinienia się… Nie chcę robić wrażenia, że tym pogardzam, ale naprawdę uważam to za sprawy mniej ważne. Psychoanaliza zajęła się tym, czego w warunkach laboratoryjnych nie tylko nie udawało się wychwycić, ale co wręcz przeszkadzało.

Vogel zawiesił głos, więc doktor Löwe odruchowo zapytał:

– Co to takiego?

– No właśnie, co? Całym kłopotem współczesnej psychologii i psychologów jest to, że właściwie nie wiemy, czym jest jej przedmiot. Nie możemy się dogadać. Mówimy “psychika”, ale pod tym pojęciem każdy rozumie swoje. Trzeba się zdecydować, czy się zajmujemy ludzką duszą, czy przejawami aktywności mózgu. Może będąc na jakimś tam etapie rozwoju stwierdzi się, że jest to dychotomia pozorna, ale teraz jest czas, kiedy się trzeba opowiedzieć po jednej ze stron. Choćby po to, żeby po jakimś czasie stanąć na przeciwnej pozycji. Pan pewnie nie bardzo rozumie, skąd ta moja przydługa przemowa na temat teorii… Chcę pana przekonać, że jedyną teorią zdolną sensownie opisać przypadek tej dziewczyny jest psychoanaliza. I tu mogę panu pomóc. – Vogel z dziecinnym uśmiechem patrzył na Artura.

– Nie wiem, co odpowiedzieć – powiedział po chwili spłoszony tym spojrzeniem Artur. – Nigdy nie zajmowałem się psychoanalizą, nie miałem nawet zamiaru zostać takim psychiatrą, sądziłem, że laboratorium…

Vogel przerwał mu.

– Kolejnym argumentem za stosowaniem w tym przypadku psychoanalizy jest istnienie literatury próbującej opisać podobne zjawiska, przynajmniej z zewnątrz podobne. Choć bardzo często zajmowali się tym różni hochsztaplerzy i badacze duchów.

– A więc powinienem zacząć od początku. Od literatury – stwierdził Artur.

Vogel zapalił lampę, tak szybko się już ściemniało. Zapadła krótka cisza, która była jakby podsumowaniem gorączkowej rozmowy. Teraz Vogel wyciągnął z kieszeni fajkę i zaczął ją nabijać. Kiedy się zaciągnął, Arturowi wydało się, że siedzi przed nim zupełnie inny człowiek.

– Właściwie nie wiem, dlaczego tak mi zależy, żeby zajął się pan psychoanalizą – odezwał się profesor cichym, spokojnym głosem. – Może czuję w panu talent, a może pana polubiłem i chcę się podzielić tym, co uważam w moim zawodzie za najważniejsze – obcowanie z tajemnicą.

– Tak – powiedział Artur – to jest tajemnica. Kiedy się przyglądam tej dziewczynie, mam wrażenie, że ona balansuje na granicy dwóch światów. Pan to pewnie zna lepiej, widzi pan to u chorych… Ona najpierw jest tu, gdzie wszyscy, siedzi, mówi, śmieje się, a potem następuje moment… hm… wycofania się do wewnątrz i stamtąd jakby przejścia gdzie indziej…

– W świat duchów, w “inną rzeczywistość”; to się od razu nasuwa, prawda? Tak, tak, tak – powiedział Vogel – ludzki gatunek nie potrafi znieść niczego, co zbyt rzeczywiste. Fakt, że nie potrafimy czegoś zrozumieć, sprawia, że uciekamy zaraz w metafizykę.

Teraz odezwał się Löwe, który do tej pory tylko się przysłuchiwał.

– Tak, ja też mam takie wrażenie. Ona w jakimś emocjonalnym sensie znika, przestaje z nami być. Ale gdzie jest?

– To jest “tamten świat”, Leo, ale pytanie dotyczy tego, czymże jest “tamten świat”? Nie mam wątpliwości, że w sytuacjach niezwykłych, jak na przykład szaleństwo, głęboko odczuwamy tę dwoistość. Ten świat staje się światem zwyczajnym, powszednim, który potrafimy zrozumieć i przez to nad nim zapanować. Tamten – jest daleki, trudny do pojęcia, antyintelektualny; jego wpływy są potężne i nieprzewidywalne. Jest pierwotny w stosunku do “tego” świata, jest naszą kolebką i naszą przyszłością. W tym sensie jest światem realnym, ten zaś, w którym żyjemy na co dzień, wydaje się przemijającą dekoracją, poczekalnią. Czy dobrze mówię?

– Wkroczyłeś w obszar religii, teologii, metafizyki czy czego tam jeszcze – powiedział doktor Löwe.

– To jest psychologia. My nie badamy świata, ale to, jak człowiek ten świat postrzega. Rzeczywistość psychiczną. – Vogel wypuścił kłąb aromatycznego dymu, który na chwilę spowił go szarym całunem. – Coś mi się przypomniało – powiedział. – W latach osiemdziesiątych, kiedy studiowałem w Berlinie, chodziłem na wykłady z historii. Prowadził je bardzo znany i bardzo wtedy już stary profesor, którego uwielbialiśmy. Jego wiedza, pomieszczona w trzęsącej się starczo głowie, była imponująca. Był na wpół ślepy, nic nie mógł już czytać, niedosłyszał. Pamiętam, że na jednym z wykładów mówił o Atenach z czasów Sokratesa. Z pamięci narysował na tablicy plan miasta z V wieku przed Chrystusem. Pokazywał, którymi uliczkami spacerował Platon z Fajdrosem i w jakim gaju przystanęli. Jego pamięć i niezwykła erudycja zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Wydawało mi się, że ten człowiek osiągnął prawie nadludzką sprawność intelektualną – odtworzył miasto z tak odległej przeszłości i jak żywe pokazał je studentom, w każdym szczególe! Gdy się go słuchało, to miało się wrażenie, że on tam był. – Vogel przerwał, jakby odczuł na nowo tamto doznanie. – Po tym wykładzie po profesora przyszedł służący i jak dziecko wziął go łagodnie pod ramię. Jeden ze studentów powiedział mi wtedy, że profesor sam nie potrafi wrócić do domu. Ktoś, kto swobodnie spaceruje po Atenach, których już nie ma, jest kompletnie zagubiony we współczesnym Berlinie. Czy to nie przekonuje, że “tamten” świat znajduje się w nas, a nie w innych wymiarach, gdzieś poza nami, poza sklepieniem nieba? Dla profesora starożytne miasto było jego światem, tam przebywał. Berlin wydawał mu się złudzeniem… A wracając do naszej pacjentki, Arturze… Czymże jest to, co się manifestuje? Póki są to fenomeny psychiczne, kłopot jest mniejszy. Z literatury dotyczącej osobowości histerycznych znane są fenomeny fizykalne: głosy, odgłosy, błyski światła, ruchy przedmiotów. Także te bardziej wątpliwe, jak materializacje, ektoplazma i tym podobne… – Vogel mimo chłodu w gabinecie wytarł chusteczką spocone czoło. – Chyba będziesz mnie musiał zbadać, Leo. Musimy się umówić.

Назад Дальше