E. E. - Tokarczuk Olga 10 стр.


– A co ci jest?

– Ach, nic szczególnego. Chyba się przeziębiłem.

Doktor jednak chwycił go za rękę i zaczął badać puls.

– Skoro mnie już dorwał ten medyk, niech pan, Arturze, przejrzy tę małą biblioteczkę. Sądzę, że znajdzie pan coś dla siebie.

Artur podszedł do półek. Były tu podręczniki psychologii i, co wydało mu się niezwykłe, sporo książek z antropologii – kilka pierwszych tomów Złotej gałęzi Frazera, Cywilizacja pierwotna Taylora, a także sporo o mitologii, zarówno greckiej i rzymskiej, jak i germańskiej. Ale Artura zainteresowały bardziej książki medyczne. Wyciągnął Charcota i Janeta.

– A więc zaczynamy od hipnozy? – z nieoczekiwaną radością w głosie zapytał go Vogel, badany teraz słuchawkami przez doktora Löwe. – Niech pan koniecznie weźmie te Studien über Hysterie. Od nich można by rozpocząć. Ma pan temat na niezwykłą pracę doktorską.

NOTATKI ARTURA SCHATZMANNA

Panna E.E., lat piętnaście, wyznania ewangelicko-augsburskiego. Ojciec to człowiek bardzo konkretny, można powiedzieć – przyziemny. Nie ma danych, że w rodzinie ojca występowały jakieś zaburzenia psychiczne czy niedorozwój.

Matka, Polka z pochodzenia, słabej konstrukcji psychicznej i delikatnej budowy fizycznej, cierpi na migreny i ataki nerwowości. Ojciec jej był ponoć dziwakiem, człowiekiem o wybujałej fantazji, jasnowidzem. Jego matka z kolei, jak informuje doktor L., miała w chwilach zdenerwowania zapadać w krótkotrwale letargi. Rodzeństwo E.E., pięć sióstr i dwóch braci, normalne.

Panna E.E. jest delikatnej konstrukcji. Odznacza się rachityczną budową czaszki, z wysokim, wypukłym czołem i drobną szczęką. Oczy duże, bardzo jasne, o szczególnym wyrazie. W dzieciństwie nie przechodziła poważniejszych chorób ani urazów. Nie przejawia szczególnych uzdolnień, bywa do tego roztargniona, często nieobecna myślami. Inteligencja, jak się wydaje, bardzo przeciętna. Nie wykazuje talentów plastycznych czy muzycznych. Edukacja E.E. jest tylko dostateczna. Zna na pamięć kilka pieśni Schillera i Goethego oraz kilka urywków z Biblii. Mówi językiem o małym zasobie słownictwa.

Jeżeli chodzi o stosunki rodzinne, to państwu E. można postawić, jak się wydaje, wiele zarzutów co do wychowania dzieci. Z powodu licznego potomstwa nie poświęcano im zbyt wiele uwagi. Dzieci ucierpiały ponadto z powodu egoistycznej i infantylnej postawy matki. Ojciec, jako człowiek zajęty interesami, mało czasu poświęca dzieciom. Wyraźnie faworyzowany jest najmłodszy syn.

Do października 1908 roku nie zauważono u E.E. żadnych szczególnych odstępstw od normy.

Dziewczyna, będąc prawdopodobnie pod wpływem matki i starszej siostry, zainteresowała się spirytyzmem; w domu E. jakiś czas temu organizowano seanse spirytystyczne. Mimo że E.E. nie brała w nich udziału, to jednak wychwyciła coś z otaczającej je atmosfery niezwykłości. W październiku wystąpiły pierwsze stany somnambuliczne. Za pierwszym razem E.E. niespodziewanie zbladła przy stole, po czym osunęła się powoli na podłogę, zemdlała. Nastąpił krótkotrwały stan katalepsji, po wyjściu z którego (pod okiem lekarza domowego) E.E. stwierdziła, że widziała przy stole stojącą postać. Opis tej postaci wzbudził zdumienie, ponieważ pani E. natychmiast rozpoznała w niej swojego nieżyjącego od siedemnastu lat ojca. Spowodowało to narastanie wokół E.E. atmosfery niesamowitości. Jej matka, mniemając, że w dziewczynce obudziły się talenty mediumiczne, postanowiła wciągnąć ją do uczestnictwa w domowym seansie spirytystycznym. Zorganizowano go w listopadzie. Według relacji osób tam obecnych (lekarz domowy, doktor L., oraz jedna z uczestniczek) E.E. bardzo szybko popadła w stan omdlenia. Na próby przeniesienia jej na sofę zareagowała ostro:,,Nie dotykaj.” Następnie zaczęta mówić niezwykłym dla niej językiem. Po pewnym czasie słowom zaczęły towarzyszyć gesty, które zostały rozpoznane przez osoby uczestniczące w seansie jako należące do ich bliskich zmarłych. Kiedy zaczęto zadawać jej pytania, odpowiadała sensownie. Po około trzydziestu minutach zarówno spontaniczne wypowiedzi, jak i odpowiedzi na zadawane pytania zaczęły następować po coraz to dłuższych momentach milczenia, aż wreszcie E.E. całkowicie zamilkła i sprawiała wrażenie śpiącej (stadium kataleptyczne?). Jej puls był bardzo słaby, ale regularny i o normalnej częstotliwości. Oddech lekki, powierzchowny. Do domu rodziny E. zostałem wprowadzony w grudniu 1908 roku przez moich krewnych i lekarza domowego w roli osoby zainteresowanej spirytyzmem. I chociaż rodzinie E. wiadomo było, że zajmuję się badaniami z dziedziny medycyny, to jednak między E.E. i mną nie mogła zaistnieć relacja pacjent-lekarz, z tego też powodu nie mogłem przeprowadzić wielu fizjologicznych badań; pozostawało mi oparcie się jedynie na obserwacji.

W mieszkaniu rodziny E. przywitała nas matka E.E. i wprowadziła do saloniku. Rozmawialiśmy przez pewien czas z pozostałymi gośćmi, oczekując na rozpoczęcie seansu. Przyprowadzona przez matkę E.E. zachowuje się bardzo nieśmiało, ale naturalnie. Ponieważ jestem w tym towarzystwie nową osobą, wzbudzam jej wyraźne zainteresowanie.

SEANS l

Obecni siadają przy okrągłym stoliku, na którym leży przygotowana zawczasu planszeta z wyrysowanymi na niej literami i cyframi oraz filiżanka. Zebrani w charakterystyczny sposób układają na stoliku dłonie, tworząc łańcuch. Dość długo trwa wchodzenie medium w trans. Wreszcie E.E. nagle odchyla się do tyłu i zamknąwszy oczy zasypia. Przez szczelinę między powiekami widać, że gałki oczne są wywrócone do góry. Oddech staje się równy, prawie niezauważalny. Taki stan trwa około dziesięciu minut, po czym E.E. przenosi dłonie na filiżankę; ręce innych dołączają do niej. Po chwili filiżanka zaczyna się poruszać, najpierw bardzo wolno, potem coraz szybciej, aż w końcu obecni mają trudności z czytaniem. Z odczytywanych liter wynika, że oto zjawił się,,duch” widziany poprzednio przez E.E., jej przewodnik. Wypowiada (przez planszetę) kilka banalnych, religijnie budujących zdań. Jedna z uczestniczek seansu prosi o sprowadzenie,,ducha” jej zmarłego przedpółrokiem męża. Następuje kilka minut bezruchu i milczenia. Nagle coś zmienia się w twarzy E.E. Staje się ona woskowo blada, a oddech robi się głębszy i wyraźniejszy. Zaniepokojony lekarz domowy mierzy E.E. puls. E.E. nie reaguje na dotknięcia, a puls okazuje się przyśpieszony. Głowa medium opada do tylu, ciało sztywnieje. Łańcuch rąk na stole zostaje przerwany. Z ust E.E. pada kilka charczących, niezrozumiałych słów. Jedna z obecnych osób pyta:,,Kim jesteś?” E.E. odpowiada po chwili głosem swoim, ale powolnym i namaszczonym, że jest właśnie tym przywołanym,,duchem”.,,Duch” zwraca się do bliskiej osoby z nieoczekiwaną poufałością, na wszelkie pytania odpowiada jednak niedokładnie i wymijająco. Na koniec wygłasza kilka zdań dotyczących konieczności życia w miłości i modlitwie.

Następnie pojawia się inny,,duch”, przedstawia się jako Koloman i wypowiada się na temat upadku obyczajów, moralności. Karą ma być trzęsienie ziemi we Włoszech, w czasie którego zginie wielu ludzi. Następuje długie milczenie. Potem zjawia się duch-przewodnik i każe kończyć seans ze względu na zmęczenie medium.

E.E. szybko wychodzi z transu. Jest blada, chwieje się na nogach. Matka wyprowadza ją z salonu.

BLIŹNIACZKI

Po Bożym Narodzeniu uznano widocznie, że Erna jest już zdrowa, bo musiała wrócić do swojego pokoju, który dzieliła z Bertą i Marie. Ale starsze siostry nadal traktowały ją jak osobę chorą: z pełną szacunku troskliwością i ostrożnym dystansem.

– Droga Erno, czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby… – mówiły za każdym razem, gdy chciały otworzyć okno, poczytać w łóżku, pograć w chińczyka. Milkły, gdy wchodziła, a potem udawały, że ciągną dalej rozmowę, jak gdyby nigdy nic. Erna czuła ich brak swobody i to właśnie spinało ją najbardziej. Krepowało ją, że krępuje innych. Nie miała jednak dość siły, żeby przedzierać się przez te zasłony. Przez większą część dnia czuła się zmęczona. Godzinami potrafiła wpatrywać się w jeden punkt na ścianie. Na pamięć znała wszystkie nierówności sufitu. Rzadko odzywała się pierwsza. Udając, że śpi, podsłuchiwała rano, jak opowiadały sobie sny. Wolała słuchać ich snów niż z nimi rozmawiać. Lubiła zwłaszcza sny Berty, w których zawsze pojawiał się jej narzeczony, Eryk. Były w nich małe kotki, jeziora, domy z otwartymi oknami, kwiaty i kolory. Marie zaś śniła same głupstwa, niczym ze sobą nie połączone, bezbarwne, nudne. Jakieś pierścionki, zakupy, zguby, drobne zdarzenia. Na dodatek opowiadała je bez ładu i składu. Leżącej z zamkniętymi oczami Ernie wydawało się, że przynajmniej lepiej niż siostra potrafiłaby opowiedzieć te sny. Ale one jej nigdy o sny nie pytały. Cały swój wolny czas poświęcały robieniu porządków w szafach i szufladach bieliźniarki. Przekładały swoje stroje z miejsca na miejsce, przymierzając je przy tym i pożyczając je sobie nawzajem. Oglądały też pisma kobiece, najczęściej te już zupełnie nieaktualne, które wyleżały się na stoliku w salonie. Pełna pomysłów Berta potrafiła na wzór tych rysunków udrapować na Marie prześcieradło czy kapę i kazała jej przechadzać się na palcach przed lustrem w drzwiach szafy.

– Bon, tres bien – powtarzała Marie, chodząc w tę i z powrotem i naśladując akcent nauczycielki francuskiego. Berta uspokajała ją bez przekonania, rzucając niepewne spojrzenia na Ernę. Dyskutowały też zawzięcie o kapeluszach z futrzaną bordiurą i o rodzajach modnego aksamitu. Nie nudziły się ze sobą. Erna czasem próbowała się wkupić w ich łaski. Dawała im się czesać i głośno zachwycała się dziwacznymi fryzurami, jakie tworzyły z jej marnych kosmyków.

Erna czuła się o wiele lepiej w pokoju bliźniaczek i małej Liny. Była tam zawsze pełna szelestów cisza, nic z tego gwaru, jaki robiły młode kobiety.

Pokój młodszych dziewczynek mieścił się w drugim końcu korytarza, naprzeciwko pokoju chłopców. Bliźniaczki mieszkały z Liną, która w ich obecności stawała się smutna i płaczliwa. Traktowały Linę jak wroga, choć tak głupiutkiego, że aż niegroźnego. Ich walka z nią polegała na wiecznym dokuczaniu, złośliwościach, drobnych prześladowaniach, takich jak włożenie pod kołdrę pająka czy wywrócenie nocą ubrania na lewą stronę. Wojna była prowadzona tylko w pokoju, poza nim spontanicznie następowało zawieszenie broni. Dlatego mała Lina często szukała pomocy i towarzystwa starszych, a wtedy bliźniaczki osiągały to, o co im chodziło: miały cały pokój dla siebie.

Wyciągały spod szafy swoje oklejone kolorowymi papierami pudełka, grzebały w nich i zamieniały się ich zawartością.

Katharine i Christine mogłyby być jedną osobą, która przyjęła dwie postaci tylko po to, żeby móc więcej poznać, zdziałać, zobaczyć, posmakować. Ich ciekawość, pragnienie dotykania, sprawdzania, doświadczania były niezwykłe. Szperały nawet w biurku ojca, w kuchennych szufladach kredensu, w szafach na stare rzeczy, w koszu z zakupami z targu. Wyciągały stamtąd rzeczy niezauważalne dla innych, przeoczone przez dorosłych z powodu ich niepozorności czy nikłej wartości: fragment fotografii, na której widać męskie buty, ułamany klucz zakończony kształtem dłoni, guzik z orłem, stare nasiona jakiejś rośliny zawinięte w pożółkłą gazetę, druciany kolczyk bez oczka, gałkę od drzwiczek szafki, kłębek brudnych nici. Znosiły to wszystko do siebie i trzymały w swoich pudełkach. Wierzyły, że każda taka rzecz jest osobnym światem, który ma swoją własną siłę i magiczne znaczenie. Czytały baśnie i uczyły się z nich czarować. Nauczyły się robić magiczny krąg, który oddzielał je od Liny i innych intruzów.

Zeszłej wiosny zdarzył się wypadek, który przekonał je, że są potężne.

Gdy tylko słońce zaczęło docierać w kwietniu do ich okna, przesiadywały całe godziny na szerokim parapecie, rzucając lusterkiem zajączki – prosto w oczy podwórzowych kotów, które wygrzewały się na dachu pralni. Zajączek zaczepiał też przechodzących mężczyzn i odbijał się od szyb. Potem dziewczynki zrezygnowały ze straszenia kotów i złapanym w lusterko słońcem oświetlały wnętrza mieszkań w oficynie, w których pootwierano okna. Na drugim piętrze mieszkała samotna nauczycielka muzyki. Kiedy jej okno było otwarte, dochodziły stamtąd monotonnie ćwiczone na pianinie gamy. Uporczywie niedoskonałe, odbijały się od ścian podwórka i jeszcze bardziej pokiereszowane wznosiły w niebo. Czasem, gdy firanki nie były dokładnie zaciągnięte lub gdy podwiewał je wiatr, dziewczynki widziały skromny pokój z niewielką liczbą mebli i jasnym pianinem stojącym pod przeciwległą ścianą. Sama panna nauczycielka rzadko podchodziła do okna i rzadko wychodziła na zewnątrz. Jeszcze rzadziej płynęła stamtąd inna muzyka niż nie kończące się etiudy, a i ona nie była nigdy doskonała. Załamywała się na jakimś fałszywym dźwięku i milkła na całe dnie. Refleks światła z lusterka dziewczynek wpadał ostrą, prawie materialną wiązką do tego wnętrza, ukazując fragmenty mebli, aż któregoś południa zatrzymał się na bladej, nieruchomej twarzy. Bliźniaczki ucieszyły się z figla, jaki spłatały nauczycielce muzyki, ale ona nie zmrużyła oczu, nie odwróciła głowy, nie podniosła, zagniewana, ręki do twarzy. Poruszały z satysfakcją zajączkiem światła, chcąc wywołać jakąkolwiek reakcję. W końcu zrozumiały, że twarz nauczycielki jest martwa.

Nikomu nie powiedziały o tym odkryciu, jakby ich zabawa plamką światła mogła mieć związek z tą śmiercią. Popatrzyły na siebie i wróciły do grzebania w swoich pudełkach. Po południu przyjechała policja i doktor z czarną torbą. Dziewczynki widziały, jak szli przez podwórko. Nauczycielka powiesiła się na żyrandolu.

– Mogę u was posiedzieć? – zapytała je Erna, podchodząc do okna. Widok z niego był taki sam jak z jej pokoju. Bliźniaczki nie odpowiedziały od razu. Porozumiały się wzrokiem i przez chwilę zajęte były zbieraniem czegoś z podłogi.

– Pozwolimy ci, ale pod warunkiem – zaczęła Katharine.

– Jakim?

– Że nam opowiesz o duchach.

– Nie – powiedziała Erna, ale nie ruszyła się od okna.

– Więc dobrze, zostań – bliźniaczki znowu popatrzyły na siebie, kończąc zbierać rozsypane na podłodze koraliki. Erna przyglądała się im kątem oka. Ich rytmiczna ruchliwość i milczenie (ponoć bliźniakom słowa są niepotrzebne) wpływały na nią kojąco. Sunęła za nimi wzrokiem coraz bardziej ciężkim i sennym; czuła ten ich ruch we własnym ciele – przyjemny dreszcz, ślina napływająca do ust i fizyczna błogość. Dziewczynki zebrały korale; jedna z nich wspięła się na krzesło i sięgnęła na półkę, gdzie stało oklejone ciemnym papierem pudełko. Ściągnęła je i postawiła na podłodze. Teraz zasłoniły je sobą przed Erną. Słyszała szeleszczenie, przesuwanie, otwieranie i zamykanie tekturowego wieczka. Przesypywały koraliki z dłoni w dłoń, a potem nagle – bum, bum – szklane paciorki zabębniły o dno. Dziewczynki coś poszeptały między sobą i Katharine otworzyła szufladę komódki. Po kolei wyciągała wstążki i pokazywała je siostrze. Wybrały jasnoniebieską i tą przewiązały pudełko. Teraz zerkając na Ernę włożyły je na dół szafy.

Erna patrzyła na nie bez ciekawości. Sam widok ich namaszczonych, pełnych powagi ruchów dawał jej wytchnienie. Patrzyła, jak grzebały w tych swoich szufladkach, jak przekładały jakieś papierowe torebki, woreczki po naftalinie wypełnione Bóg wie czym, jakieś ramki, bezwłose szczoteczki. Nagle jedna z nich, Erna nie wiedziała która, zaśmiała się krótko i schowała coś szybko do kieszeni. Ich rozbawione spojrzenie spotkało się ze wzrokiem Erny. Zastygły na chwilę, jakby czekając na jej reakcję, a gdy ona o nic nie zapytała, znowu zaczęły to swoje grzebanie.

Назад Дальше