Dom dzienny, dom nocny - Tokarczuk Olga 9 стр.


Grzybość

Gdybym nie była człowiekiem, byłabym grzybem. Grzybem obojętnym, nieczułym, o zimnej, śliskiej skórze, twardym i delikatnym zarazem. Rosłabym na przewróconych drzewach, mrocznie i złowrogo, zawsze w ciszy, rozczapierzonymi grzybowymi palcami ssałabym z nich resztki słońca. Rosłabym na tym, co umarło. Przenikałabym tę martwotę do czystej ziemi – tam moje grzybowe palce by się zatrzymywały. Byłabym mniejsza od drzew i krzaków, ale wyrastałabym ponad jagodniki. Byłabym nietrwała, lecz jako człowiek też przecież jestem nietrwała. Nie interesowałoby mnie słońce, nie wodziłabym za nim wzrokiem, nie czekałabym już nigdy, kiedy wzejdzie. Tęskniłabym tylko do wilgoci, wystawiałabym moje ciało do mgieł i deszczu, skraplałabym na sobie mokre powietrze. Nie odróżniałabym nocy od dnia, bo po co? Miałabym tę samą zdolność co wszystkie grzyby – chowania się przed wzrokiem ludzi. Przez wprowadzanie w ich płochliwe myśli zamętu. Grzyby są hipnotyzerami; dostały tę właściwość zamiast pazurów, szybkich nóg, zębów i rozumu. Grzybiarze przechodziliby nade mną sennie z oczami wlepionymi przed siebie w barwne, migotliwe obrazy ze słońca i liści. Trzymałabym na uwięzi ich nogi, plątałabym je w ściółkę i zeschnięte kępy mchu. Z dołu widziałabym lewą wewnętrzną stronę ich kurtek. Godzinami z wyrachowaniem trwałabym bez ruchu, ani nie rosłabym, ani nie starzała się, aż do lodowatego przekonania, że mam władzę nie tylko nad ludźmi, ale i czasem. Rosłabym tylko w najważniejszych momentach dnia i nocy – o świcie i o zmierzchu, gdy wszystko inne zajęte jest budzeniem się albo zapadaniem w sen.

Byłabym hojna dla wszelkiego robactwa; oddawałabym swoje ciało ślimakom i larwom owadów. Nigdy nie miałabym w sobie żadnego lęku, nie bałabym się śmierci. Cóż to jest śmierć, myślałabym, jedyne, co ci mogą zrobić, to oderwać cię od ziemi, poszatkować, usmażyć i zjeść.

Ego dormio et cor meum vigilat

– Marto, Marto, troszczysz się o wszystko – mówił do Marty Taki-a-Taki, gdy spotykał ją na drodze robiącą patykiem rowki dla odpływu wody.

Potem Taki-a-Taki popychał swój rower i szedł do Nowej Rudy po papierosy. Widziałam ich z okna. Marta kończyła swoje rowki i ostrożnie szła w dół. Trawa była już wysoka, właściwie nadawała się do koszenia. Wydawało mi się, że aż tutaj czuję zapach Marty – zapach szarego swetra, jej siwych włosów, skóry cienkiej i delikatnej. Jest to zapach rzeczy, która długo leży w tym samym miejscu. Dlatego jest tak wyczuwalny w starych domach. Jest to zapach czegoś, co kiedyś było płynne i miękkie, a teraz zastygło, nie umarło, ale zastygło i właściwie śmierć mu już nie grozi. Rozpuszczona w wodzie i zapomniana żelatyna. Smużka kisielu, która przywarła do rąbka talerza. Jest to zapach snu wsiąkłego w pościel. Zapach utraty przytomności – tak pachnie skóra, gdy cię w końcu ocucą zastrzykiem, potrząsną uderzą w twarz. Tak pachnie także własny oddech. Gdy się ma twarz przysuniętą do szyby, gdy się wygląda na zewnątrz, a oddech odbity od szyby zawraca.

Tak pachną starzy ludzie. Marta była stara, choć nie tak bardzo. Gdyby wciąż była przeszłość, gdybym ja była młoda jak wtedy, kiedy pracowałam na oddziale starców, Marta byłaby dla mnie bardzo stara. Snułaby się po rozgrzanych suchym powietrzem korytarzach z plastikową reklamówką w ręku. Z bezczynności skórki zarastałyby jej paznokcie.

Po południu pojechałyśmy do Wambierzyc do stolarza, którego polecił mi ktoś ze wsi. Po załatwieniu z nim spraw poszłyśmy do bazyliki. Marta była tam dawno, raz albo dwa, choć mieszka tak niedaleko. Wyglądała na przejętą. Najdłużej oglądała obrazy wotywne porozwieszane w nawach, ludzka wdzięczność zamieniona w obrazki, komiks na temat wszelkich możliwych nieszczęść i szczęśliwych końców. Dziesiątki historyjek o chorobach, przemianach i nawróceniach. Parada przeszłych mód. Niemieckie lapidarne podpisy. Dowody na istnienie cudów. Krużganki pełne cieni.

Na schodach bazyliki w milczeniu jadłyśmy wodniste lody, od których zrobiło nam się zimno i żeby się rozgrzać, rozruszać ciała zastygłe z wrażeń doznanych w bazylice, poszłyśmy jeszcze wąskimi dróżkami Drogi Krzyżowej. Tam Marta nagle wskazała mi z radością jedną ze stacji.

Na krzyżu wisiała kobieta, dziewczyna, w tak obcisłej sukience, że jej piersi wydawały się pod warstwą farby nagie. Warkocze skręcone miała misternie wokół smutnej twarzy z chropowatego kamienia, jakby kamień, z którego wyrzeźbiono tę twarz, szybciej wietrzał. Spod sukni wystawał bucik, druga stopa była bosa i po tym poznałam, że ta sama figurka wisi w kapliczce przy drodze do Agnieszki. Tamta miała jednak brodę, dlatego zawsze myślałam, że to Chrystus w wyjątkowo długiej szacie. Pod spodem było napisane „Sanc. Wilgefortis. Ego dormio et cor meum vigilat”, a Marta powiedziała, że to jest święta Troska. Potem zaczął padać deszcz i nagle zapachniało świeżą zielenią. Miasteczko było prawie puste. W sklepie z pamiątkami Marta kupiła sobie przecenione drewniane pudełko z napisem: „Pamiątka z Wambierzyc”. A ja wśród broszur z żywotami świętych za złotówkę znalazłam to, co powinnam była znaleźć tego dnia: żywot świętej Kummernis, zwanej także Wilgefortis, bez ponumerowanych stron, bez autora, bez roku i miejsca wydania, tylko na okładce, w prawym górnym rogu ktoś przekreślił wydrukowany napis „30 gr” i napisał „10 tysięcy”.

Назад Дальше