– Jestem wilk i macie się mnie bać!
– Toteż my się boimy! – zapewniałam ją solennie.
– Jak się mnie boisz, to chodź tu i szykuj kanapki dla swoich gości! Chłopaków sobie zaprosiły, a ja mam tyrać! Nie ma tak!
Olo przyszedł pierwszy. Oniemiał ze zdumienia, kiedy stanął w drzwiach naszego pokoju.
– Zmieniłyście mieszkanie?
– No! Jak ci się podoba?
– Nieźle… zupełnie dobrze nawet. Ala, tylko ty uważaj, bo jak w nocy będziesz szła do łazienki, to zamiast na tapczan, wliziesz do szafy!
Ala parsknęła przytrzymując ręką policzek. Bolał ją ciągle, zwłaszcza kiedy się śmiała.
– Proszę pani! – zwrócił się Olo do mamy – moja rodzicielka powiedziała, żebym się od niej wymeldował, bo jestem martwa dusza. I że w końcu pani będzie miała przykrości, że ja tu mieszkam nie meldowany! Nigdzie mnie nie chcą!
– Ależ my cię strasznie kochamy, Olu! – poklepałam go po policzku, aż zabębniło.
– Ala? Słyszałaś, jak ona mnie kocha! Taki bardziej akustyczny sposób wyrażania uczuć! Ty jesteś lepsza, prawda?
– Pewno, że lepsza! Posłuchaj, jak cię kocham… – nogą w gipsie postukała w podłogę. – Słyszysz? Głośniej!
"Płynie w nas jedna krew… – pomyślałam – ona też woli się wściec, niż okazać nie odwzajemnione uczucie!"
Graliśmy we trójkę w makao, kiedy odezwał się dzwonek, na który czekałam. Marcin przyszedł z długim goździkiem owiniętym w przezroczysty celofan.
– To dla mamy… dla ciebie nic nie kupiłem, bo mi zabrakło pieniędzy! – powiedział otwarcie.
– Mama jest u siebie… jak to zrobić, pójdziemy tam, czy…
Ale w tej chwili mama weszła do przedpokoju. Przywitała się z Marcinem bardzo oficjalnie, bez uśmiechu. Podał jej goździk.
– Przepraszam, że ten kwiat jest taki samotny…
– Pojedyncze kwiaty mają ogromny wdzięk. Czytał pan Klimaty?
– Oczywiście!
– Dziękuję… – odwinęła celofan – jest przepiękny! Mada, poproś pana do was do pokoju…
No! To jedno było poza mną. Teraz miał nastąpić weselszy numer programu. Ani Olo, ani Marcin nie wiedzieli, że mają się tu spotkać.
– Mamy jeszcze jednego gościa! – powiedziałam otwierając drzwi i ta uwaga mogła być przeznaczona dla nich obydwóch. Olo podniósł się z krzesła.
– Pozwól. Olu… to jest Marcin!
Przez ułamek sekundy na twarzy Ola widać było konsternację. Zdziwiło mnie to. Marcin wyciągnął rękę pierwszy.
– Słyszałem dużo o tobie!
– Opowiadałam Marcinowi… – zwróciłam się do Ola- same najlepsze rzeczy! Siadaj, Marcin. Siadajcie!
Ale oni twardo stali na wprost siebie.
– No siadajcie! – rozzłościłam się. – Długo tak chcecie stać?
Usiedli, Marcin nie spuszczał z Ola twardego spojrzenia. Znałam jego odruchy i wiedziałam, co oznaczają zaciśnięte zęby i ledwo dostrzegalny ruch dolnej szczęki.
– Słyszałem dużo o tobie, nie tylko od Mady!- powiedział wreszcie. – To przecież ty jesteś przyjacielem Hieronima!
Brzmiało to jak obelga. Nic nie rozumiałam. "Dlaczego nigdy nie mogę zrozumieć Marcina!" – pomyślałam z rozpaczą. Olo oparł łokcie o kolana, pochylił się lekko do przodu i powiedział zaczepnie:
– I cóż z tego? – obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem. – Czy to w jakiś sposób… zmieniło twoją sytuację?
Olo! Teraz on wpadł w styl Marcina! Oszalał chyba!
– Nie – Marcin przyznał Olowi jakąś słuszność- ale było to co najmniej niepotrzebne! Zresztą… to chyba nie jest miejsce na tę rozmowę.
– O, przepraszam – obruszył się Olo – ja jej nie zaczynałem! I możesz być zupełnie pewien, że nie zacząłbym w żadnym wypadku!
Marcin sięgnął po leżące obok niego karty, zaczął je bezmyślnie rozdzielać na dwie części.
– No, tak! Jasne! – powiedział po chwili. – Znowu zachowałem się idiotycznie!
– Można to zrozumieć – odparł Olo z przebłyskiem życzliwości.
Marcin podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju. Dopiero teraz spostrzegł Alę siedzącą za regałem, który postawiłyśmy w poprzek pokoju.
– Ala! Przecież ja się z tobą nie przywitałem! Tak się chowasz… Cześć!
Podszedł do niej i spostrzegłam, jak pilnie patrzy jej w oczy, żeby tylko nie obsunąć wzroku niżej, na ten nieszczęsny policzek, który tak ukrywała za regałem.
– Jak twoja noga? Bardzo ci dokucza?
– Coraz mniej… Ala podniosła się.
– Przejdę na tapczan, tam mi jest wygodniej! Marcin podsunął jej ramię.
– Oprzyj się, łatwiej ci będzie przejść… Ala nie znosiła, kiedy omijało się sprawę jej policzka umownym milczeniem. Nienawidziła litości.
– Mada mówiła mi, że się wybierasz na medycynę, Marcin! – powiedziała. – Olo także! Czy chociaż któryś z was pójdzie na chirurgię plastyczną? Czy mi się na coś przydacie?
– Och, to chyba nie będzie potrzebne! Blizna jest przecież równiusieńka i gładka, niedługo nie będzie po niej śladu!- zapewnił ją Marcin.
A jednak po kilku dniach powiedział przy okazji rozmowy o pięknych twarzach:
– Wiesz, Magda, zastanawiałam się nad tym… to może być ciekawe i pożyteczne! Pójdę na chirurgię plastyczną!
Wracaliśmy z wystawy. Z Kordegardy wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście, tę chyba najbardziej specyficzną ulicę Warszawy, do której uroku nie umiałam przywyknąć! Dostrzegałam go zawsze, ilekroć zdarzyło mi się tu przyjść.
– Krakowskie jest niepowtarzalne, Marcin! Nie ma w Warszawie drugiej ulicy, która byłaby do niego podobna! Może ci się to wyda śmieszne, ale to jest ulica mojego życia!
– Nie śmieję się… mojego także!
– Ja wiem, że jestem sentymentalna! Ale zdaję sobie z tego sprawę i ten fakt ratuje, mój rozsądek przed ostatecznym bankructwem!
– Ach! Akcje Twojego rozsądku stoją wręcz wysoko!- roześmiał się Marcin.
– Tak sądzisz? Nie wiem. Moja babcia Emilia, uważa inaczej, mama również. Babcia twierdzi, że psychicznie jestem zupełnie nie ustabilizowana!
– Może babcia nie zna Cię zbyt dobrze?
– Zna mnie wspaniale! Kiedy mi się czasem przygląda, widzę na jej twarzy coś w rodzaju chytrego uśmieszku fakira…
– Nie rozumiem!
– Zwyczajnie. Znasz te sztuczki? Sądzisz, że twoja kieszeń jest pusta, a fakir patrzy na nią i uśmiecha się chytrze, bo wie lepiej od ciebie, co w niej masz! I rzeczywiście, potrafi ci z niej wyjąć piętnaście chustek do nosa, cztery króliki i dwa kanarki! Podobnie rzecz ma się z babcią Emilią! Kiedy na mnie patrzy, jestem pewna, że wie lepiej niż ja, czego się właściwie można po mnie spodziewać, jaka jestem, jak postąpię! Więcej nawet! Ona potrafi ze mnie wyjmować te niepojęte rzeczy, które w sobie noszę, i pokazywać mi je! Nauczyłam się od niej wielu prawd o samej sobie!
– Na przykład?
– Próżność, egoizm, fałsz… To wszystko babcia Emilia wyjęła mi z kieszeni któregoś lata w Osadzie! Nie masz pojęcia, z jakim zdziwieniem musiałam przyznać, że istotnie jestem pracowitą właścicielką tych wszystkich wad!
– Poznać swoje wady to jeszcze nie wszystko… – powiedział Marcin posępnie – to dopiero połowa roboty… Czy uporałaś się z tą drugą częścią?
– Nie wiem… raczej ty mógłbyś odpowiedzieć na to pytanie, Marcin! Ty jesteś obserwatorem i też trochę mnie znasz! Czy jestem egoistką?
– Chyba nie… Nie! Na pewno nie!
– Czy jestem fałszywa?
Zawahał się.
– Cóż… tego nie mogę wiedzieć… jeżeli jesteś fałszywa to jesteś fałszywa przekonywująco, bo ja ci przecież wierzę – przyjrzał mi się z wyraźnym niepokojem.
– Nie jestem fałszywa! – zapewniłam. – Może zostało we mnie ciut egoizmu, ciut próżności, ale nie fałsz! Och, Marcin! Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się cieszę, że niedługo zobaczę babcię! Strasznie się szykuję na ten wyjazd! Będę u babci cały tydzień. I zobaczę tatusia. Po pięciu latach! Myślisz, że mnie pozna?
– Wątpię. Pięć lat w naszym wieku…
– Marcin, wiesz, często sobie marzę, że jak ojciec mnie zobaczy, to wreszcie ruszy go sumienie. Pewnie, że mam do taty żal, ale postanowiłam sobie, że wszystko wyrzucę z pamięci i spróbuję jakoś do niego dotrzeć! Babcia mi pomoże, jestem pewna! Babcia potrafi rozwiązywać supełki na najbardziej poplątanych sznurkach! Może ojciec zacznie się w końcu trochę nami interesować? Nie chodzi mi o pieniądze. Chodzi mi o ojca. Chciałabym go mieć, a on robi z siebie nieboszczyka! Mam przeczucie, że to się zmieni niedługo. Babcia Emilia wgniotła w mamę trochę forsy i mam dostać przed wyjazdem na fryzjera i na jerseyową kieckę. Mamie też zależy na tym, żebym zrobiła na ojcu odpowiednie wrażenie. Myślę, że to jakaś jej ambicja, prawda?
– Na pewno!
– Mama chce, żebym kupiła granatową, jak ty myślisz? Ja bym wolała popielatą!
– Popielatą? Skąd! Kup granatową!
– Lizus!
– Nie! – obruszył się. – Tylko granatowa jest bardziej elegancka! Jakiś wisior do tego i wygląda! Pojedziesz sobie w tej granatowej czy popielatej, a mnie będzie i pusto!
– Tylko tydzień, Marcin…
– Aż tydzień!
Któregoś popołudnia wyszłyśmy z mamą, aby dokonać wreszcie zakupu. Chaotycznie nurzałam się we wszystkich odcieniach szarego, zgniłozielonego i brązu. To nieprawda, że w granatowym było mi najlepiej. Wybrałam go, bo Marcin tego chciał.
– No! Nareszcie zmądrzałaś na tyle, że słuchasz, kiedy ci dobrze radzę! – ucieszyła się mama. Wyjeżdżały z Alusią do Wisły na jeden dzień przed końcem zajęć w szkole i przed moją wyprawą do babci. Późnym wieczorem odprowadziłam je na dworzec. Jechały sypialnym, więc bez kłopotu zainstalowałyśmy Alkę na dolnym miejscu. Mama, jak zwykle w czasie podróży, czuła się nieszczęśliwa. Zawsze pełna obaw, że coś zgubi, że nie wysiądzie na odpowiedniej stacji, że ma złe bilety.
– Wyjdź na peron, Mada, bo pociąg ruszy i zostaniesz!
– Jest jeszcze dużo czasu, mamo!
– Wysiądź, błagam cię!
Stałam więc na peronie i czekałam na odjazd pociągu. Mama otworzyła okno.
– Pani Ewa chciała się tobą zająć przez te dwa dni, Mada, ale pomyślałam, że nie masz trzech lat i jesteś dostatecznie odpowiedzialna!
Wiedziałam, że nie obejdzie się bez przestróg. Widać mama miała zamiar darować mi je tym razem, ale załamała się w ostatnim momencie.
– Mam do ciebie zaufanie… – wykrztusiła jeszcze patrząc na mnie prosząco.
– Bardzo się cieszę, mamo! Możesz jechać zupełnie spokojnie! Nic tu nie narozrabiam!
– No! Mam nadzieję!
Pociąg ruszył, odczekałam, pomachałam i z uczuciem odprężenia skierowałam się do wyjścia. W domu czekał na mnie bałagan i nie dokończone wypracowanie z polskiego. Wojowałam z tym wszystkim do pierwszej w nocy i następnego dnia obudziłam się chyba w połowie trzeciej lekcji. Nie było już sensu iść do szkoły.
"Pięknie się zaczyna…" – pomyślałam.
W ten sposób nie spotkałam Marcina rano i postanowiłam zadzwonić do niego w porze obiadowej. Nie lubiłam tego strasznie i telefonowałam tam tylko w wyjątkowych wypadkach. Wieczorem chciałam pójść z nim film z Doris Day, więc musiałam jakoś go złapać. Ali wczesnym popołudniem zjawił się u mnie razem z Wojtkiem Ligotą.
– No, widzisz! Żyje! – zawołał Wojtek, kiedy otworzyłam im drzwi. – On się już bał, że zastaniemy twoje zwłoki!
– Co się z tobą dzieje? – Marcin stał w otwartych drzwiach.
– Nic się nie dzieje, zaspałam! Czemu nie wejdziecie?
– Muszę być w domu na drugą, obiad przecież. Co robimy po południu?
Umówiliśmy się do kina. Wojtek nie mógł z nami pójść.
– Nie mogę! Dziś są imieniny mojej matki, będę za kelnera!
Poszliśmy sami. Wracając musiałam kupić coś na kolację. Wstąpiliśmy do Samu.
– Ten chleb? – skrzywił się Marcin. – Ja wolę zakopiański…
– Ale ja dla siebie kupuję!
– Naprawdę nie mogę zjeść z tobą kolacji? -
Marcin popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem.
– Mógłbyś, ale co mam zrobić z moimi zasadami?
– Zjedzą razem z nami! Kupię dla nich topionego sera… jaki one wolą? Tylżycki czy ementaler?
– Ementaler…
Wrzucił do koszyka dwie kostki sera, a ja dołożyłam zakopiański chleb.
– Poczekaj jeszcze chwilę… – zatrzymał mnie, kiedy chciałam iść w kierunku kasy.
Wyjął z kieszeni trochę drobnych. Policzył.
– Wystarczy… – mruknął i wziął z półki małą torebkę marago.
Otwierałam drzwi mieszkania z dziwnym uczuciem niepewności i zadowolenia jednocześnie. Byliśmy głodni i zaraz zabrałam się do szykowania kolacji.
– Pomogę ci! – zaofiarował się Marcin.
– Możesz pokroić chleb i naszykować szklanki.
Nakryłam do stołu i kiedy stawiałam na obrusie dwa nakrycia, przypomniały mi się moje wieczory, kiedy mogłam jedynie marzyć o Marcinie, kiedy nalewałam dwie szklanki herbaty, z których jedna pozostawała zawsze nie wypita! A teraz Marcin tu był. Czy wszystkie moje marzenia mają się spełnić? Czy będziemy mieli kiedyś własny dom, on i ja?
– Czy można już nalewać herbatę, łaskawa pani? – wołał z kuchni.- Co ty tam robisz tak długo?
– Marzę! Nie mogę sobie pomarzyć spokojnie!?
– Możesz! – zezwolił uprzejmie, stając w drzwiach pokoju.
Oparł się o framugę i patrzył na mnie z tym swoimi uśmieszkiem, niedalekim od drwiny. Rozumiałam teraz ten uśmiech i lubiłam go.
– Przeszkadzasz mi, kiedy tu stoisz, nie mogę marzyć porządnie! Zaraz mi się wszystko myli…
– Ale ja ci się nie mylę? Z nikim?
– Ty mi się nie mylisz…
– Nigdy ci się nie pomylę?
– Nigdy…
– Jak tak, to nalewam herbatę!
Długo nie przychodził z kuchni. Kiedy zajrzałam tam, stał pośrodku, ze zwieszonymi rękoma i niewidzącym wzrokiem skierowanym na puste szklanki. Podeszłam bliżej.
– Marcin… – zamruczałam przytulając policzek do jego ramienia.
– Co, kochanie? – spytał machinalnie.
– Dlaczego jesteś smutny?
– Nie jestem… tak sobie stałem i myślałem!
– O czym?
Nie odpowiedział mi. Stanął przy oknie i mazał coś palcem po niezbyt czystej szybie. Sama nalałam herbatę.
– Podejdź tu do mnie… – poprosił. Stanęłam obok niego.
– Przeczytaj sobie, co wymyśliłem!
Spojrzałam na szybę. Roześmiałam się.,
– Och, ty niemądry… chodź na kolację, bo mi tu zemrzesz z głodu!
Apetyty mieliśmy nieziemskie. Było mi cudownie z Marcinem.
– Później zrobimy sobie marago i posłuchamy radia! – zaplanowałam. – Za dziesięć minut zacznie się program rozrywkowy! Ale przed tym muszę ci coś pokazać! – Zostawiłam Marcina siedzącego przy stole i poszłam do pokoju mamy. Wyjęłam z szafy swoją jerseyową sukienkę, przebrałam się w nią.
– Marcin! – zawołałam. – Chodź, zobacz!
– Granatowa! – ucieszył się. – No i widzisz, jak świetnie wygląda? Doskonale! Odwróć się… śliczna…!
Podszedł bliżej.
– Bardzo mi się podoba! Czy mogę ją przytulić?
Moje zasady, nasycone ementalerem, zdrzemnęły się na chwilę. Obudziłam je z trudem. Marcin ogarnął mnie ramieniem i pomału przeszliśmy do mojego pokoju. Usiedliśmy na tapczanie. Włączyłam radio.
– Dobrze mi jest z tobą… – mówił Marcin cichutko i rozwlekle – genialnie po prostu! Kocham w tobie wszystko! Twoje oczy, twój uśmiech, twój upór, każdą zakładkę jerseyowej sukienki…
To były słowa banalne i zwykłe. Wiedziałam jednak, że uczucie nie było dla Marcina najprostsze.
Wyszedł ode mnie o jedenastej, przerażony tą późną porą.
– No! Mama tam znowu szaleje… nie przypuszczałem, że jest tak późno!
Mój pociąg odchodził następnego dnia z samego rana.
Przyjdę na dworzec obiecał mi Marcin. – Przyniosę ci "Przekrój" i ostatnią książkę Bratnego.
Kiedy wyszedł, sprzątnęłam po kolacji i zabrałam się do pakowania walizki. Mama zostawiła mi najlepszą. Kiedy ją otworzyłam, zobaczyłam leżącą na dnie dużą kolorową kosmetyczkę, tę, o której marzyłam od dawna! Mama! Otworzyłam suwak i zajrzałam do środka. Znalazłam tam zużytą do połowy kredkę do ust! Jasnoróżową pomadkę mamy, której ostatnio pozwalała mi używać w czasie świąt albo w niedzielę, jeżeli spędzałyśmy ją w domu. Poczułam się pasowana na rycerza.
– Mama! Jesteś nadzwyczajna! – powiedziałam półgłosem.
Zabierałam ze sobą wszystkie najlepsze ciuchy: niemiecką piżamę, którą przywiozła mi z Lipska pani Ewa, komplet nylonowej bielizny w paseczki – prezent gwiazdkowy od babci Emilii, pończochy bez szwu, które mama wyjęła dla mnie ze swojego żelaznego zapasu. Nigdy jeszcze żadna moja walizka nie wyglądała tak uroczo! Z przyjemnością zaglądałam do jej wnętrza i żałowałam, że ojca nie będzie jeszcze u babci, kiedy zacznę wyjmować swoje rzeczy po przyjeździe. Babcia oczekiwała go dopiero następnego dnia. Zanim położyłam się spać, starannie przytrzymałam klipsami fryzurkę, którą poprzedniego dnia wyczarował na mojej głowie mamy fryzjer. Przetrwała szczęśliwie do rana. Wyszłam z domu dość wcześnie. Była piękna pogoda, chłodny poranek i błękitne niebo naładowały mnie radosną energią. A jeszcze tam na dworcu czekał na mnie mój Marcin! Mój Marcin!