Zapałka Na Zakręcie - Siesicka Krystyna 18 стр.


– To bardzo blisko! – wyjaśnił. – Zaraz panu pokażę drogę… niech pan idzie!

Szliśmy obok siebie, raz po raz spoglądał na mnie badawczo, wreszcie zapytał:

– Pan przyjezdny? Tak? Od razu myślałem, że nietutejszy! U nas to wszyscy znają ten dom…

– Ta pani jest tu taka popularna?

– Ta pani? Nie! Ten dom. Tam, panie, straszy… Ludzie mówią, że straszy, ja nie wiem! Ja muszę ludzi pilnować, nie duchów… – westchnął – duch to sobie podskoczy, podskoczy i cześć! Z ludźmi ciężej… Pójdzie pan prosto tą ulicą, o tą! Potem skręci pan w pierwszą na lewo, tam tylko jeden dom ma ogródek, to właśnie ten, w którym straszy, pięćdziesiąt cztery!

Bez trudu znalazłem dom z ogródkiem i przez chwilę stałem przed nim niezdecydowany. Miałem za sobą kilka godzin spędzonych w pociągu, wypełnionych jedynie rozmyślaniem, klasyfikacją faktów i zdarzeń, tak abym mógł stanąć przed tymi drzwiami całkowicie pewien, że uda mi się jasno wyłożyć przyczyny swojej tu obecności. A teraz ociągałem się z wejściem. Kot miauczał rozdzierająco po drugiej stronie ulicy, z otwartych okien sąsiedniego domu dobiegała spokojna muzyka. Poza tym – cisza. W ciszy człowiek dokładniej chwyta wszystkie warianty własnych rozterek i niepokojów. Trudniej mu podjąć decyzję i to, co uważał już za rozstrzygnięte, znowu zaczyna rozmieniać na drobne. Od ścieżki wiodącej do drzwi wejściowych dzieliła mnie już tylko żelazna, wysoka furtka. Oparty o nią, uwolniony od cienia – zawahałem się.

Bo jakież, u diabła, mam prawo zmuszać dziewczynę do miłości? Nie ma takiego prawa i nie mogę go wymyślić tylko dlatego, że jest mi w tej chwili potrzebne! A to, co chcę zrobić, czy nie jest w pewnym sensie presją? Znaleźć sojusznika i wykorzystać jego wpływy? Co w tym jest, że wiecznie szukam mediatorów? Najpierw Wojtek Ligota, a teraz znowu chcę stukać do tych drzwi? Tchórzostwo? Ucieczka przed odpowiedzialnością? Przecież mógłbym pójść do niej sam, zobaczyć, przekonać się, czy zechce słuchać moich własnych wyjaśnień? Kiedy kapitan Ligota zapytał mnie wczorajszego wieczoru: "Dlaczego nie spróbujesz najprostszej drogi?" – potrafiłem tylko głupio wpatrywać się w sufit i milczeć jak pień. Dlaczego zawsze muszę kluczyć, szukać skomplikowanych dróg, gmatwać, taić? Czy doprawdy nie byłoby lepiej przyczepić do siebie tę etykietę: zrobiłem to i to, patrzcie, ludzie, i uwierzcie, że potrafiłem zawrócić w połowie ślepej ulicy? Tak, jak twierdzi Hieronim, że powinienem postąpić? A ja się tak piekielnie bałem ucieczki Mady od ryzyka, że w końcu zmusiłem ją do ryzykowania wbrew jej wiedzy. Kompletnie po świńsku. To zrozumiałe, że ona nie chce teraz o mnie słyszeć! Jak muzyka fałszywie brzmi, to się po prostu przekręca gałkę i wtedy ma się spokój. Nic nie świdruje w uszach. No, dobra, ale przecież w pewnej chwili orkiestra może zagrać prawidłowo i nie wie się o tym! Muszę wracać! – zdecydowałem nie ruszając się z miejsca. Z głębi ulicy zbliżała się w moją stronę niewysoka, drobna kobieta. Zwolniła, kiedy zauważyła, że stoję oparty o furtkę, ale odległość między nami malała ciągle i wreszcie dojrzałem na wprost siebie duże, niebieskie oczy, może nieco jaśniejsze, może nieco zwężone krótkowzrocznością, ale podobnie wyraziste i zaczepne jak oczy Mady.

– A pan na kogo tu czeka? – zapytała podniesionym głosem. – Na mnie?

– Być może… – odparłem.

– Co to znaczy: być może? Na mnie czy nie na mnie? Wyprostowała się energicznie i ciągnęła żywo:

– Bo jeżeli na mnie, to słucham, o co chodzi? A jeżeli nie na mnie, to… to, proszę stąd odejść! Muszę otworzyć furtkę…

Odsunąłem się, udostępniając jej klamkę.

– Jeżeli pani jest babcią Emilią, to rzeczywiście czekam na panią… – powiedziałem i ukłoniłem się.

– Babcią Emilią? – powtórzyła z wyraźną konsternacją. – A, tak! Zgadza się! A kim pan jest?

Przedstawiłem się.

– Nic mi to nie mówi! – powiedziała ściągając brwi.- Absolutnie nic!

Tym razem mnie ogarnęło zdumienie. A wiec Mada je nie powiedziała. Dlaczego? Czyżby się bała, że osławiona przez nią sprawiedliwość babci Emilii zgotuje w odpowiedzi na te zwierzenia jedynie solidną reprymendę? A może już w czasie świąt czuła, że jej uczucie do mnie chwieje się w posadach?

– Mówię panu, że pana nazwisko nic mi nie wyjaśnia!- głos babci Emilii wtargnął w moje chaotyczne rozmyślania. – Może pan powie wreszcie, o co chodzi?

– Przyjechałem z Warszawy.

– No to pięknie! I po co pan przyjechał?

– Właściwie to… chciałbym… chciałbym pani coś powiedzieć…

– Wszystko to jest jakieś bardzo dziwne… no, proszę, proszę! Niech pan mówi – zaproponowała bez entuzjazmu.

– Jestem kolegą pani wnuczki, Mady…

Uniosła lekko głowę i zobaczyłem w jej oczach, zwężonych nagłym zastanowieniem, jakby błysk przypomnienia.

– Marcin… – powtórzyła moje imię – zaraz, zaraz… ach tak! Czy to od pana matki Magdusia dostała taki piękny upominek?

– Dostała od niej łańcuszek z nefrytem. Jeżeli to może stać się dla mnie jakąś wizytówką…

– No… proszę cię bardzo, wejdź, Marcinie… – powiedziała babcia Emilia kładąc dłoń na klamce żelaznej furtki.

W milczeniu przeszliśmy niedługą ścieżkę. Babcia otworzyła drzwi.

– Ciemno tu, ale ja zaraz zapalę światło! Uważaj, bo tu z brzegu stoi drewniana skrzynka, możesz się potknąć!

Zabrzmiało to swojsko i przywróciło mi trochę swobody.

– Ja wiem, że pani może być bardzo zaskoczona moim przyjazdem i przepraszam najmocniej! Tak się jednak złożyło, że chciałbym pani opowiedzieć pewną historię, dość skomplikowaną historię, w którą uwikłałem siebie i Madę…

– O! – odwróciła się w moją stronę z przestrachem. – Czy coś się stało? Coś złego?

– Nie! – uspokoiłem ją. – W każdym razie na pewno nic z tych rzeczy, które mogłyby panią jakoś zaniepokoić! Po prostu… Mada opowiadała mi zawsze, że jest pani dla niej najwyższym autorytetem i najsprawiedliwszym sędzią. Początkowo chciałem panią prosić o pewnego rodzaju wstawiennictwo, ale po drodze zmieniłem zamiar… Gdyby nie to, że zaskoczyła mnie pani swoim powrotem, chyba w ogóle nie wszedłbym tutaj… Ale skoro już jestem, może zgodzi się pani zostać także i moim sędzią?

– Przejdziemy do pokoju, dobrze? I zanim wyjaśnisz mi wszystko, zrobię herbaty. Wyglądasz marnie, mój chłopcze. Usiądź tu i poczekaj, ja zaraz wrócę!

Nie czekałem długo. Już po chwili babcia Emilia zjawiła się z tacą, na której niosła oprócz herbaty talerzyk z kanapkami.

– Zjedz, dobrze?

Przyglądała mi się uważnie, z uśmiechem serdecznym i może nawet pobłażliwym. Ale w jej spojrzeniu była łatwo dostrzegalna przenikliwość i gotowość do wyciągania wniosków, nie tylko z moich słów, ale i z gestów, odruchów, ze sposobu bycia. I kiedy jadłem teraz kanapki z wędliną siedząc przy okrągłym stoliku w pokoju babci Emilii, przypominały mi się znowu słowa Mady, którymi opisywała mi kiedyś tę srebrnowłosą panią:

"Kiedy mi się czasem przygląda, widzę na jej twarzy coś w rodzaju chytrego uśmieszku fakira! Znasz te sztuczki? Sądzisz, że twoja kieszeń jest pusta, a fakir patrzy na nią i uśmiecha się chytrze, bo wie lepiej od ciebie, co w niej masz! I rzeczywiście! Potrafi ci z niej wyjąć piętnaście chustek do nosa, cztery króliki i dwa kanarki! Podobnie rzecz ma się z babcią Emilią…"

Zastanawiałem się, co też babcia Emilia wyjmie z mojej kieszeni? Ona, sądzę, zastanawiała się nad tym samym.

– Słucham cię, mój drogi! – Zapytała, kiedy skończyłem jeść. – Co to za sprawy, z którymi chcesz mnie zapoznać?

Nie odpowiedziałem od razu. Trudno mi było znaleźć początek tego wszystkiego, co zaistniało między Madą a mną, bo po raz pierwszy nie od Romana i Marioli miałem zacząć opowiadanie o najważniejszych dla mnie sprawach.

– Widzę, że jednak trudno ci mówić? Ale spróbuj, Marcin, spróbuj od obojętnego miejsca, później dopowiemy sobie, jeżeli będzie coś niejasnego! – zaproponowała nagle babcia Emilia.

W jej spojrzeniu widać było oprócz zaciekawienia: życzliwości chęć zrozumienia i przyjścia mi z pomocą.

– Chyba jednak zacznę od tego dnia, w którym po raz pierwszy zobaczyłem Madę! – zdecydowałem.

– Proszę cię bardzo! Sądzę, że to będzie właściwy punkt wyjścia! Jaki to był dzień?

Pamiętam dobrze ten lipcowy poranek i początek opowiadania wydał mi się nagle tak łatwy, jak łatwy był prolog całej tej historii, zanim nie zacząłem jej gmatwać! Bo przecież rzecz była zwyczajna. Kolorowy parasol rozpięty nad kawiarnianym stolikiem i siedząca pod nim dziewczyna. Płócienna spódniczka w biało-żółte pasy. Włosy sczesane nad jednym uchem i ściągnięte czarną aksamitką, biała bluzka z trójkątnym wycięciem. Pamiętam? Pamiętam. Ale chociaż pochłonięta była bez reszty rozmową z całą gromadą swoich przyjaciół, a ja byłem obcy, zupełnie na zewnątrz, z daleka, oddzielony od niej rzędem stolików i twardym postanowieniem izolacji – przecież już wtedy wiedziałem, że będę szukał tej dziewczyny, że będę wypatrywać jej na kortach, na przystani, na ulicy, choćby tylko po to, aby na ułamek sekundy pochwycić spojrzenie czy uśmiech, być może wcale nie dla mnie przeznaczony. I tak się stało. Krążyłem po Osadzie, zaglądałem do miejsc, w których najczęściej skupiała się młodzież, wszystko po to, aby trafić na ślad, pójść nim i z daleka wpatrywać się w smukłą sylwetkę dziewczyny. Kiedy wreszcie mnie dostrzegła, stanąłem jak wryty w progu małej czytelni, bo w jej spojrzeniu było tak oczywiste, tak źle ukryte zainteresowanie, że mogłem podejść do niej i powiedzieć po prostu:

– Słuchaj, ja też uważam, że nie możemy się minąć!

Wtedy nie zdobyłem się na to, dopiero o wiele później, na zakręcie ulicy Kwiatowej! I cóż z tego? Potem i tak mijaliśmy się co dzień, chociaż pozornie szliśmy obok siebie. Czy to w ogóle była miłość? Chyba tak. Chyba w żadnym innym uczuciu ludzie nie mijają się tak często jak w tym. W gęstwinie słów, gestów, spojrzeń najtrudniej odnaleźć te, które są potrzebne.

– Czy zrozumiesz, jeżeli ci to powiem?

Rzuciłem to pytanie w ogromne daleko, które było teraz między Madą a mną.

Nad ranem szczupła ręka fakira lekko pogładziła moje ramię i starsza pani powiedziała z łagodnym uśmiechem:

– Nie jesteś zły, Marcinie… A więc jednak wyjęła z mojej kieszeni to, co tak bardzo chciałem w niej mieć.

Назад