– A jak pani tu spędza czas? Nie nudno? – zwróciła się do mnie matka Marcina. Zaprzeczyłam.
– Mam tu znajomych. Chodzimy na wycieczki, na przystań, gramy w tenisa. Nie, ja się nie nudzę!
Dawałam Marcinowi szansę. Mógł teraz w naturalny sposób włączyć się do naszej paczki. Wystarczyło małe pytanie w rodzaju: "Czy mógłbym się wybrać kiedyś z wami?" i to załatwiłoby sprawę. Ale on nie powiedział ani słowa. Siedział bokiem do stolika i przyglądał się moim sandałom. Nie wynikało to bynajmniej z nieśmiałości. W wyrazie jego twarzy, w postawie była zwyczajna obojętność. Zresztą z jego zachowania, ze swobody, z jaką podawał ogień swojej matce, sięgał po popielniczkę, pił kawę, łatwo było odczytać duże wyrobienie. Najwyraźniej Marcin nic nie chciał.
Przy pożegnaniu – wychodziłyśmy pierwsze – mamy dokończyły formalności wymieniły oprócz grzecznościowych formułek także i swoje nazwiska.
– Dziwna jakaś para… – stwierdziła mama, kiedy wolno szłyśmy w stronę domu – ona bardzo miła, on taki mrukowaty i posępny, jak chmura gradowa. W ogóle się nie odzywał, zauważyłaś?
– A co miał mówić, mamo?
– No… mógł coś powiedzieć do ciebie czy do mnie, ja wiem… byle co! Nie lubię takich ludzi, którzy robią łaskę, że żyją!
W domu zastałyśmy zabeczaną Alusię.
– Co ci się stało? – przestraszyła się mama.
– Poszłyście sobie, a ja to co? Nie mogłyście mnie zawołać?
– Przecież grałaś w durnia!
– Przez całe życie mam grać w durnia? – obruszyła się.
– Na pewno przegrałaś i dlatego jesteś zła! – domyśliłam się. – Jak nie umiesz przegrywać, to nie graj! – dorzuciłam sentencjonalnie i ścieląc łóżko zastanowiłam się, jaki by z tego sloganu morał wyciągnąć dla siebie. Ostateczną decyzję pozostawiłam na następny dzień. Miałam przecież w mojej rozgrywce jeszcze jeden atut. Nie wiedziałam tylko, czy Marcin go dostrzegł…
Obudziłam się z uczuciem niepokoju. Mama szykowała śniadanie, Alusia spod ręki wyjadała jej gotowe kanapki.
– Bo ja się strasznie śpieszę, mamo! Idziemy na jagody! Mogę wziąć ten garnuszek? A co ty będziesz robiła?
– Umówiłam się na przystani z mamą Miśki. Mada, pójdziesz ze mną? Wyskakuj z tych betów, na co czekasz?
– Najchętniej zostałabym dziś w domu. Jestem trochę zmęczona tym upałem.
Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Boli mnie głowa… – dodałam.
– Jak chcesz! Jeżeli ci przejdzie, to przyjdź do mnie na przystań!
– Dobrze – zapewniłam skwapliwie – na pewno mi przejdzie, jak sobie trochę poleżę.
Mama przyniosła mi proszek od bólu głowy i śniadanie do łóżka.
– Chcesz, żeby Miśka do ciebie przyszła?
– Oj, nie… Może usnę? – podsunęłam jej czoło do pocałowania.
– Gorączki to ty nie masz… – powiedziała mama z ulgą.
Ala porwała garnuszek i wybiegła. Zamknęłam oczy. Mama szybko zapakowała swoją torbę plażową.
– Wzięłaś olejek?
– Wzięłam.
– A okulary?
– Wzięłam, śpij!
Chciałam, żeby jak najszybciej wyszła i żeby nie wracała. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, odczekałam chwilę i jak szalona wyskoczyłam z łóżka. Umyłam się, ubrałam i w błyskawicznym tempie sprzątnęłam pokój. Była dziesiąta. Dla zabicia czasu zaczęłam rozwiązywać krzyżówkę w "Przekroju". Uporałam się z nią w pół godziny. Zmieniłam uczesanie wracając do nieśmiertelnych kitek nad uszami. Napisałam list do babci Emilii. W chwili kiedy zaklejałam kopertę, ktoś zastukał do drzwi. Czułam, że serce podskoczyło mi do gardła.
– Proszę!
Nie omyliłam się. Marcin wszedł do pokoju. A więc dostrzegł mój atut!
– Odnoszę zgubę – powiedział przesuwając ręką po włosach – mały drobiazg zostawiony wczoraj na stoliku w Bistro… – patrzył mi w oczy napastliwie, z uśmiechem sowicie okraszonym ironią.
Najwyraźniej domyślił się, że niczego w Bistro nie zgubiłam! Mój pierścionek, zostawiony tam celowo, srebrzył się jadowicie na jego wyciągniętej dłoni.
– Nasze matki dość wyraźnie opisały sobie domy, w których mieszkają. Dlatego trafiłem!
Dlatego i ja na niego czekałam. W życiu nie myślałam tak intensywnie, jak w tej chwili. Pierścionek wyjęłam z torebki. Marcin nie widział go na moim palcu nawet przez chwilę. Nieznośne było to jego kpiące spojrzenie.
– Proszę bardzo. – Podszedł do mnie, ciągle trzymając pierścionek na otwartej dłoni. Uśmiechnęłam się.
– To nie mój pierścionek. Bardzo żałuję, bo ładny…
Dłoń zacisnęła się gwałtownie. Nasze role odwróciły się. Nikczemna, teraz ja patrzyłam na Marcina szyderczo. Przegrałam pierścionek, ale wygrałam partię… Oparłam się plecami o szafę i czekałam. Następna kwestia należała do Marcina. Nie zazdrościłam mu. Suflera nie było.
– A… gdybym przymierzył? Tak jak pantofelek Kopciuszka?
Wyciągnęłam rękę w jego stronę. Marcin wsunął mi pierścionek na palec. Zatrzymał się przy stawie. Marcin nie mógł wiedzieć, że nosiłam go zawsze na małym palcu. Był to srebrny pierścionek z dużym kwarcytem, który najlepiej wyglądał na małym palcu!
– Trzeba szukać dalej! – roześmiałam się. – Ja najwyraźniej jestem tylko niedobrą siostrą. Wsunął pierścionek do kieszeni.
– Miałem najlepsze intencje! – zapewnił,
– Nie wątpię i dziękuję!
Marcin spojrzał w okno. Jaskrawiło się tam niebo pięknego dnia.
– Nie szkoda pogody na siedzenie w domu? – spytał.
– Szkoda – przyznałam – i właśnie idę na przystań.
– Ja także idę na przystań, może wyjdziemy razem?- zaproponował gładko.
– Możemy.
Zbyt wiele obiecywałam sobie po tej wspólnej drodze. Marcin szedł obok mnie, małomówny, z neurastenicznym spojrzeniem. Pożegnaliśmy się przy wejściu na przystań, nikt mnie z nim nie widział, ani Ewka, ani Tomasz. I nikomu nie opowiedziałam o tej historii. Nawet Miśce. Następny dzień nie przyniósł nic nowego. Dopiero w piątek spotkałam Marcina przy kiosku "Ruchu". Stał w olbrzymim ogonie po czasopisma. Skinął ręką, kiedy zauważył, że mam zamiar praworządnie ustawić się w kolejce.
– Ta pani stała za mną! – obwieścił gromko, na pewno nikt nie uwierzył, ale jakoś i nikt nie zaoponował.
– Tu jest twoje miejsce, Mada! – powiedział przesuwając się trochę do przodu.
Po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu. Kupił ostatni numer "Magazynu Polskiego", dla mnie już zabrakło.
– Weź, jak przeczytasz, to mi oddasz – zaproponował.
Wzięłam. Wracając usiedliśmy na ławce, tej samej, na której kiedyś siedziałam z Miśką. Automatycznie zaczęłam przerzucać kartki "Magazynu" – i zatrzymałam się przy którymś z artykułów. Marcin zajrzał do "Panoramy". Kiedy skończyłam czytać, ogarnęły mnie refleksje: bo było tak zwyczajnie! Po prostu siedząc na ławce pod kościołem przeglądaliśmy prasę, nie siląc się na żadne rozmowy. Postawiłam na swoim i teraz spotykając Marcina, będę mogła wołać spokojnie: "Cześć, Marcin! Co u ciebie?" A przecież tylko o to mi chodziło, o nic więcej! Uparłam się, że go poznam i proszę bardzo – poznałam! Babcia Emilia powiedziałaby kategorycznie: "Uważam sprawę za załatwioną, koniec dyskusji!" Ale we mnie było ciągle jakieś napięcie, coraz mniej satysfakcji, coraz więcej łagodnej, spokojnej życzliwości dla Marcina. Trzepnął ręką w płachtę "Panoramy" i roześmiał się.
– Spójrz! Fenomenalny dowcip! – podsunął mi do obejrzenia jakiś rysunek.
Obejrzałam. Zegar na kościele wydzwonił czwartą. Złożyłam pisma.
– Na czwartą umówiłam się na kortach. Ty grasz w tenisa, Marcin?
– Gram. Ale was jest straszna gromada. Nie lubię tego.
– Pustelnik?
– Pustelnik? – roześmiał się. – Nie, po prostu nie mam na to ochoty. Mogę cię odprowadzić, jeżeli chcesz. Wstaliśmy. Marcin wziął moją rakietę.
– Macie jakieś plany na jutrzejsze przedpołudnie? – zapytał.
– Kajaki. Czemu?
– Jutro przed południem moglibyśmy zagrać kilka setów… ale ty pewnie wolisz kajaki?
Zawahałam się.
– O key – uprzedził moją decyzję – kajaki to wspaniała rzecz! Rozumiem!
Ale ja nie rozumiałam. Na nasz widok Miśka wpakowała piłkę w siatkę i stanęła jak wryta. Ewa przyglądała się Marcinowi z ogłupiałym wyrazem twarzy. Marcin swobodnie wymachując rakietą kroczył obok mnie z miną doskonale obojętną. Ukłonił się Miśce, ukłonił się Ewie i oddając mi rakietę powiedział:
– Do zobaczenia, Mada, dziękuję!
Stojący przy siatce Tomasz odwrócił się gwałtownie. No tak! To nasze wejście wywarło odpowiednie wrażenie. Niestety! Prawie zupełnie przestało mi na tym zależeć, chociaż skłamałabym twierdząc, że nie sprawiło mi pewnej przyjemności.
– Ho, ho – powiedziała Miśka schodząc z kortu – jak l tego dokonałaś?
Zbliżył się Tomasz.
– No i cóż ten milczący Romeo? Gardzi naszym towarzystwem?
Zrobiło mi się trochę głupio, bo rzeczywiście wyglądało na to, że Tomek ma rację. Trzeba przyznać: kiedy poznał czarnowłosą Inez, potrafił wciągnąć ją do naszej paczki i wsiąknęła w nią bez specjalnych trudności, raczej z wyraźnym zadowoleniem, chociaż była ciut inna niż my wszystkie.
– Gardzi? – tłumaczyłam mętnie – skąd! Po prostu nie ma ochoty! – nieoględnie zacytowałam Marcina.
Tomasz pogardliwie machnął ręką.
– Bez łaski! – mruknął i odszedł w stronę Julka i Maćka, którzy grali na sąsiednim korcie.
– Zwariowałaś? – rozzłościła się Miśka. – Dlaczego zrażasz do niego?
– Zraziłam cię? Ty też czujesz się dotknięta?
Miśka wzruszyła ramionami. Nie zapytała o nic więcej.
– Grasz? – zawołała do niej Ewa.
– Gram! – Miśka podeszła do siatki i przez chwilę rozmawiały stojąc blisko siebie. Nie słyszałam ani słowa. Potem zaczęły grać. Czułam żal do Miśki, ale wiedziałam świetnie, że to z mojej winy wszystko tak głupio wypadło. Po chwili wrócił Tomasz.
– Tamta para na chwilę zwalnia trzeci kort – zakomunikował mi sucho – ten facet w szortach i ruda cizia, możemy grać po nich.
– Nie będę grała, przepraszani cię! Na pewno zaraz nadejdzie Inez, zostawię ci rakietę.
– Inez nie umie grać.
– To ją naucz. Mówiła mi, że chętnie zaczęłaby się uczyć, tylko nie ma sprzętu. Tak powiedziała: sprzętu! Zostawię jej zatem mój sprzęt i tylko mi go odnieś do chaty dziś wieczorem, bo chcę go mieć na rano.
– Rano idziemy na kajaki, zapomniałaś? Kajaki!
– Nie pójdę! – powiedziałam kategorycznie, miotana wściekłością.
Tomasz przyjrzał mi się uważnie.
– Masz inne propozycje?
– Mam. Ciekawsze! – odparłam zjadliwie.
– Hm… – mruknął i przez chwilę zastanawiał się nad czymś – no, tak… no, oczywiście! Na siłę nie będziemy cię ciągnąć!
Miśka przerwała grę. Szybko zbliżyła się do nas.
– O co znowu chodzi?
– Ona nie chce jutro iść na kajaki – wyjaśnił Tomasz. – Mówi, że ma inne propozycje. A ja na to, że nie będziemy jej ciągnąć na siłę. Normalna rozmowa, o nic nie chodzi!
Miśka wzięła mnie pod rękę.
– Zagraj z Ewą, Tomasz! Mada, chodź, pogadamy!
– Dobrze, ale ja idę w tamtą stronę – skierowałam się do wyjścia z kortów.
– Wygłupiasz się – powiedziała Miśka łagodnie.
Nie musiała mi tłumaczyć, sama czułam, że się wygłupiam.
– Co ci się stało, Mada? Czemu jesteś jak osa? Czy to nasza wina, że ten cały Marcin nie chce się z nami zadawać? Nie chce, to nie, i sprawa załatwiona. Głupie pięć minut i zaraz odwracasz kota ogonem!
Wcale nie miałam ochoty odwracać kota ogonem. Ja po prostu zupełnie nie umiałam sobie z tym kotem i poradzić. Było mi przykro, że Marcin tak wyraźnie zdyskwalifikował atrakcyjność mojej paczki, ale sama nie umiałam zdyskwalifikować atrakcyjności Marcina. Byłam między młotem i kowadłem i nie potrafiłam mężnie stanąć pośrodku. Miśka umiała odgadywać moje myśli.
– Przecież nie wymagamy od ciebie żadnej lojalności, to byłoby idiotyczne! Ale po co zaraz jesteś jak kaktus?
– Bo Tomasz…
– Moja droga – przerwała mi Miśka – nie widziałaś swojej miny, nie słyszałaś siebie, więc nie zwalaj wszystkiego na Tomasza!
Stanęłyśmy przy wyjściu. Nie odzywałam się i dopiero po chwili Miśka zaczęła mówić znowu, łagodniej niż przedtem:
– Mada, słuchaj, ja świetnie rozumiem, że ciebie ciągnie do Marcina! Ludzka rzecz. On się izoluje, ciebie to złości i cała ta historia na tym polega. Przekora często bywa pierwszą literą miłości, ze mną było nawet odrobinę tak samo. Nie wiem, czym to się skończy u ciebie. Miłość nie miłość, musisz zachować swoją twarz. Nie wolno ci jej odwracać tylko do jednego człowieka! Mówię niegłupio, co?
– Niegłupio – przyznałam bez entuzjazmu.
– No! Sama jestem z siebie dumna!
Nie upierałam się dłużej. Miśka objęła mnie i wolno wracałyśmy na korty. Tomasz na nasz widok sięgnął po moją rakietę.
– Zagrasz? – zawołał, jak gdyby nigdy nic.
Kiwnęłam głową jak kaczka, bo nagle coś mnie chwyciło za gardło. Marcin był jedną wielką niewiadomą. Ale oni, ci wszyscy tu na kortach, to był pewnik! I pomyśleć, że chciałam im się sprzeniewierzyć, idiotka! Gdyby nie Miśka… Stanęłam i przytrzymałam Miśkę za łokieć.
– Słuchaj, Miśka… – zaczęłam i urwałam w połowie zdania. Spojrzała na mnie z domyślnym uśmiechem.
– No, już! Nie ma o czym!
Ale następnego dnia nie doszłam na przystań. Po drodze spotkałam Marcina. Szedł na ryby. Pomachał w moją stronę wędką.
– Cześć, Mada! Radzę ci, wybierz się ze mną na ryby! – zawołał.
– Ależ to musi być potwornie nudne zajęcie! Staliśmy po przeciwnej stronie szosy i obiecałam sobie solennie, że pierwsza nie przejdę.
– Nudne? Arcyciekawe i emocjonujące!
– Ryby?
– Nie wykrzywiaj się! Ryby!
– Eeee… – zwątpiłam.
Sercem całym wyrywałam się na te ryby z Marcinem, ale ambicja trzymała mnie po tej stronie jezdni. Marcin zrobił dwa kroki naprzód, potem znowu stanął przy krawężniku.
– No jak? Lecisz ze mną? – zapytał.
– W życiu swoim nie latałam za chłopakami!
Z głośnym jazgotem przejechał między nami traktor przyczepą.
– Nie mówię: za mną, tylko: ze mną! To jest różnica!- zawołał Marcin.
Stałam twardo. Przyglądał mi się chwilę. Potem wolno przeszedł przez jezdnię.
– A teraz – zapytał – pójdziesz ze mną na ryby?
– Teraz pójdę z tobą na ryby – zgodziłam się majestatycznie.
Szliśmy obok siebie. Marcin pogwizdywał cichutko. Zachciało mi się spojrzeć na jego twarz, więc ostrożnie odwróciłam głowę, nie chciałam, żeby się domyślił, jak bardzo interesuje mnie obiekt obserwacji. Ale natychmiast napotkałam jego spojrzenie, z którym nie zdążył lub też nie chciał uciec, spojrzenie pełne uśmiechniętej drwiny.
– Głupio robię idąc z tobą. Boję się, że zmarnuję całe przedpołudnie – powiedziałam natychmiast.
– Czasami zmarnowane przedpołudnia dłużej zostają w pamięci niż inne… – odparł Marcin swobodnie – wszystkie przedpołudnia tych wakacji zleją ci się w jedno miłe wspomnienie, tylko to przedpołudnie zachowa swoją indywidualność. Będziesz myślała o nim jako o jedynym zmarnowanym. Z góry się cieszę na to miejsce w twojej pamięci.
– Ty?
– Oczywiście. Będę przecież przyczyną.
– Ty nie. Ryby! Ciebie nie brałam pod uwagę.
– Aaaa – zdziwił się – zdawało mi się, że to mnie kazałaś przechodzić przez jezdnię, a nie mojej wędce…
To nie było zmarnowane przedpołudnie. Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora i nie mówiliśmy o niczym ważnym może nawet milczenia było więcej niż słów. Żadne z nas nie było skłonne do zwierzeń, w dalszym ciągu wiedzieliśmy o sobie bardzo mało. Ale właśnie w ciągu tych kilki godzin, które spędziliśmy wtedy razem, ustaliły się na długo pewne cechy naszej znajomości. Przede wszystkim ogromna powściągliwość. We wszystkim. W słowach w gestach, w reakcjach. Utrudniało to wszelką zażyłość czy przyjaźń, pomimo że od tamtego przedpołudnia nie minął ani jeden dzień, którego choć w drobnej części nie spędzilibyśmy wspólnie.
Nigdy nie umawialiśmy się z Marcinem konkretnie, ot po prostu umieliśmy się znaleźć. Okazało się, że jednak potrafię dzielić czas między swoją paczkę a Marcina, ale nie był to oczywiście podział przypadkowy. Zawsze wolałam towarzystwo Marcina i jeżeli rezygnowałam z niego niekiedy, to dlatego, żeby on sam nie domyślił się, jak bardzo zaczęło mi w końcu na nim zależeć. Pamiętałam również słowa Miśki, chciałam mieć twarz dla wszystkich. Do tej pory drażniły mnie dziewczęta, które – zaprzątnięte nieustannie sprawami swoich serc – rysowały ten nieszczęsny narząd na marginesach wszystkich książek i zeszytów, zaopatrując go przy tym w zmieniające się ciągle inicjały. Ogarnęło mnie przerażenie, kiedy dostrzegłam ten objaw u siebie. Pierwsze moje serce zakwitło w sierpniu, na sto dziesiątej stronicy Dygata, było koślawe, zbyt pękate z jednego boku, niewątpliwie serce bardzo patologiczne! Ale był to jedynie ruch ręki bawiącej się ołówkiem. Olśnienie przyszło inaczej.