Padał deszcz, popołudnie miałam zamiar spędzić w domu. Mama grała w canastę u rodziców czarnej Inez, Ala i jej paczka okupowała werandę w sąsiednim domu. Otworzyłam okno, przykryłam się kocem i ułożyłam na swoim łóżku z zamiarem przestudiowania zaniedbanej ostatnio prasy. Lubię deszcz, zwłaszcza jeżeli nie muszę na nim moknąć. Czytałam właśnie jakieś opowiadanie w "Ty i ja", kiedy zjawił się Marcin. Przyglądałam mu się zaskoczona tą wizytą. Marcin nigdy nie przychodził do mnie.
– Nie, nie podnoś się, Mada, wpadłem tylko na chwilę…
Zdjął ociekający deszczem płaszcz. Odrzuciłam pisma w drugi kąt łóżka, podwinęłam nogi i usiadłam wygodnie opierając się o poduszkę.
– Tam jest wolne krzesło, Marcin…
– Dziękuję! – powiedział i zupełnie automatycznym gestem zebrał rozrzucone na kocu pisma. Położył je na krześle, które mu zaproponowałam, a sam usiadł na łóżku na wprost mnie.
– Mogę zapalić, Mada?
– Jasne.
Przez chwilę oglądaliśmy kółka szarego dymu, potem jego długie smugi.
– Czytałaś, zanim przyszedłem? – zapytał wreszcie.
– Tak. Opowiadanie w "Ty i ja". Nic nadzwyczajnego.
– "Ty i ja" – powtórzył Marcin i wypuścił z ust szereg kółek drobnych i równiutkich, jakby wymierzonych cyrklem. Spojrzał w okno. – Co za cholerna pogoda! – skonstatował odkrywczo.
– Czy doprawdy dopiero w tej chwili spostrzegłeś, że pada deszcz?
– Po Kościelnej woda płynie strumieniami, dosłownie nie można przejść! Nie… zauważyłem to już dziś rano…
– Co ty powiesz? – zdziwiłam się grzecznie.
– Tak – roześmiał się – ma się tę łatwość prowadzenia konwersacji, prawda? Czekaj, Mada… pająk chodzi ci po włosach…
Przechylił się w moją stronę, żeby zdjąć pająka. Pierwszy raz byliśmy tak blisko siebie, z dala od ludzkich spojrzeń, zdani tylko na łaskę własnych instynktów. Pomyślałam o tym przymykając oczy. Poczułam każdy milimetr kwadratowy swojej skóry, ogarniające ciepło, oczekiwanie, zatrważającą świadomość obecności Marcina… Była w tym wszystkim jakaś bezwzględność, bo nad żadnym z doznawanych wrażeń nie umiałam zapanować. Umiałam tylko pytać samą siebie bezładnie i uporczywie: czy to jest miłość? Czy to jest właśnie miłość?
– Malutki pajączek – powiedział Marcin wracając na swoje miejsce – spójrz!
– Wyrzuć go! Nie cierpię pająków!
Wysunął rękę za okno i strząsnął pająka. Potem poprawił się w swoim kącie. Najwyraźniej nie spieszył się do domu, ta chwila, na którą wpadł, była długa. A ja tak chciałam zostać sama i pomyśleć spokojnie. Nie mogłam
myśleć przy nim. Przymknęłam oczy, żeby chociaż nie patrzeć na Marcina i zebrać w jednoznaczną całość rozkojarzone uczucia. Ale i to się nie powiodło. Marcin był przy mnie, powieki nie stały się barierą, którą mogłabym odgrodzić się od niego.
– Przeszkadzam ci… – powiedział Marcin nie ruszając się z miejsca.
– Nie, nie, skąd…
– Widzę, że ci przeszkadzam. Powiedz prawdę!
– No więc tak. Przeszkadzasz mi…
Wstał natychmiast.
– Mogłaś powiedzieć od razu! Dlaczego tego nie zrobiłaś? Bałaś się, że będzie mi przykro?
– Tak – przyznałam.
– Ależ, Mada! Widzisz przecież, że nie mam cienia żalu! – energicznie ściągnął pasek nieprzemakalnego płaszcza. – No, to do jutra!
– Do jutra… rano idę na rynek, targowy dzień…
– Dręczą cię jednak wyrzuty sumienia, że każesz mi wyjść w taki deszcz? – roześmiał się Marcin. – W porządku! Będę i ja na tym rynku, żebyś wiedziała, że to wszystko nie obeszło mnie tak strasznie!
Wyszedł. Zostałam sama i mogłam zacząć swoje drobiazgowe obliczenia. Ułamki wrażeń dobrych i złych dodawać do siebie, odejmować. Ale żeby dokonać takich działań na ułamkach, trzeba dla nich przede wszystkim znaleźć wspólny mianownik. Ja go nie miałam. Usiadłam na łóżku i wyjrzałam przez okno. Widziałam, jak Marcin coraz bardziej oddala się od naszego domu, jak znika za rogiem ulicy Kościelnej. I nagle ogarnęła mnie tęsknota. Najprawdziwsza, zwyczajna tęsknota. Bardziej przeczułam, niż zrozumiałam, że to jest mianownik i że mogę rozpocząć teraz swoje obliczenia.
Bardzo lubię duże miasta, ruchliwe ulice i wiecznie zapędzony tłum. A jednak małe letniskowe osiedla mają specyficzny urok: tam nikt się nie spieszy, ludzie są weseli, noszą pogodne twarze i barwne ubrania, interesują się sprawami błahymi, których w swoim mieście w ogóle by nie dostrzegli. Małe życie. To jest wrażenie na pewno bardzo pozorne, bo żadne życie nie jest małe. Może być jedynie dobre albo złe. Tak sądzę. A jednak spotkanie Marcina w tych zmniejszonych, zwężonych może raczej ramach, podlegało na pewno jakiejś dysproporcji. To było tak, jakby aparat odbiorczy rejestrujący moje wrażenia pracował w nieustającym zbliżeniu, wyolbrzymiając Marcina, podczas gdy tło pozostawało malutkie.
Byłam Marcinowi obojętna. Kiedy dziewczyna marzy o miłości, kiedy wychodzi jej naprzeciw, nigdy nie liczy się z taką możliwością. A mój Marcin był ironiczny, skryty i w jego stosunku do mnie nie było nawet odrobiny ciepła. Życzliwość i tolerancja – to było wszystko, co otrzymywałam w zamian za utrwalające się ciągle uczucie. Nie chciałam zdobywać Marcina, to było dobre na początku, dobre tak długo, dopóki mogło nazywać się żartem. Nie miałam w sobie nigdy cech zdobywcy, przeciwnie – zawsze sama chciałam być twierdzą! Mama była jak sejsmograf. Ilekroć Alusia lub ja przeżywałyśmy jakieś osobiste trzęsienie ziemi, skomplikowana aparatura mamy notowała to natychmiast. Nigdy nie robiłam tajemnicy z tego, że spotykam się z Marcinem częściej i chętniej niż ze swoją dawną paczką. Po pierwsze – nie miałam nic do ukrywania, po drugie – było to niemożliwe. Mama pozwalała nam spędzać czas zupełnie dowolnie, miało to być rekompensatą za dość rygorystyczny żywot, który kazała nam wieść w domu. Sama przedpołudnia spędzała na plaży razem z matką Miśki, po obiedzie chodziły na kawę, grywały w canastę z rodzicami Inez. A jednak mama miała oczy otwarte i zawsze świetnie wiedziała, gdzie podziewa się Alka i co robię ja! Do Marcina odnosiła się zupełnie inaczej niż do Tomasza, Julka czy Maćka. Spostrzegłam, że lubiła przyglądać mu się z boku, kiedy nie widział tego, że przerywała rozmowę, jeżeli byliśmy w pobliżu, po to jedynie, aby posłuchać tego, co Marcin mówi do mnie, i tego, co ja mu odpowiadam.
Któregoś wieczoru odłożyła książkę i po chwili zamyślenia powiedziała po prostu: – To musi być bardzo ciężka historia kochać się w Marcinie…
Nie siliłam się na obojętność wobec tego tematu.
– Skąd wiesz?
– Tak mi się wydaje… on jest taki… – przechyliła głowę i zastanowiła się przez chwilę – taki zamknięty, zimny, może nawet bezwzględny! Nie bardzo mogę zrozumieć, dlaczego wybrałaś właśnie jego? Wydaje mi się, że będziesz miała skłonności do utrudnienia sobie życia!- uśmiechnęła się zabawnie. – Przepraszam cię bardzo, kochanie, odziedziczyłaś to po mnie!
– Już utrudniłam sobie życie, mamo! Marcin nie kocha mnie przecież…
Odwróciła głowę i spojrzała zaskoczona.
– Tak sądzisz?
– Wiem.
Przyglądała mi się z zastanowieniem.
– Hm… to przykre… ale czy przypadkiem… no, nic…- urwała i po chwili zapytała spokojnie – on nie zdał matury, wiesz coś na ten temat?
– Mało. A ty?
– Ja też wiem mało… – przyznała, ale w jej głosie było coś, co kazało mi przypuszczać, że wie jednak więcej niż ja.
– Co ty o tym słyszałaś, mamo?
To dziwne. O wiele łatwiej i szczerzej rozmawiałam z nią, kiedy była wypoczęta, opalona, nasycona powietrzem i towarzystwem, którego nie miała w ciągu roku. Mama- zagoniona, nieprzystępna, pochłonięta pracą i domem, pośpieszni zmieniająca biurową sukienkę na byle jaki łaszek przeznaczony na donoszenie – była ostatnią osobą, z którą chciało mi się rozmawiać o swoich sprawach.
– To, co słyszałam- powiedziała – jest bardzo niepełne. Nic z tego nie wynika! Kiedyś spotkałyśmy się z jego matką w cukierni, piłyśmy razem kawę, bo ja z kolei nie miałam gdzie usiąść i ona zaproponowała mi miejsce przy swoim stoliku. Rozmawiałyśmy ot tak sobie, o wszystkim. O trudnościach, kłopotach. Mówiła, że się bardzo martwi o Marcina, ale kiedy chciałam nakłonić ją do powiedzenia czegoś więcej, schowała się jak ślimak do skorupki. Wspomniała coś o tej maturze, owszem, ale z tego wszystkiego wynikało, że oblana matura Marcina nie jest jeszcze jej największym zmartwieniem. Nie ma tu żadnych znajomych w Osadzie i nie szuka ich, ponieważ chce odpocząć po ciężkich przejściach. Jest wykończona nerwowo! Tak mi właśnie powiedziała, użyła tego zwrotu. Kiedy napomknęłam coś na wasz temat, po prostu powiedziałam, że widujecie się dość często… ona tak się jakoś najeżyła… "Och tak – powiedziała – wiem o tym! No, cóż… Marcin bardzo się tu nudzi i nie jestem w stanie utrzymać go przy sobie!"
– Zupełnie tak, jakby Marcin miał cztery lata – wtrąciłam – i musiał trzymać się jej spódnicy!
– Uczepiłaś się akurat nie tego zdania, które mnie wydało się ważne… – zaoponowała mama. – Ona powiedziała mi zupełnie wyraźnie: "Marcin bardzo się tu nudzi…" i ty się nad tym zastanów, Mada! Dla tego jednego zdania powtórzyłam ci całą rozmowę… On się nudzi, rozumiesz?
– Rozumiem. Do tego wniosku doszłam już tysiąc razy, mamo! I dlatego również powiedziałam ci na samym początku, że Marcin mnie nie kocha! Marcin po prostu spędza ze mną czas.
Mama wstała z krzesła i podeszła do mnie. Jednym palcem podniosła mi brodę do góry i stwierdziła zaskoczona:
– Jesteś rozsądna, wiesz?
Sierpień nie skąpił nam cudownych dni. Wszystkie chwile spędzane z Marcinem kolekcjonowałam starannie w pamięci, cieszyłam się każdą. Był to jakiś kredyt, który pozwoliłam sobie wziąć od życia – postanowiłam się cieszyć tym, co mam, zmartwienia zostawić na później. Starannie ukrywałam przed Marcinem moje uczucia. Byłam w stosunku do niego jadowita, zgryźliwa i w ciągłej opozycji. Nie pytałam o nic. Ach, nie! Raz uległam pokusie i zadałam mu pytanie dotyczące ubiegłego roku…
Było bardzo gorąco i wracałam z siatkówki nieludzko zmordowana. Przy "Parasolach" spotkałam Marcina. Byłam zgrzana, zakurzona, każdy włos sterczał mi w inną stronę. A on szedł naprzeciwko mnie odprasowany i wytworny. W ręku trzymał książkę, której tytułu w pierwszej chwili nie spostrzegłam. Zawahałam się, kiedy zaproponował, żebyśmy usiedli na chwilę pod parasolem i wypili po szklance soku pomidorowego.
– Sok jest historią niesłychanie kuszącą, ale wyglądam okropnie!
– Wyglądasz, ale to przecież nic nie szkodzi. Jesteś na wakacjach, a nie na przyjęciu u królowej angielskiej!
– Ty też jesteś na wakacjach… – popatrzyłam na jego nieskazitelne białe tenisówki.
– Ja to co innego… – mruknął niechętnie – spójrz!
Wyciągnął w moją stronę książkę. Był to podręcznik historii. Zrobiło mi się głupio.
– To chodźmy na ten sok – zgodziłam się szybko. Usiedliśmy przy stoliku i wtedy zapytałam:
– Właściwie z czego cię obcięli? Z historii?
Nie odpowiadał długo, więc dorzuciłam gwałtownie: – Nie chcesz, to nie mów! Możemy uważać, że tego pytania nie było.
– Było to pytanie. Jeszcze ciągle mam je w uszach – odparł. – Zasadniczo obcięli mnie z matematyki. A poza tym…
– Poza tym? – chciałam mu ułatwić swoim obojętnym tonem.
– Nieważne.
Z tym już się nie mogłam zgodzić.
– Bardzo ważne właściwie. Głupio stracić rok.
– Pewnie, że głupio. Ale straciłem go i jeżeli teraz zacznę rozpamiętywać tę sprawę, w niczym nie zmieni to sytuacji… Zmęczyła cię siatkówka, co?
– Nie można na tym boisku grać w samo południe. Słońce piekielne!
– Opaliłaś się jeszcze bardziej, jesteś już zupełni czarna!
– Możliwe, ale na nosie zaczyna mi schodzić skóra!
– Czemu nie posmarujesz kremem?
– Smaruję, ale to nic nie pomaga! Wyjęłam z torby tubkę kremu i już chciałam wycisnąć odrobinę na palec, kiedy Marcin wyjął mi go z ręki.
– Poczekaj…
Najpierw starannie doprowadził do porządku zmiętoszoną tubkę.
– No, daj ten nos… – powiedział zbliżając natłuszczony palec do mojej twarzy.
Obiecałam sobie solennie, że tym razem nie zamknę oczu, żeby nie ogarnęły mnie znowu wrażenia podobne do tych, którym uległam wtedy, kiedy zdejmował mi pająka z włosów. Marcin nie poprzestał na nosie. Delikatni rozsmarował mi krem na czole i na policzkach. Przypomniał mi się nasz Julek, który kupował litry olejków dla Marianny. Spojrzałam na Marcina. Ściągnął brwi, zmarszczył nos i bez cienia entuzjazmu wklepywał mi krem czubkami palców.
– Nawet fachowo… – przyznałam.
– Moja mama zawsze tak robi… – roześmiał się.
– Twoja mama jest bardzo ładna!
– Prawda? – ucieszył się. – Ja też tak uważam! Jest chyba nawet wyjątkowo przystojna! I jest dobra, wiesz? – powiedział ciepło. – Nie masz pojęcia, jaka ona jest dobra!
– Robi wrażenie wymagającej. Nie wiem, może się mylę?
– Jest wymagająca, ale to wypływa z czego innego… Staram się zrozumieć jej wymagania, chociaż chwilami to diabelnie trudna sprawa. – Wytarł palce w bibułkę. – Czy mniej cię teraz pali twarz?
– O wiele mniej!
– Nie siedź dziś więcej na słońcu, Mada. Może byśmy po obiedzie poszli do lasu poszukać gałęzi, jak myślisz?
Lubiliśmy oboje podmokłe łąki, które z jednej strony jeziora ciągnęły się szeroką płaszczyzną, intensywnie zielone, rozległe, sięgające aż do ciemnej ściany lasu. Można było dojść do niego inną drogą, wydeptaną i suchą, ale myśmy chodzili zawsze łąkami. Młode, zielone żaby wyskakiwały nam spod nóg przy każdym kroku, szliśmy boso, Marcin wydawał mi się tam zawsze jakiś zwyczajniejszy, bardziej podobny do Tomasza czy Julka. W lesie szukaliśmy powyginanych korzeni, pokracznych gałęzi, które swoim kształtem przypominały nam ludzi, zwierzęta i przedmioty.
Tego dnia Marcin zapytał mnie nieoczekiwanie:
– Czy Tomasz prosił cię na swoje urodziny?
– Prosił mnie… ale chyba nie pójdę.
– Dlaczego?
– Bo ja wiem? Nie mam ochoty po prostu.
Marcin uważnie oglądał podniesiony przed chwilą korzeń. Odwracał go na wszystkie strony i usiłował dopatrzeć się w nim czegoś.
– Nic mi on nie przypomina! – odrzucił korzeń między krzaczki jagód. – Mnie Tomasz również zaprosił.
Jeżeli Tomasz chciał mnie zastrzelić tym posunięciem i jeżeli Marcin chciał mnie zastrzelić tą wiadomością, udało im się to na sto procent!
– I co? – spytałam mętnie.
– Nic. Spotkałem Tomasza po odprowadzeniu ciebie, no i zaprosił mnie na urodziny. Mówił mi, że ma przyjechać jakiś jego kolega Alfred…
– Adam!
– Może Adam, nie pamiętam! Ma przyjechać, przywieźć magnetofon i niezłe podobno taśmy! Można by potańczyć! Może jednak zmienisz zdanie i pójdziesz?- zapytał.
Pomyślałam, że jeżeli zmienię zdanie i pójdę, to Marcin będzie wiedział, że robię to dla niego.
– Nie, wiesz, ja nie pójdę! – zdecydowałam.
Podniósł z ziemi następny okaz.
– Ten jest podobny do kaczki, spójrz! Tu ma szyję i głowę, prawda? A tu nóżki… Ja nawet mam ochotę pójść!- odrzucił korzeń i sięgnął po następny.
– Idź i opowiesz mi potem, jak było! Dlaczego nie zostawiłeś tej kaczki?
– Bo była zbyt podobna do wrony! Dobra, pójdę i opowiem ci, jak było.
Miałam nadzieję, że Marcin zacznie mnie w końcu namawiać. Ale w ciągu trzech dni, które upłynęły do urodzin Tomasza, nie rozmawialiśmy więcej na ten temat. Nie miałam już odwrotu. A jednak stało się tak, że byłam u Tomka. Po prostu dostojny jubilat osobiście zjawił się po mnie około godziny szóstej.
– Już od godziny ubaw po same uszy, a ciebie nie ma! Proszę ją namówić! – zwrócił się do mojej mamy. – Czy to jest sens tak siedzieć w domu?
– Nie ma sensu – stanęła po jego stronie mama. – Namawiam cię, Mada, słyszysz? Tomasz mieszkał niedaleko nas.
– Nie można robić z siebie pustelnicy! – tłumaczył mi po drodze. – Co ci z tego przyjdzie? A poza tym ten twój poeta-katastrofista tkwi przy butelce i pije!
Stanęłam jak wryta.
– Pije?
– No! Wyrwali mi się z Adamem i przynieśli pół litra. Nie było amatorów, więc ciągną sami. Powinnaś go pilnować!
– Ani on nie potrzebuje niańki, ani ja się na niańkę nie nadaję… Tomasz, przepraszam cię bardzo. Wracam do domu.
– Przeciwnie, Mada, musisz iść. Może on się zreflektuje! Nie wie, że poszedłem po ciebie, a ja… poszedłem głównie dlatego…
– Przeceniasz moje wpływy. Nie mam żadnych! Nie opierałam się jednak, kiedy Tomasz wziął mnie pod rękę i pociągnął w stronę furtki. Pokusa, żeby zobaczyć Marcina, żeby zobaczyć go właśnie teraz, była zbyt silna.
– Głupio to wszystko wypadło! Poprosiłem go, bo chciałem ci zrobić przyjemność, Mada. Tymczasem on przyszedł, a ty nie… nic z tego nie rozumiem!
– Nie będę ci tłumaczyć, dobrze? – serce biło mi idiotycznie, kiedy zbliżaliśmy się do drzwi. Tomasz poklepał mnie lekko po ramieniu.