Zapałka Na Zakręcie - Siesicka Krystyna 7 стр.


Nigdy nie zachwycało mnie istnienie Marioli. Ale Roman był zawsze silniejszy ode mnie, zawsze podporządkowywałem się jego planom i moje nędzne chwile buntu mijały, ilekroć byliśmy razem.

Jeżeli moja matka wyobraża sobie niekiedy diabła, jestem zupełnie pewien, że ma on twarz Romana. W tym okresie była sama, ojciec siedział służbowo w Tunisie, nie mogła odwołać go stamtąd tylko dlatego, że z wyliczenia wypadła Mariola. Którejś nocy czekała na mnie w kuchni, blada i wyniszczona. Wyniszczona. Czyż można inaczej nazwać twarz zoraną niepokojem, zapadnięte oczy, drżące ręce?

– Co robiłeś do tej pory? Gdzie byłeś? Z kim? Marcin, tyś znowu pił?

Ogarnęła mnie histeryczna złość, że pyta. Ciągle pyta. Bez przerwy pyta. Pyta? Niech wie. Opowiedziałem prawdę.

Siedziała później na krześle, z rękoma położonymi na stole i twarzą ukrytą w zgięciu łokcia. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby płakała w ten sposób. Patrzyłem na nią, coraz mniej okrutny, bo coraz bardziej trzeźwy. Później byłem jak szczeniak. Obiecywałem. Przysięgałem. Roman zawsze okazywał się silniejszy. To był dopiero początek, do końca nie chciało mi się wracać nawet w myślach. Zresztą teraz była przy mnie Mada, nie Mariola, i księżyc odbity w wodzie miał swoje znaczenie. Kiedy wróciłem tego wieczoru do domu, matki nie było, chociaż nie miała zwyczaju wychodzić o tej porze. Stanąłem przed domem i wkrótce dostrzegłem, że wraca od strony Osady.

– Stało się coś? – zapytałem, kiedy zbliżyliśmy się do siebie.

– Ciebie o to pytam… – odparła – zrozum, że żyję w nieustannym strachu o tę dziewczynę!

– Dlaczego, mamo?

– Och… sam wiesz, że to jest wyjątkowa dziewczyna!

– Wiem.

– Gdybym ci mogła ufać… Znowu!

– Gdybyś mi mogła ufać…?

– Powiedziałabym: jak to dobrze, że ją kochasz! Niestety, nie ufam ci za grosz. Za grosz! Marcin… proszę cię, zostaw ją w spokoju! Zasługuje na coś lepszego niż twoje uczucie!

– O, potrafisz być okrutna, mamo!

– Widocznie po mnie odziedziczyłeś swoje umiejętności! Bądź wiec dalej okrutny dla mnie, a ją zostaw lepszemu losowi…

– Nie widzę innego wyjścia.

Roześmiała się i powiedziała z satysfakcją:

– Nie masz widać szans u takich dziewcząt, jak ona! Rozgryzła cię, zanim podniosłeś przyłbicę!

Ogarnęła mnie wściekłość. Jak długo zamierza wypominać mi tamte sprawy? Czy nie stawałem na głowie, żeby podporządkować się teraz jej żądaniom, nawet wtedy, kiedy wydawały mi się absurdalne? Żadnych nowych znajomości, żadnych kontaktów! No, tak… Wtedy ta historia z Adamem. Ale w rezultacie uprzytomniłem sobie sam, jak bardzo muszę się pilnować. W końcu wyszło na dobre. Więc jak długo można rozdrapywać i rozdrapywać to, czego wspomnienie staje mi się coraz bardziej nienawistne? Jakim prawem matka uważa, że nie jestem wart Mady, jeżeli właśnie w tej dziewczynie widzę zaprzeczenie swoich byłych racji?

Nie myślałem długo, właściwie nie myślałem wcale. Najgorsze jest to, że w momentach pasji przestaję myśleć.

– To staje się w końcu potworne! – wybuchnąłem ze złością. – Dlaczego jesteś taka zgryźliwa?

– Zgryźliwa? Zgryźliwością nazywasz tę odrobinę prawdy o sobie, którą ci przypominam?

– Jak długo zamierzasz traktować mnie jak wykolejeńca? A zresztą… co ty wiesz o Madzie, że tak jej bronisz przede mną?

Bez namysłu sprałbym każdego, kto odważyłby się powiedzieć złe słowo o tej dziewczynie. Bez namysłu sam zacząłem mówić o niej to, co mi ślina przyniosła na język.

– A jeżeli ci powiem, że jesteśmy siebie warci? Że jej układność i cała ta wyjątkowość to zwyczajna zgrywa? Że w gruncie rzeczy jest taka, jak Mariola albo jeszcze gorsza? Znam ją na pewno lepiej niż ty!

Podeszła do mnie bliżej. Widziałem jej oczy dziwnie zwężone. Przyglądała mi się przez chwilę, a potem powiedziała nieswoim syczącym głosem:

– Nic nie potrafisz uszanować! Nic! Nawet własnego uczucia, jeżeli w ogóle jesteś do niego zdolny!

Uderzyła mnie bardzo mocno. Po raz pierwszy w życiu uderzyła mnie w twarz. Nie zrobiła tego nawet wtedy, kiedy nocą kapitan Ligota przyprowadził mnie do domu. Zrobiła to teraz. Stanęła w obronie dziewczyny, którą ja kochałem. Nie oceniłem wtedy wymowy tego paradoksu.

Następnego dnia powiedziała mi krótko:

– Spakuj się. Jutro wracamy do domu.

A więc pozostał mi jeszcze jeden jedyny dzień. To dużo, wystarczająco dużo czasu na to, żeby wszystko Madzie wyjaśnić. Niech kpi, ale niech wie, że ją kocham.

Matka nie oponowała, kiedy brałem rakietę i piłki. Nie byłem w stanie grać.

– Jestem na to zbyt wściekły, Mada! – powiedziałem.

Przez chwilę przyglądała mi się z zaciekawieniem. Przechyliła głowę na bok. Mocno związane nad uszami włosy sterczały jej zabawnie. Szeroko otwarte oczy. Uniesione w górę brwi. Była chyba zupełnie nieświadoma własnego wdzięku.

Szliśmy wolno długą, cienistą drogą. Wiadomość o moim wyjeździe przyjęła bez odrobiny żalu. Byłem dla niej jak liść, który opada z drzewa jesienią, bo takie jest prawo, natury. Ale czasami dziewczyny podnoszą z ziemi opadłe liście. Pomyślałem o tym proponując jej spotkanie po powrocie. Odmówiła z osobliwą stanowczością. Nie był to moment odpowiedni dla moich wyznań. Co chwilę mijali nas obcy ludzie, hałaśliwe grupy młodzieży, rozkrzyczane dzieci. A ja chciałem powiedzieć Madzie to spokojnie i w skupieniu, tak żeby nic nie mogło jej rozproszyć, żeby nie miała dokąd uciec spojrzeniem, żeby musiała potraktować mnie na serio. Przypomniałem sobie, że gdzieś w pobliżu jest plebania ze słynnym w okolicy rosarium księdza. Z daleka dostrzegłem otwartą furtkę.

– Chodźmy zobaczyć rosarium proboszcza. Nie byłem tam nigdy.

– Nie lubię róż – skrzywiła się niechętnie.

– Ja także nie lubię róż, ale chętnie zobaczę rosarium! – usiłowałem ją nakłonić. – Podobno jest fantastyczne!

– Ale ja nie mam ochoty oglądać rosarium! To mnie zupełnie nie interesuje! Jeżeli rzeczywiście chcesz je zobaczyć, to idź! Poczekam na ciebie… o, tu jest ławka.

Poszedłem. Już nawet nie dla tych róż, po prostu chciałem zostać przez chwilę sam. Chodziłem jak błędny, zaledwie dostrzegając to wszystko, co było dokoła mnie. Dałem się opętać jednej myśli: chciałem, żeby Mada wiedziała. Już! Zaraz! Natychmiast! Rozgrywka zbliżała się do końca i mogłem ujawnić wreszcie tę kartę, więcej wartą niż złośliwe blotki, którymi grałem do tej pory. Szybko wyszedłem z rosarium.

– To było warte dokładniejszego obejrzenia i żałuję, że nie przyszedłem tu wcześniej – powiedziałem spokojnie.

W tej samej chwili dostrzegłem Miśkę i Piotra. Ucieszyło mnie to nawet, bo dawno zauważyłem, że w ich obecności Mada przycicha i łagodnieje. Pewno. Było coś między Miśką i Piotrem, przed czym chciało się zdjąć kapelusz. Miśka zdziwiła się wyraźnie, kiedy powiedziałem, że po raz pierwszy byłem w rosarium.

– No wiesz, Mada! Że też nie przyprowadziłaś go tu wcześniej! Mada przecież uwielbia róże…

Spojrzała na Madę i musiała dopiero teraz zauważyć jej gniew, którego nie potrafiła ukryć.

Miśka speszyła się.

– Coś ty…? Mada…?

Tym pytaniem pełnym konsternacji i niezrozumienia pogorszyła tylko dostatecznie kiepski stan rzeczy. Zrozumiałem, że Mada nie chciała oglądać swojego ukochanego rosarium – ze mną. Nie byłem godzien uczestniczenia w tym małym misterium, które widać celebrowała w ogrodzie proboszcza. Jeszcze od wczoraj czułem rękę matki na swoim policzku, to było drugim uderzeniem. Czyżby Mada wiedziała o mnie wszystko? Czyżby jakimś cudem zdołała poznać całą moją historię? To było nieprawdopodobne, ale tak właśnie musiało być. Szliśmy w stronę domu. Mada nie odzywała się ani słowem. Najwyraźniej osądziła mnie i wydała wyrok skazujący – nie mogłem inaczej rozumieć tego milczenia. Ale przecież za jedno przewinienie każe się człowieka tylko raz. Matka nie mogła tego pojąć. A teraz Mada! Wyjaśnić! Nie, nie byłem w stanie nic wyjaśnić. Pożegnanie trwało krótko. Tak jakbyśmy mieli spotkać się jeszcze tysiąc razy. Nikogo nie było na peronie, kiedy wyjeżdżałem z Osady.

Ułożyłem nasze bagaże na siatce, zamówiłem dwie kawy u konduktora. Matka patrzyła na mnie wzrokiem, którego nie mogłem znieść. Była zrozpaczona, widziałem to.

– Słuchaj mamo… nie sposób tak dalej żyć.

– Och, Marcin… nie mów lepiej…

– Mamo, czyś ty im coś powiedziała?

– Nie to, co myślisz, Marcin! Tego nie powiedziałam! One nie mają pojęcia.

– Wiesz na pewno?

– Tak.

Była to odrobina ulgi.

– Co powiedziałaś?

– Że ci nie ufam. Musiałam to powiedzieć matce dziewczyny, z którą włóczyłeś się bez przerwy. Sama jestem matką, zrozum!

– Zawsze ja mam rozumieć! Ty nigdy nie chcesz!

– Ja już swoje zrozumiałam. Nie potrafiłam cię wychować. Teraz mogę tylko mechanicznie powstrzymywać zło, które jesteś w stanie wyrządzić! Nie, ty nie wzdychaj, Marcin!

– Wzdychaniem nie wyrządzam nikomu szkody! Pozwól mi wzdychać, na miłosierdzie boskie, nic poza tym nie mogę zrobić! Ulegam ci we wszystkim i bez dyskusji. Chcę cię jakoś uspokoić. Mamo, ja znowu dużo o tym myślałem. Postępując ze mną w ten sposób nie dajesz mi czasu na rehabilitację!

Był to pociąg z miejscówkami, niezbyt zapełniony, bo wracaliśmy kilka dni przed szczytem. Ale z korytarza weszło dwóch mężczyzn, którzy także mieli miejsca w naszym przedziale. Rozmowa utknęła na martwym punkcie i załatwiła tylko tyle, że w ogóle przestałem rozumieć postępowanie Mady.

A jednak wróciłem do domu w pewnym sensie umocniony. Odkryłem w sobie upodobania, o których istnieniu nie miałem bladego pojęcia. Ta płycizna, która niegdyś wydawała mi się najłatwiejszą drogą przebrnięcia jakoś przez życie, przestała mnie nęcić. Twardo postanowiłem pójść na medycynę chociaż do niedawna przerażał mnie wysiłek, który musiałbym włożyć w te studia. Teraz nie bałem się wysiłku. Nie bałem się niczego. I nikogo. Nawet Romana. Uświadomiłem to sobie w czasie naszego pierwszego spotkania. Początkowo traktował mnie nieco z góry, z wyżyn pierwszego roku studiów, ale po pierwszej lampce wina, którą mi postawił z miną dobrotliwego wujaszka, przypomniał sobie, jakim dobrym byłem kiedyś kumplem.

– Koleś, nie bądź ty frajer i zabaw się z nami w sobotę…

Miał katar i bez przerwy pociągał nosem. Drażniło mnie to. Siedzieliśmy w małej winiarni, której klimat wciągał mnie dawniej tak, że czułem się tu zadomowiony. Teraz patrzyłem na wszystko z boku, po raz pierwszy – oczyma widza.

– Ummmm… – zamruczał Roman – co to ja się chciałem zapytać… a, z tym Ligotą! No, wiesz, z tym kapitanem… to co? Przycichł?

– Na mnie już czas, Roman! – podniosłem się z miejsca. – Pytałeś o Ligotę? Przycichł…

W dziwnych okolicznościach Ligotowie zjawili się przy mnie. Kapitan wtedy, nocą, kiedy dwaj milicjanci meldowali mu w komisariacie o całym zajściu. I w niespełna pół roku później – jego syn Wojtek, kiedy w liceum, do którego przeniósł mnie ojciec, wychowawca po raz pierwszy sprawdzał listę obecności. Wywołał moje nazwisko, wstałem i w tej samej chwili spostrzegłem, że siedzący przy pierwszym stoliku szczupły, niewysoki brunet gwałtownie odwraca głowę w moją stronę. Rzucił mi spojrzenie prędkie, uważne, zaciekawione. W sekundę później stary Foczyński zapytał:

– No co, Ligotą? Siedzisz na tym samym miejscu, na którym siedziałeś w zeszłym roku?

– Tak, panie profesorze. Ja tak jak kot, przywiązuję się do miejsca!

I znowu spojrzał na mnie, jakby chciał skontrolować, czy usłyszałem jego nazwisko. Usłyszałem i zmroziło mnie. Minęło kilka dni, zamieniliśmy ze sobą zaledwie parę nic nie znaczących zdań. Któregoś ranka podszedł do mnie i powiedział:

– Petrykowski, ten, wiesz… ten, z którym siedziałem, przeniósł się do innej budy. Nie przeszedłbyś do mnie?

Tak, to pytanie już coś oznaczało. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co. Przeszedłem na miejsce Petrykowskiego. Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie, bo kiedy wracałem do domu, po raz pierwszy od pobytu w Osadzie spotkałem Madę. Zwyczajne, na przystanku. Przypadkowość tego spotkania sprawiła, że nie potrafiłem wyjść poza granicę banału, którym w zasadzie były wszystkie nasze rozmowy. A przecież już wtedy uświadomiłem sobie, że nie potrafię Mady przekreślić. Że nie ustąpię bez boju. Pierwszym taktycznym zagraniem było zbagatelizowanie naszego rozstania w Osadzie. Ale nie stać było mnie na inne. Mada wsiadła do setki, odjechała, zrozumiałem, że znowu zaprzepaściłem nikłą szansę, którą podsunął mi los. Bo, do jasnego czorta, dlaczego nie wskoczyłem do setki?

Ktoś energicznie klepnął mnie po ramieniu.

– Tydzień życia za twoje myśli! – powiedział Wojtek Ligota stając przy mnie.

– Może niezła transakcja, ale cholernie trudna do zrealizowania! – odparłem.

– Gadaj za darmo!

– To już prostsze!

Nie powiedziałem nic więcej, a i on nie pytał.

– Jadę na działkę po fasolę szparagową, nie wybrałbyś się ze mną? Pomógłbyś koledze, słowo daję! Długo chcesz drętwo stać na tym przystanku?

Przez pół godziny zerwaliśmy dwie torby fasoli.

– … już księżyc wzeszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem! To pewnie czeka matka ma miła na ulubioną fasolę! – śpiewał Ligota, kiedy stłoczeni wracaliśmy zapchanym tramwajem -… piękne panie i panienki! Bierzcie strąki z mojej ręki! – ujął ze swojej torby sporą garść fasoli i wręczył ją siedzącej w pobliżu staruszce.

– Zechce pani przyjąć?

Roześmiała się i podsunęła siatkę. Dołożyłem i ja ze swojej torby.

– Mili z was chłopcy! A tyle się o was złego opowiada.

Wojtek spojrzał na mnie bez cienia uśmiechu. Właściwie dopiero wtedy zacząłem się obawiać, że ten to na pewno wie wszystko. Ale jego powaga trwała sekundę.

– Ależ madame… – zwrócił się do staruszki -jesteśmy zawsze do pani usług! Pani wysiada? Pomożemy…

Wytaszczyliśmy się z tramwaju we trójkę. Staruszka była nasza na wieki.

– Równy z ciebie chłopak, Marcin. Cieszę się nawet, że Petrykowski przeszedł do innej budy! Obgryzał paznokcie. Może przy tobie będę miał spokojniejsze życie. Nie, nie bracie! – zaoponował, kiedy oddawałem mu torbę z fasolą. – Zabierz do domu!

– Oszalałeś chyba! – roześmiała się matka, gdy postawiłem przed nią trzy kilogramy szparagówki. – Będziemy to jedli przez tydzień! A właściwie… skąd ta fasola? – zawahała się.

– Z działki kapitana Ligoty.

Po raz pierwszy od bardzo dawna padło między nami to nazwisko.

– Z działki kapitana Ligoty… – powtórzyła.

– Tak. Przepraszam cię, mamo, muszę iść do łazienki. Spójrz, jakie mam ręce!

Po chwili zajrzała do mnie.

– Słuchaj… nie mógłbyś mi tego wyjaśnić?

– Ależ oczywiście! Jego syn jest moim kolegą. Siedzimy razem.

Podała mi ręcznik.

– Czy ty wiesz, Marcin, czym to grozi? On może powiedzieć… on… on na pewno słyszał od ojca! W pięć minut cała klasa… – urwała i ściągnęła brwi – a ty tak lekko o tym? Nie boisz się?

– Boję się! – przyznałem.

– Boże… jaki fatalny zbieg okoliczności!

– Tak, fatalny!

Uznaliśmy to wtedy za fatalny zbieg okoliczności. Było mi łatwiej w tej jedenastej klasie, o wiele łatwiej niż innym. Coś niecoś jednak zostało mi w głowie po ubiegłym roku. Już po miesiącu Foczyński skonstatował z zadowoleniem:

– Przybył nam nowy uczeń i cieszę się, bo widzę, że będzie z niego pożytek – znacząco stuknął palcem po dzienniku.

Czułem, że staje na pewnym gruncie. Ligota nie puszczał pary z ust. Po raz pierwszy w życiu zaczęło mi zależeć na dobrej opinii w klasie, może dlatego, że tak łatwo mogłem ją utracić. Jednakże życzliwość Foczyńskiego i przyjaźń, tak, przyjaźń, którą Ligota każdego dnia oferował mi z taką samą swobodą, z jaką niegdyś wręczył torbę fasoli, sprawiły, że bardzo szybko znalazłem swoje miejsce w klasie. Ale i ja sam starałem się o to. Wstyd przyznać, ale lubiłem być zawsze w porządku. Toteż kiedy przewodniczący samorządu klasowego, kolega Skowroński, zachorował na żółtaczkę i trzeba było wybrać kogoś na jego miejsce, nikt się specjalnie nie zdziwił, kiedy Wojtek powiedział:

Назад Дальше