Tego popołudnia nie wyszłam więcej i płakałam wieczorem, kiedy mama i Alka już spały. Rano nie chciało mi się wstać z łóżka, ale tym razem głowa bolała mnie naprawdę. Mama usiadła na brzegu mojego łóżka.
– Poleżysz sobie? – zapytała.
– Uhmmm… – burknęłam przytakująco. Sięgnęła po pilnik i wyrównała linię paznokcia. Co chwilę spoglądała na mnie z ukosa.
– Przykro mi, że tak ci się nie powiodło z Marcinem – powiedziała wreszcie.
– Miałaś mu wiele do zarzucenia!
– To ja miałam. Uczucie było twoje.
– Ale jeżeli miałaś mu coś do zarzucenia, musisz być zadowolona, że koniec jest taki, a nie inny! Myślisz, że ja się wyliżę z tego prędzej czy później! Więc chociaż nie mów, mamo, że jest ci przykro, bo to nieprawda!
– Owszem, jest mi przykro! Wyliżesz się czy nie wyliżesz, w tej chwili nie o to mi chodzi. Jest ci ciężko, dlatego do ciebie przyszłam…
– Ale ty, mamo, uprzedziłaś się w końcu do niego bez żadnych podstaw! – zaatakowałam.
– Niestety… mam już pewne podstawy do uprzedzeń! Nie mówiłam z tobą wczoraj, bo sądziłam, że nie jesteś w stanie przyjąć żadnego ostrzeżenia!
– Masz podstawy?
– Tak!
Moja stopa wysunięta spod koca wyglądała jak nie moja, poruszałam palcami, żeby ją poczuć. Cała byłam jakaś zdrętwiała.
– Sądziłam, że powtarzając ci to wszystko, czego się dowiedziałam, zrażę cię jedynie do siebie, nie do niego! Mówiła mi o nim jego matka… przestrzegła mnie… chciała być wobec nas lojalna!
Być może wysłuchałabym zarzutów pod adresem Marcina, gdyby nie ostatnie zdanie mamy.
– Matka Marcina mówiła ci rzeczy niepochlebne o nim! Mamo! I tyś jej wierzyła? Nie wyczułaś, że mówi to celowo?
– Wyczułam, oczywiście, ale cele mogą być różne!
– Och, mamo! Ten był zupełnie jasny! Chciała, abyś mnie nakłoniła do zerwania tej znajomości!
– Tak. To prawda.
– Nie znosiła mnie! Bała się o Marcina!
– Nie o niego się bała…
– Bała się o Marcina, mamo! Była zazdrosna jak wszystkie matki! Nie mogła znieść myśli, że Marcin może mnie pokochać i wtedy ona straci swoją wyłączność!
– Skąd ci to przyszło do głowy? – odrzuciła pilnik na stół. – Posłuchaj, co ci powiem! Jeśli chcesz wiedzieć…
Jaka obłuda! Mama przyszła tutaj po to, żeby pozornie okazać mi współczucie, a kończy się to mentorskim tonem i atakami na Marcina. Z Marcinem skończone, ale wszystko takie jeszcze świeże! Czułam, że narasta we mnie nieopanowana złość.
– Nie potrzebuję nic wiedzieć! Nie chcę! Nie ma Marcina! Nie obchodzą mnie żadne historie wymyślone przez jego matkę…!
– Nie histeryzuj! Przestań szarpać ten koc! Nie sądziłam, że jesteś do tego stopnia rozegzaltowana! Zachowujesz się jak aktorka w prowincjonalnym teatrze! Kiepska aktorka! Śmieszne! Przyszłam tu w najlepszych intencjach, ale intencje jednej strony to zbyt mało!
Wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. Leżałam przez chwilę i trzęsłam się jak w febrze. Dopiero kiedy opadła ze mnie pierwsza złość, pomału zaczęłam uprzytamniać sobie, że mogło być w tym wszystkim jakieś ziarenko prawdy. Jeżeli tak, to jakie? Co w końcu zarzucano temu Marcinowi? Że oblał maturę? To jeszcze nie powód… W stosunku do mnie był przecież nieskazitelnie poprawny! No dobrze… a jaki stałby się, gdyby to wszystko -ułożyło się inaczej? Gdyby mnie kochał? A może właśnie umiałby wybronić naszą miłość przed tym, co mogło być w niej złe? Ale na to pytanie nie mogłam znaleźć odpowiedzi, bo Marcin nie kochał mnie przecież.
Spotkałam go wczesną jesienią. Podchodziłam do przystanku, na którym stał, i zauważyliśmy się niemal jednocześnie. Podniósł w górę rękę i zawołał:
– Mada! Jak się masz! – zupełnie jakby nie pamiętał fatalnego rosarium.
– Znakomicie, dzięki…
– Czekasz na autobus?
– Aha…
Stał teraz przy mnie i przyglądał mi się z wyraźnym rozbawieniem.
– A jednak spotkaliśmy się, Mada!
– Zauważyłam właśnie.
– Nie zawsze byłaś taka spostrzegawcza! Przegapiałaś wiele dobrych piłek. Pojedziesz setką?
– Setką.
– I co?
Wzruszyłam ramionami. Był to jedyny gest, na który mogłam się zdobyć.
– I nic.
Przechylił się, żeby zobaczyć numer nadjeżdżającego autobusu.
– Nic, to cholernie mało…
– Niewiele!
– Będziesz chyba najbardziej lakonicznym adwokatem świata!
– Rozmyśliłam się i nie idę na prawo!
– No?
– Tak. Zostanę prowincjonalną aktorką…
– To zdumiewające! Prowincjonalną, mówisz?
– Tak powiedziałam. Moja mama twierdzi, że mam do tego wybitne zdolności.
– Przyjadę zatem do Koziej Wólki, żeby cię zobaczyć!
– Po co do Koziej Wólki? Widzisz mnie przecież!
Przyjechała setka tak pusta, że nawet nie mogłam się nie dostać.
Była już jesień, a ja nie mogłam zapomnieć Marcina. Przeciwnie. Kochałam go nadal i to spotkanie pogorszyło tylko sytuację. Jak mało musiałam go obchodzić, jeżeli zapomniał nawet o naszym przykrym rozstaniu w Osadzie! A ja nie mogłam zapomnieć niczego, pamiętałam wszystko, każdy dzień, każdą rozmowę. Żyłam przeszłością, ale czas biegł naprzód. Nastąpiła parada dni tak zwyczajnych, że jedynie wystawy sklepów z konfekcją damską stanowiły w nich odrobinę urozmaicenia. Och, jak lubiłyśmy oglądać te cudowne rzeczy! Puszyste mohery, cieniutkie nylony, włoskie apaszki! Wydawało nam się, że tuż za szybą wystawy jest inny świat, w który może kiedyś wejdziemy, który będzie nasz! Świat, w którym mężczyźni mieszają coctaile. Wracając ze szkoły mijałyśmy rząd takich właśnie prywatnych sklepików i kiedy z oczyma pełnymi cudowności wchodziłam do naszego mieszkania, wydawało mi się bardziej bezbarwne, niż było w rzeczywistości.
Wiecznie zabiegana mama ciągnęła do domu tylko przedmioty niezbędne. Byłyśmy skazane na rzeczy praktyczne. Alusia, oczywiście, nie dostrzegała tego. Zbyt pochłonięta nauką, pracą społeczną w szkole, przynależnością do harcerstwa, wkładała na siebie cokolwiek jej mama przygotowała i z uporem maniaczki robiła swoje kolejne sprawności samarytanki, kucharki, ogrodniczki… Alusia swoje, a życie swoje. Kwiaty w naszym domu umierały z pragnienia, ziemniaki przywierały do garnków, w domowej apteczce nie było nigdy aspiryny. Alusi przybywało za to na rękawie czerwonych naszywek i w zdumiewającym tempie awansowała na zastępową. Nie zazdrościłam jej tego. Wolałam swoje, wypełnione pustką wieczory, które chociaż nie były fałszem. Tylko niekiedy pozwalałam sobie na odrobinę fantazji. Czasami zostawałam w domu zupełnie sama. Alusia celebrowała jakąś zbiórkę, mama pracowała poza godzinami służbowymi. Dom był wtedy mój. Mój i Marcina. Wyobrażałam sobie, że Marcin siedzi na fotelu mamy, rozmawiałam z nim. Nalewałam dwie szklanki herbaty, krążyłam po mieszkaniu lekka i swobodna – szukając kruchych ciasteczek, którymi mogłabym go poczęstować. Siadałam na poręczy fotela, zamykałam oczy i gładziłam głowę wyleniałego misia, którego dostałam od babci Emilii na swoje dziesiąte urodziny. Wyobrażałam sobie, że to głowa Marcina. Wszystko było nieprawdą, wszystko! Prawdziwa była tylko szklanka wystygłej herbaty.
I wreszcie nadszedł tamten wieczór. Mieszkałyśmy na ulicy Kwiatowej. Była to ulica żadna. Ten kto ją tak nazwał, musiał mieć sprawność ogrodnika, bo nie było na niej ani kwiatów, ani zieleni. Dochodziłam właśnie do tego miejsca, w którym Kwiatowa zakręca łagodnym łukiem, trochę może niepotrzebnie, bo ani to ładne, ani wygodne. Wszystko na Kwiatowej było proste, kanciaste, zakręt drażnił mnie zawsze i wydawał mi się zbytecznym zamknięciem prespektywy. Nigdy nie przypuszczałam, że stanie się dla mnie ważny. Był późny wieczór, ale nie mogę powiedzieć, że moje kroki rozlegały się echem po opustoszałej o tej porze ulicy, chociaż takie zdanie stwarzałoby pewien nastrój. Żadnego echa nie było. Jakie to dziwne! Czasami uda się człowiekowi przeżyć coś, dla czego chciałby jakiejś szczególnej scenerii, żeby pogłębić efekt, żeby odebrać wrażenie mocniejsze, które zostałoby w pamięci także i obrazem chwili. Czasami znowu udaje się znaleźć samą tylko scenerię, fascynujące otoczenie, w którym nie dzieje się nic. To tylko malarstwo i literatura mogą zespalać dowolnie formę i treść. W życiu jest inaczej. Człowiek to rzeczownik, a rzeczownikiem rządzą przypadki. Otóż to. Dochodziłam właśnie do tego miejsca, w którym Kwiatowa przebiega łukiem kiedy ktoś nagle zawołał:
– Uważaj! Zapałka na zakręcie!
Odruchowo spojrzałam pod nogi.
– Przepraszam – usłyszałam ten sam głos – przepraszam cię najmocniej. Nie przypuszczałem… nie sądziłem, że to ty!
Powinnam była pójść dalej, ale ja już stałam. Stanęłam przed zapałką, której nie było. Spojrzałam w bok.
– Marcin!
Moja radość była jak płomyk na wietrze. Tylko błysk. I zaraz twardy obrachunek: nie sądziłem, że to ty? Tak powiedział. A więc szukał łatwej znajomości…
– Przypadkowo trafiłeś na mnie! Co za pech!
– Pech? – podszedł bliżej. – Doprawdy pech? A może szczęśliwy zbieg okoliczności?
– Nie zawieram znajomości na ulicy. A to przecież chciałeś mi zaproponować, prawda? Zatrzymując mnie nie wiedziałeś, że to ja!
Błyskawicznie przypomniały mi się zastrzeżenia mamy, te, których nie wysłuchałam do końca, przypomniał mi się wieczór u Tomasza, kiedy podczas mojej nieobecności Marcin zaczął pić. Tak, a teraz to… Więc taki był?
– Wiedziałem, że będziesz tędy szła! Czekałem tu na ciebie, wierz mi!
– Marcin, powiedziałeś wyraźnie: nie wiedziałem, że to ty!
Odwróciłam się i prędko zaczęłam iść w stronę domu. Marcin był szybszy i już po chwili znowu stał przede mną. Spojrzałam na niego, gotowa do nowej repliki. Powstrzymało mnie spojrzenie, pozbawione zwykłej ironii, nieoczekiwanie poważne. Marcin położył mi rękę na ramieniu i pochylając lekko głowę, powiedział spokojnie i przekonywająco:
– Uwierz mi… proszę cię… czekałem tylko na ciebie! Czasami człowieka łamią drobiazgi, wrażenia, do których wstyd się nieomal przyznać. Wzruszył mnie dół jego twarzy pociemniały niewyraźnym jeszcze zarostem.
Patrzyła na mnie przenikliwie. Znała moją twarz. Znała na pamięć, jak pierwszą księgę Pana Tadeusza. Wystarczyło powiedzieć "Litwo! Ojczyzno moja!"…żeby ciągnęła dalej, aż do samego końca. Wystarczyło jej także spojrzenie na moją twarz, żeby ciągnąć wstecz do samego początku.
– Piłeś? – zapytała krótko.
– Wiesz przecież. Byliśmy u Tomasza.
– Pytam się, czy piłeś?
– Mało. Minimalnie.
Odgarnęła włosy z czoła Mady gestem, na który nigdy nie potrafiłem się zdobyć, a na który zawsze miałem ochotę.
– A ty? – zapytała.
Ale nie wiem, czy słyszała odpowiedź. Spostrzegła skuter stojący pod drzewem i wpatrywała się w niego nieruchomym spojrzeniem. Dopiero po chwili odwróciła wzrok w moją stronę. Nie powiedziała nic, ale zrozumiałem wszystko. Znowu zgłaszała wobec mnie swoje kolejne votum nieufności. Zażądała, żebym był w domu o dziewiątej i żaden sprzeciw nie przeszedł mi przez gardło. Kiedy odchodziła, Mada zapytała mnie:
– Chciałbyś mieć taki skuter? Odwróciłem się. Matka stanęła w miejscu, jakby czekając na moją odpowiedź.
– Niepotrzebny mi skuter! – powiedziałem głośno, bardziej do niej niż do Mady.
Usiedliśmy przy stoliku, ale nie byłem w stanie rozpocząć najgłupszej nawet rozmowy. Psiakrew, wszystko robiłem źle. No, nie wychodziło mi. Niepotrzebnie lazłem do tego Tomasza, niepotrzebnie dałem się namówić Adamowi.
– No, to lu! – powiedział.
Nie zauważeni przez nikogo wymknęliśmy się z mieszkania Tomasza, nie zauważeni wróciliśmy z powrotem z butelką w kieszeni.
– Mocna rzecz i pożyteczna – Adam napełnił szklanki po oranżadzie – chociaż ja tam wolę czystą!
Tak, byłem w pieskim nastroju i Adam nie potrzebował namawiać mnie długo na uzupełnienie Tomaszowej zastawy odrobiną szkła. To była słabość. Miałem masło nie wolę! Kiedy siedząc z Madą w Bistro zastanawiałem się nad tym, czułem się jak na pochylni. A więc starczy pchnięcie byle jakiej ręki i mogę spaść? Tylko dlatego, że Mada przyszła w porę do Tomasza, nie była to ręka Adama. Gdyby matka chciała mi zaufać, może byłbym silniejszy. Ale ona wszystko pamiętała i nie chciała mi dać żadnych szans! To tylko Mada była zdumiewająco nieświadoma i może dlatego lgnąłem do niej jak ćma do światła. Nie wiedząc o mnie nic, nic mi nie mogła zarzucać. Nie wiedziałem jednak nigdy, w jakim stopniu znosi moją obecność przy sobie, a w jakim jej pragnie. Bałem się jak ognia taniego sentymentalizmu i jarmarcznych uniesień. Wszystko, tylko nie to! Początkowo pielęgnowałem swoje uczucie do Mady tak mniej więcej, jak matka pielęgnuje wcześniaka, o którym lekarze mówią: nie wiadomo, czy wyżyje. Wcześniaka umieszcza się w inkubatorze i zespół doświadczonych ludzi walczy o szansę dla niego. A ja byłem sam. Może zresztą bez obaw powierzyłbym Madzie swojego noworodka, gdybym miał pewność, że wyciągnie po niego chętne ręce. Mada jednak traktowała mnie zawsze tak, jakbym był jednym z elementów Osady. Byłem pewien, że po wakacjach, zapytana o pobyt tutaj, odpowie lekko:
– No, cóż… jezioro, korty, las, cudowne targi w każdy wtorek, Marcin, gotycki kościół na rynku…
Z tych niewesołych rozmyślań wyrwało mnie pytanie Mady, którego nawet nie usłyszałem dokładnie.
– Co mówisz?
– Po prostu pytam się, która sukienka najbardziej ci się podobała…
Nie widziałem u Tomasza żadnych sukienek, oprócz tej jednej, którą ona miała na sobie. Z pamięci mogłem zacytować każdą fałdkę szafirowego płótna.
– Czyżby to była moja sukienka? – przerwała mi w połowie.
– Rzeczywiście… to ta!
Trudno było dogodzić dziewczynie takiej jak Mada. Nie wyglądała na ucieszoną i patrzyła na mnie tak, jakbym muchomora nazwał prawdziwkiem.
Odprowadziłem Madę i punktualnie o dziewiątej wróciłem do domu. Matka była sama. Czytała i tylko przelotne spojrzenie na zegarek wskazywało, że dostrzegła mój powrót. Potem znowu wróciła do książki. Poszedłem do siebie. Sypiałem na oszklonej werandzie, której okna wychodziły na ogród. Wieczorami wiał stamtąd słodkawy zapach maciejki. Otworzyłem okno. Było już zupełnie ciemno, ale las wybijał się mrocznym pasmem. Dziwna to rzecz, jak często na ten widok reagowałem uczuciem niedosytu. Mimo że zawsze byłem pacyfistą, często ogarniał mnie żal, że nie urodziłem się w pokoleniu mego ojca. Może to w każdym mężczyźnie tkwi coś takiego cholernego? Ojciec mówił zawsze, że "każdy dzień jest swoistą formą walki"… Możliwe, ale on przecież znał na wylot lasy kieleckie i zapach prochu. Wywalczył dla mnie ten slogan, którego treść nie ma w sobie nic z wielkiej przygody! Nikt mi nie powie, że łatwo jest dorastać, kiedy ma się wszystko podetknięte pod nos. Właśnie wtedy przychodzą człowiekowi do głowy najgłupsze pomysły. Kiedy ojciec był młody, jadł krupnik ze wspólnego kotła. Mnie matka naszykowała tego wieczoru cztery kawałki chleba z szynką i trzy pomidory. I to jest ta różnica.
Drzwi uchyliły się lekko i matka zapytała nie wchodząc nawet na werandę:
– Marcin, odprowadziłeś ją do domu?
– Tak.
– To dobrze. Gospodyni wróciła w tej chwili i mówi, że była jakaś awantura przed gospodą. Bałam się, że Mada plącze się gdzieś sama po nocy. Odprowadziłeś ją pod sam dom?
– Pod sam dom.
Uspokojona zamknęła drzwi. Tak, matka wyrobiła sobie już dawno własne zdanie o tej dziewczynie, trochę może nazbyt akcentującej swoją rezerwę wobec życia, a jednocześnie tak pełnej wdzięku. Nigdy nie przypuszczałem, że tę ostateczną ocenę, którą jej postawiła, wymierzy w końcu przeciwko mnie.
Pewnego wieczoru zaproponowałem Madzie, abyśmy wypłynęli kajakiem na jezioro. Ktoś mi powiedział, że są tu ryby, które biorą w nocy. Chciałem spróbować. Mada podkpiwała ze mnie, z moich rybackich zapędów. Gadała bez przerwy. Po godzinie zerwał się lekki wiatr, zrobiło się chłodno. Mada wyraźnie zmarzła, a ryby jak nie było, tak nie było.
– Jest mi zimno! – przyznała się.
Ściągnąłem sweter i podałem go Madzie. Włożyła. Wyglądała bardzo zabawnie, sweter był za duży, przypuszczam, że dwie Mady zmieściłyby się w nim swobodnie. Ujarzmił ją. Stała się nagle bardzo mała i jakaś bezradna. Byliśmy sami pośrodku wielkiego jeziora i uświadomiłem sobie, że tylko ode mnie zależy w tej chwili bezpieczeństwo tej dziewczyny. Cóż z tego? Siedząc tak w moim kajaku, w moim swetrze, pod moją opieką – była jak zawsze daleka. Zląkłem się sentymentu, który mnie ogarnął. Bałem się, że znowu nie jest prawdziwy. Ile już razy przeklinałem tę chwilę, w której kiedyś "pokochałem" Mariolę! Stworzyłem sobie fikcję, przyjąłem ją za prawdę, a potem sam dziwiłem się, że wszystko w niej jest oszukaństwem. Bo nie kochałem Marioli. Po prostu wypadła na mnie. Z wyliczenia. Wypiłem zbyt wiele na to, żeby wiedzieć, czy takie wyliczenie ma sens. Wtedy wszystko miało sens. Roman, pamiętam, wepchnął mnie do jakiegoś pokoju, w którym było ciemno, masa obcych sprzętów i Mariola. Też obca. I tylko słabe światło księżyca. Ale co znaczy księżyc pomiędzy szkłem potłuczonych kieliszków?