Ale wśród trupów cisza była niezmierna i wieczne, uroczyste milczenie. Elem szedł z wolna. Minął kilku niedawno na spoczynek ułożonych Braci, wstępując ku szczytowi wzgórza, kędy był grób kapłanki Ady. Widny był z dala głaz olbrzymi i wiecznie słońcem oświetlony, już na łysym czole wzgórza, a pod nim, od strony ku Ziemi dokładnie zwróconej, na tronie z czarnych kamieni siedział drobny, zeschły trup świętej prorokini, która twarzą w twarz Starego Człowieka oglądała: garstka kości, sczerniałą powleczonych skórą, wsztywnych szatach kapłańskich, gęsto złotymi naszytych ozdobami. Dookoła u stóp jej były groby przełożonych Zakonu i mężów świętym życiem celujących, którym w nagrodę cnoty to czestne37 ku wyczekiwaniu miejsce przeznaczono.
Elem oparł się dłonią o podnóże grobowego tronu i patrzył ku Ziemi Stała w kwadrze, jasna i daleka jak zawsze, z wyraźnymi na srebrnej tarczy zarysami mórz i lądów, z dawnej i głuchej już wieści tylko księżycowemu ludowi znanych.
Strach go jakiś przejął.
Matko Ado szepnął wznosząc dłoń, aby dotknąć zeschłych stóp matko Ado, święta Założycielko! Oto, jakoś przyrzekła, powrócił Stary Człowiek młodzieńcem do ludu swojego i jest pomiędzy nami! Matko Ado, pójdź go powitać
Ostrożnie objął ciało i chciał je ruszyć z wiekowego siedzenia, gdy naraz posłyszał głos za sobą:
Nie tykaj!
Odwrócił się. Wśród trupów siedział bez ruchu Choma, najstarszy z Braci Zakonu i wiekiem już zdziecinniały. Patrzył gniewnie na przełożonego i powtarzał wciąż, trzęsąc siwą brodą:
Nie tykaj! nie tykaj! nie wolno!
Co tu robisz? zapytał Elem.
Wyczekuję, jako Zakon każe. Jest godzina wyczekiwania.
To mówiąc, wyciągnął drżącą, suchą dłoń, wskazując Ziemię, dokładnie w pierwszej kwadrze stojącą.
Czas wyczekiwania już się skończył rzekł Elem. Idź na dolinę; tam jest Zwycięzca.
Choma potrząsł starą głową:
Prorok Samielo powiedział: Powstaną ci, którzy umarli, aby witać tęsknotę żywych oczu swoich!. Umarli jeszcze czekają i ja czekam razem z nimi. Zwycięzca nie przybył!
Elema nagły gniew zebrał:
Głupiś jest ty i trupy są głupie! Jak śmiesz wątpić, gdy ja ci mówię, że Zwycięzca jest pomiędzy nami?! Trupy nie wstają tylko dlatego, że są martwe i to ich wina! Ale je wszystkie pod stopy Zwycięzcy zwleczemy!
To mówiąc, pewnym krokiem wstąpił na piedestał i owinąwszy płaszczem ciało Ady, wziął je na ręce i począł schodzić ku dołowi z tym brzemieniem. Choma jęknął głucho i zakrył oczy, aby nie patrzeć na to świętokradztwo przełożonego.
On tymczasem szedł ku dolinie, stanowczy i już spokojny, z ciałem pierwszej kapłanki w ramionach, a spotkawszy w drodze kilku Braci, którzy wyszli go szukać, rozkazał im zebrać inne zwłoki i ułożyć z nich wielki stos na równinie
Czas ich wyczekiwania także się skończył rzekł niechaj odpoczną
Ten, którego nazywano Zwycięzcą, powstał był tymczasem i wyszedł ze swego lśniącego wozu stalowego.
Elem, spostrzegłszy go z dala, złożył szybko ciało Ady na mchu i pobiegł z powitaniem.
Panie, panie! mówił, zginając się bądź pozdrowiony
Wszystka swada i pewność siebie odbiegła go na widok tego olbrzymiego przybysza, dwakroć wzrostem księżycowych ludzi przewyższającego (jest podanie, że taki wzrost mieli pierwsi prarodzice, których Stary Człowiek z Ziemi przywiódł z sobą), zwłaszcza że trudno mu było porozumieć się z nim, gdyż mówił językiem dziwnym, podobnym do zachowanego w najstarszych jeno księgach świętych, którego ludzie niepiśmienni od dawna już na Księżycu nie rozumieli.
Przybysz uśmiechnął się, widząc zakłopotanie mnicha.
Nazywają mnie na Ziemi Markiem rzekł.
Elem pochylił znów głowę.
Wolno ci, panie, na Ziemi nosić imię, jakie zechcesz; tutaj u nas masz od wieków tylko jedno: Zwycięzca!
Zwyciężyłem rzeczywiście więcej, niż możesz przypuszczać rzekł Marek przybywając tutaj z Ziemi. Tamci mieli towarzyszów, ja jestem sam dodał jakby do siebie, patrząc w stronę dalekiej Ziemi na niebie.
Potem zwrócił się znów do Elema:
I nie dziwno wam, że przybyłem?
Wiedzieliśmy, że przybędziesz.
Skąd?
Elem spojrzał na niego zdumionymi oczyma:
Jak to? czyż nie dałeś przyrzeczenia Adzie, kiedy jako Stary Człowiek stąd odchodziłeś? A później wszyscy nasi prorocy
Urwał z przestrachem, gdyż Zwycięzca wybuchnął tak szalonym i nieposkromionym śmiechem, jakiego od wieków nie słyszano w cichej Biegunowej Krainie. Śmiały mu się usta i oczy, i cała młoda twarz się śmiała przysiadł aż na ziemi i począł jak dziecko rozbawione bić się dłońmi po udach.
Więc wy, więc wy mówił, dusząc się od śmiechu wy myślicie, że ten wasz Stary Człowiek, sprzed sześciu- czy siedmiuset lat to ja? Ależ to nadzwyczajne! Tutaj, jak widzę, cała legenda urosła! I ja mam być teraz jak chiński bożek O! drodzy, ziemscy towarzysze moi! gdybyście wy wiedzieli, jakie mi te kochane karły przyjęcie zgotowały! Pójdźże, mój papieżu, niech cię uściskam!
Mówiąc to, pochwycił oniemiałego Elema i uniósłszy z ziemi jak piórko, począł z nim tańczyć po równinie.
O, ukochany, zacny potomku podobnych do mnie szaleńców! wołał jakże ja się cieszę, żeście wy tutaj na mnie czekali! Będziemy sobie tutaj żyli wesoło, ty pokażesz mi wszystko, co widzieć pragnę, a potem potem muszę cię zabrać z sobą, gdy będę powracał na Ziemię!
Postawił zakonnika obok i mówił dalej:
Wiesz! bo ja mogę wrócić każdej chwili, gdy zechcę! Nie tak, jak tamci szaleńcy sprzed siedmiu setek lat, dzięki którym wy się po Księżycu roicie.
Chwycił go za rękę jak dziecko i pociągnął ku wozowi.
Patrz, przede wszystkim spadłem tutaj, nie gdzieś na bezpowietrznej pustyni, którą tamci musieli z trudem przebywać. Strzał był dobrze wymierzony? co? w sam środek kotliny biegunowej, między wasze domki, którzyście mnie mimo mej wiedzy tu oczekiwali A potem widzisz, że pocisk stoi w zewnętrzny płaszcz swój stalowy wgłębiony jakby w armatę! Tak, tak, czcigodny szamanie! przyjechałem we własnej kolubrynie, która się sama nabiła zagęszczonym powietrzem, spadając. A widzisz, jak stoi, wymierzona? Pod tym samym kątem, jak spadła Tam pod spodem jest rodzaj nóg, które w grunt się zagłębiły prześliczna laweta! Dość mi wejść, zamknąć się i guzik tam nacisnąć i wracam na Ziemię. Tą samą drogą rozumiesz? matematycznie tą samą drogą, którą przybyłem wracam na Ziemię!
Mówił szybko i wesoło, nie zważając, że mnich nawet treści słów jego nie rozumie. W chaosie tym zdołał on złapać tylko jedno zdanie: wracam na Ziemię!. I nagły, potworny przestrach chwycił go dławiącą garścią za krtań.
Panie, panie! zdołał jeno wykrztusić, czepiając się kurczowo wzniesionymi dłońmi jego rękawa.
Marek spojrzał na niego i żart zamarł mu na ustach. Mnich wyglądał wprost strasznie. Trzęsły mu się drobne, dziecinne ręce, a w oczach wzniesionych wyła jakaś okropna prośba i rozpacz, i lęk
Czego? czego ty? szepnął mimo woli, o krok się cofając.
Elem wybuchnął:
Panie! ty nie wracaj na Ziemię! My na ciebie czekali! panie, czy ty rozumiesz, co to znaczy: my czekali na ciebie przez długich siedem setek lat! Przybyłeś oto i mówisz rzeczy dziwne, których ani ja nie pojmuję, ani nie pojmie nikt na Księżycu! My wiemy tylko jedno: gdyby nie wiara w ciebie, gdyby nie ufność, że przyjdziesz naprawdę, życie by tutaj było niemożliwe w nędzy, w uciśnieniu, w takiej poniewierce! A ty mówisz teraz, że odjedziesz, i chcesz mi pokazywać
Panie! ty nie wracaj na Ziemię! My na ciebie czekali! panie, czy ty rozumiesz, co to znaczy: my czekali na ciebie przez długich siedem setek lat! Przybyłeś oto i mówisz rzeczy dziwne, których ani ja nie pojmuję, ani nie pojmie nikt na Księżycu! My wiemy tylko jedno: gdyby nie wiara w ciebie, gdyby nie ufność, że przyjdziesz naprawdę, życie by tutaj było niemożliwe w nędzy, w uciśnieniu, w takiej poniewierce! A ty mówisz teraz, że odjedziesz, i chcesz mi pokazywać
Odwrócił się i nagłym ruchem wyciągnął dłoń ku cichym, drobnym zwłokom Ady, zniesionym na mniszym płaszczu z góry, skąd Słońce widać i Ziemię.
Patrz! Oto jest Ada, kapłanka twoja, która cię znała, gdyś był tutaj Starym Człowiekiem, i której pierwszej obiecałeś powrócić! Czekała na ciebie do końca dni swoich, a kiedy zmarła, czekała jeszcze, ślepymi oczyma zwrócona ku Ziemi, tak jako my czekaliśmy codziennie, tak jako tamci z nią i z nami czekali!
To mówiąc, pokazywał ręką wzgórze, kędy snuli się z dala w różowym słońcu widoczni Bracia Wyczekujący, ruszając z odwiecznych miejsc trupy, aby je na dół pod nogi Zwycięzcy poznosić.
Tamci już ciebie nie potrzebują! Przyszedłeś i skończyło się już ich nużące pośmiertne czuwanie! Spłoną na wieczny spoczynek tu w tej kotlinie, kędy nigdy jeszcze ogień nie płonął, bo my bez ognia, jakoby na godzinę z domu wyszedłszy, w tych namiotach przez siedem wieków ciebie czekali! Ale my cię potrzebujemy, potrzebują cię ci wszyscy, po księżycowym globie rozsiani, nad morzem dalekim, na równikach, na górach i nad strumieniami! A ty, przybywszy, igrasz ze mną, a potem chcesz wracać!
Mówił to wszystko gorąco, niemal uroczyście, bez cieniaprzestrachu, który pierwsze zdania w gardle mu dławil. Przyostatnich słowach głos jego zadrgał, jakby gorzką jakąś,bolesną ironią.
Marek się już nie śmiał. Patrzył na mnicha szeroko rozwartymi oczyma, jak gdyby teraz dopiero zrozumiał, że szalone przybycie jego na Księżyc związało się przez przypadek z czymś wielkim, że wziął nie wiedząc o tym jakieś brzemię na ramiona Przed chwilą śmiał się z legendy, w którą wplótł się mimo woli teraz strach go ogarnął. Przetarł dłonią czoło i spojrzał po mnichach, którzy właśnie z gór stare zwłoki znosili i w milczeniu je na mchu układali, wszystkie twarzą ku niemu zwrócone.
Czego wy chcecie ode mnie? rzekł mimo woli.
Zbaw nas, panie! zakrzyknął Elem.
Zbaw nas, zbaw nas, panie! powtórzyli chórem, jak echo, Bracia Wyczekujący.
Ale co wam się dzieje? mówcież nareszcie
Urwał i odetchnął głęboko.
Co wam jest?
Elem obejrzał się na skupiających się za nim Braci, a potem wystąpił naprzód.
Panie zaczął gnębi nas zło. Szerny nas gnębią. Kiedyś stąd jako Stary Człowiek odchodził
Marek przerwał mu niecierpliwie ruchem ręki. Przysiadł na ziemi i przyzwał mnicha skinieniem do siebie.
Przepraszam cię, bracie rzekł, kładąc dłoń na drobnym jego ramieniu przepraszam za moje zachowanie, ale Słuchajże mnie teraz dobrze i staraj się zrozumieć to, co mówię. Zrobię dla was wszystko, co tylko w mocy mej leży, chociaż ja nie jestem rozumiesz mnie? ja nie jestem tym waszym Starym Człowiekiem. Tamten umarł przed siedmiuset laty, tu na Księżycu, na bezpowietrznej pustyni, a wiem o nim i o was tylko dlatego, że przed śmiercią przysłał nam w kuli na Ziemię swój pamiętnik Ja całkiem przypadkowo na Księżyc przybyłem, nie wiedząc, że wy mnie tu czekacie
Elem uśmiechnął się nieznacznie. Wszak jako Ada w pismach swych świadczy to było zawsze zwyczajem Starego Człowieka, że nie chciał, aby wiedziano, iż on jest Starym Człowiekiem. To samo teraz powtarza się u Zwycięzcy. Jednakże skłonił głowę w milczeniu, jakoby zgadzając się na to, co słyszy.
Marek tymczasem mówił dalej:
Ale przybyłem. I koniec końców, widząc, że mnie potrzebujecie, gotów jestem Nie wiem, czy zrobić potrafię, czego wy się po mnie spodziewacie. Kto są ci szernowie? To pierwobylcy tutejsi, nieprawdaż?
Tak. Straszni. Od kiedy ty od nas od kiedy odszedł od nas Stary Człowiek, całe dzieje nasze to jedna i nieustanna walka z ich złą przemocą. Tam, przy Ciepłych Stawach, gdzie pierwsza była osada, są księgi w podziemnym skarbcu złożone My tutaj ksiąg nie potrzebujemy; z ust do ust wieść o tobie się przekazywała ale tam są księgi. Niektóre z nich zapowiadają twoje przyjście. A inne zaczynają się zawsze od słów: Ażeby Stary Człowiek wiedział i znał niedolę ludu swego, kiedy powróci Zwycięzcą. I rzeczywiście mało jest kart w nich, które by mówiły o czym innym, jak o niedoli ludutwojego, panie. Tam jest spisana nasza historia. Kiedy przybędziesz nad Ciepłe Stawy, o panie! i przeczytasz te księgi, dowiesz się, że szernowie trapią nas już od siedmiu setek lat. Zaraz po odejściu Starego Człowieka przeprawili się przezWielkie Morze i zaczęli niszczyć nasze siedziby. Były czasy, kiedy nikt nie mógł oddychać. Palili domy nasze, młódź naszą mordowali i uprowadzali nasze kobiety. A dzisiaj, dzisiaj, kiedy ty powróciłeś, o panie! jest gorzej, niż było kiedykolwiek! Wszystkie ludzkie osady, na północ od Morza Wielkiego aż po krańce Pustyni rozsiane, są pod władzą szernów! Przy Ciepłych Stawach, tam, gdzie jest arcykapłańska stolica, mają swego namiestnika, który z wieży warownej włada i haracz pobiera. Uczyniono pokój z szernami, panie, ale lepsza śmierć od takiego pokoju. Tu w Kraju Biegunowym, kędy my, ciebie wyczekujący, mieszkali, to miejsce jedyne, dokąd wraża moc ich nie sięga! Boją się widoku błogosławionej Ziemi, którą gwiazdą złą i przeklętą nazywają, jak gdyby w zwierzęcej ciemności swej przeczuwali, że stamtąd ty przyjdziesz, zbawca nasz, a ich pogromca i pognębiciel. Ratuj nas, panie!
Ratuj nas, ratuj! zakrzyknęli znowu mnisi i zaczęli się cisnąć do Zwycięzcy i obejmować rękoma jego nogi. Oni, którzy się rodzin i mienia dla oczekiwania jego wyrzekli, przypomnieli sobie teraz, że mają tam w ujarzmionym kraju krewnych i znajomych, i zaczęli, przerywając sobie wzajemnie, opowiadać bezładnie krzywdy, które się tamtym stały od szernów, morderstwa, pożogi i uciśnienia.
W tym gwarze jękliwych i nienawiścią zawziętych głosów jedno tylko zdanie wyraźnie wciąż się powtarzało:
Ratuj nas! ratuj!
Marek siedział na ziemi z zaciśniętymi ustami i ściągniętą brwią. Ważył coś w myśli długo, choć głosy błagalne już umilkły i cisza pełna oczekiwania zrobiła się dokoła niego Była chwila, że spojrzał mimo woli na wóz swój błyszczący i każdej chwili gotowy do odjazdu, jak gdyby chciał siąść weń i uciekać w międzyplanetarne przestrzenie tam ku Ziemi ale myśl tę szybko odrzucił od siebie. Postanowienie jakieś twarde ścięło rysy jego młodej twarzy.
Jacy są ci szernowie? czy podobni do ludzi? zapytał.
Nie, nie! Oni są straszni!
Straszni, straszni! zawołali mnisi.
Marek zwrócił pytające oczy na Elema. Na twarzy zakonnika malował się wstręt, z bólem wprost graniczący. Pochylił głowę, a po chwili wykrztusił:
Straszni są. Sam ich, panie, zobaczysz.
Chcę wiedzieć teraz. Czy mają co ludzkiego w sobie?
Nic. Okrom rozumu. A i ten jest inny, bo zła i dobra nie rozróżnia.