Za czym wyjął z kieszeni kraciastą chustę, strzepnął szeroko, ujął pośrodku garścią i ukrył w nią nos wielki. I trąbiąc przeraźliwie długo, przemagał w tym ukryciu twarzy swe wzburzenie wobec tak uporczywego wpatrzenia się ludzi. Wreszcie wychylił twarz czerwoną zza chusty i podgarnął chmurnie wąsa. A że ludzie wciąż jeszcze oczu z niego nie spuszczali, jakby oczekując dalszego ciągu, więc się stary ofuknął:
No, gadaj, który z panów wiesz lepiej!
Druga krowa, którą wydoić miano, stała tymczasem cierpliwie na uboczu: hrabia o długiej szyi darzył uprzejmym baczeniem każdego, kto tylko przemówił. Gospodarz, cierpki i niezadowolony z obrotu dysputy, prosił tymczasem panów o powrót do gabinetu: tam miał nadzieję ująć rzecz w swoje dłonie; tu naprzykrzała się wciąż muzyka i raz po raz wchodził z salonu ktoś niepożądany.
Wszakże narada panów rozbijała się już w liczne gawędy grup.
Profesora zatrzymał suchotniczy pan, który tymczasem powrócił był do grona. Nazwał się Downar, Antoni Downar, podkreślał imię, jako niezmiernie ważne widocznie, i schwyciwszy jego rękę, ściskał mu ją gestem ponurego braterstwa jak mason. Przed laty kilkunastu miał nawet zaszczyt przesłać mu swoją książkę. Aha, także uczony! tłumaczył sobie profesor to dziwne powitanie.
Pan Downar westchnął:
U nas, panie
I splatając kościste palce o martwych, białych paznokciach, rzęził monotonnie o tym, jak to swego czasu sprzedał zaledwie kilka egzemplarzy swej książki, a wydał własnym nakładem. Ma już od lat sześciu gotowe dzieło O czytelnictwie w Anglii. W ostatnich czasach dopiero zajęli się wreszcie wydawnictwem tamci ludzie zacni, mówił, wskazując na wychodzących panów. Gdy dzieło ukaże się na półkach, nie omieszka przesłać je profesorowi.
Panowie uścisnęli sobie ręce.
Głównie brak książek, profesorze! Bo zresztą robimy i my tutaj, co się da. Wydajemy encyklopedie
Jakież to? przerwał profesor.
Niezliczone i nieskończone wtrącił z ubocza jakiś głos.
Niech pan tak nie mówi prosił łagodnie pan Downar, przeginając z trzaskiem długie palce. Jest w tym tyle rzetelnej pracy w nieprzespanych nocach, po czynności biurowej. Niech pan powie o tym, komu należy pan żyje z dziennikarzami Właśnie dwaj moi niegdyś uczniowie pragną prosić pana o doradę zwrócił się tymże żałosnym głosem do profesora.
Mikulski Bogdanowicz przedstawiło się wraz dwóch młodzieńców. Z bezładnego nieco wstępu dowiedział się profesor przede wszystkim, że młodzi panowie zdążyli już wydeptać bruki i omieszkać poddasza wszystkich stolic. Z nieustannych zaś komentarzy pana Downara i kłótliwych opowieści młodych wyrobił sobie rychło jaki taki obraz ich życia: oto młodzi panowie za swe ubóstwo, lichą schludność odzienia i nieukładność wschodnią lekceważeni wszędzie przez swych burżuazyjnych po Europie kolegów, napastowani brutalnie przez obcą policję, wycierali ławy po aulach wszystkich cudzoziemskich i pogardliwie wobec nich obojętnych duchowych mater35. Kryjąc się zaś ze swym niedostatkiem po stołecznych gettach wszelkiej biedy, nasiąkali jak przypuszczał nie tyle kulturą, ile krzywdą i fermentem nędzarzy całego świata. W obecnej prośbie o doradę szło im o studia społeczne dla osłodzenia sobie omierzłej techniki, której uczą się dla chleba.
Panie! akompaniował im pan Downar westchnieniem u nas trzeba być bohaterem, żeby uprawiać pole nauki wołał, nie zapominając w swym wzburzeniu i o obowiązkowej kwiecistości wyrażenia, skoro mowa o nauce.
Nauki? powtórzył profesor mrukliwie, patrząc z ponurą niechęcią na encyklopedystę pana Downara za tych dwóch jego adeptów.
Tłusty szlachcic z Litwy baczył na to wszystko z daleka jednym okiem i uchem, wreszcie rozkiwał głowę, zasapał złośliwie i zanucił niespodzianie na nutę Tysiąc walecznych opuszcza Warszawę:
Tysiąc zżydziałych włóczy się po świecie!
Panie! nastąpił na niego pan Downar, z impetycznym trzaskiem swych poplątanych jakoś palców panie, tą drogą dochodzi do nas dziś trzy czwarte niezarobkowej wiedzy. Tą drogą dojdzie kiedyś
Zakasłał i nie mógł mówić dalej. Hrabiego zagadywała tymczasem zręcznie i zatrzymywała przed obrazami na ścianach osoba duchowna: ksiądz wielkomiejski w wytwornie skrojonej sutannie; w pasie cienki, w uśmiechu słodki jak stara panna.
Ach, z tego muzeum zwykłym trybem nic nie będzie machnął ręką na wychodzących panów. Ale kiedy mowa o sprawach publicznych, pozwoli sobie hrabia przedstawić kilka ziaren, nie chcę powiedzieć lichych, lecz drobnych, skromnych ziarenek, rzucanych przecie z wiarą w naszą ubożuchną glebę.
Dzwonek Loretański odczytywał hrabia grzecznie wetkniętą do rąk gazetkę pismo dla sług.
A że nie przemawiano do niego, wyczytując wciąż z oczu wrażenie, więc obracał gazetkę w palcach, przewrócił ją do góry nogami. O, bez wątpienia rzekł nieokreślenie i z niezmiernym szacunkiem zwracał księdzu te pobożnie zadrukowane ćwiartki papieru.
Wówczas ksiądz jął mówić o poniechanym biednym ludzie, o fermentach w nim współczesnych, nieznajdujących przeciwwagi w duchu obywatelskim, który odgraniczył się od maluczkich wyniosłością. A wszak służba i lokajstwo ma u nas tradycję pierwszego związku ludowego (niestety jakobińskiego!) za czasów Sejmu Wielkiego. Obyż teraz było inaczej! A wszak każdemu z nas zależeć musi przede wszystkim na usposobieniu i przychylności tej służby, która go bezpośrednio otacza. Wszakże to pisemko, podtrzymywane jedynie wdowim groszem ludzi najbiedniejszych, będzie musiało upaść dla braku środków. Więc zanim księdzu ręce nie opadną, choć z przykrością, choć przemożeniem się, pomny na niezachwianą cierpliwość błogosławionej pamięci księdza Boduena
Skończyło się rychło na tym, że w rękach hrabiego znalazła się książeczka czekowa, a jedna jej kartka przed opuszczonymi oczyma księdza.
Tylko mówił hrabia nieco zakłopotany prosiłbym (o dyskrecję chciał był powiedzieć) o bezimienność poprawił się rychło. Bo właściwie co ja ze służącymi? rozmyślał głośno już dla siebie. To jest nawet trochę rigolo36! Zresztą nie mogę, uważa ksiądz, ze względu na mego Józefa, który jest widocznie innych przekonań, bo przemyca mi nieustannie jakieś odezwy między listami.
Hm! Jakież to przekonania i odezwy? zaniepokoił się surowo ksiądz.
O, nie wiem. Zresztą, choć młody, robi najpoprawniej starego sługę i analfabetę. Więc mi to jest obojętne.
Tak to hrabia, orientując się nieco późno, dolewał sporo żółci do zbyt pochopnego daru. Poczuł to ksiądz i starał się czym prędzej zamknąć sprawę, dziękując za dar tak królewski, który stawia pismo na trwałych i szerokich podstawach. W następnym numerze Dzwonka znajdzie się najwdzięczniejsze pokwitowanie
A wobec przerażonych oczu hrabiego łagodził czym prędzej:
Niby dla uczczenia pamięci na zlecenie nieboszczki hrabiny matki.
Właściwie (hrabia stawał się nerwowy). To już lepiej na imię nieboszczki ciotki. O, tak! świętej pamięci Moniki.
Nasz związek nie omieszka w dniu świętej patronki prosić na mszę zaduszną rzekł ksiądz, chyląc głowę.
A wobec przerażonych oczu hrabiego łagodził czym prędzej:
Niby dla uczczenia pamięci na zlecenie nieboszczki hrabiny matki.
Właściwie (hrabia stawał się nerwowy). To już lepiej na imię nieboszczki ciotki. O, tak! świętej pamięci Moniki.
Nasz związek nie omieszka w dniu świętej patronki prosić na mszę zaduszną rzekł ksiądz, chyląc głowę.
I drobnym krokiem ruszył ku drzwiom gabinetu. Tknięty po drodze jakby inną myślą, odbił się wzniesionymi nieco dłońmi o warstwę powietrza, wejrzał ku górze, złośliwy uśmiech szerokich ust zwrócił na drzwi, zza których dolatywał gwar męski i cofnął się.
Raz jeszcze dziękuję w imieniu moich tercjarzy! rzekł podając rękę doskonale krągłym gestem światowego człowieka. A gdy mu dłoń ściskano, wtulił się w ramiona i pochylił postać długą, jak osoba duchowna.
Ależ to ja, księże kanoniku, dziękować winienem odparł hrabia najpoprawniej. Był na tyle uprzejmym, że zechciał zakończyć rozmowę akcentem towarzyskim, aby zatrzeć wzajemne może niesmaki po tych nudnych sprawach pieniężnych.
Mówił tedy:
Nasz gospodarz jest w zachowaniu się, w atitiudach37, w sposobie ujęcia sprawy i wytrwałości całkowicie ministrable38 Aa zupełnie ministrable!
Ksiądz zwrócił się tym razem ku przysłoniętym wciąż jeszcze drzwiom do salonu i wślizgnął się giętki za ich portierę.
W grupach panów ukazywał się mundur wojskowy, witany zdumieniem w oczach i przesadną wnet potem uprzejmością gestu. Pułkownik obracał się w tej atmosferze z wschodnią dyplomacją: był dobrodusznie zażyły, poczciwie niedbały, nie oszczędzając sobie po wschodniemu i cichej złośliwości w akcentowaniu swej prostoty wobec tego nadmiaru cudzej gentilezzy39. Odnalazłszy na kanapie tłustego obywatela z Litwy, przysiadł się do niego, a raczej dał za jego przykładem nura ku poduszkom i szeptał mu do ucha:
Z tymi tu ludźmi nigdy nie zażyjesz! Coraz to grzeczniej między nimi i coraz to bardziej ślisko. Każdy masło uprzejmości z oczu i ust sączy, byleś się o niego nie otarł odrębnością jaką, byle życie samo prześlizgnęło mu się gładko po duszy. Żadna ręka tu drugiej mocno nie chwyta, żadna myśl cudzą się dolą nie zatroska. Poodgradzali się tu ludzie od siebie grzecznością, każdy w skorupce swej gładkiej. I wszyscy, rzekłbyś, jednacy. U nas choć ćwieki w głowach a wyróżniają ludzi. I tym życie pociąga, że ludzie w nim wszelacy; a każdy tym stoi, że od innych odmienny. Wszystko ludzkie jak kleszcz ciebie się tam u nas chwyta: ciekawa bo rzecz, przeciekawa, człowiek to! I ona to, ciekawość nasza do ludzi, w dole ludzkie nieraz wirem pociąga, każdego żyć zmusza i, chcesz nie chcesz, twoją prawdę życia z ciebie dobywa. Zaduszewniej żyją ludzie nasi! Tu się każdy jak robak w sobie zwija, swoje namiętności pod ziemią chowa, jak grób o sobie milczy i jak grób dla drugich się wybiela. Spojrzysz życia nie dopatrzysz, słuchasz westchnienie chyba usłyszysz.
Jak na cmentarzu hę?
Toż mówię. Jest u mnie Sasza, syn. Ten zawsze na mnie nastaje: Czego ty, papa, do nich leziesz? Mało czego! przywyka człowiek do ludzi. Ileż to lat od sześćdziesiątego trzeciego? I kamień na polu jego trawą porasta. Swój ja język zepsuł, waszego się nie nauczył. Śmieje się ze mnie Sasza.
Nie lubi nas syn?
A czort go wie, lubi czy nie lubi! I nie w tym rzecz między ludźmi. Tu on się rodził, tu chował, a bardziej on wam obcy: No, co u nich? pyta. No co? Czego leziesz? Młodości i życia nie czuje on w was: ot co!
Tłusty pan nabrał powietrza w policzki i wypuścił je z odętej twarzy jak dym.
Tak wydmuchał wreszcie. Gdy ojcowie współczuwać już zaczynają, synowie już lekceważą. Zwykła kolej.
Nu, Wojciech Stanisławowicz! mitygował go pułkownik, położywszy mu rękę na kolanie. Tu to was szlachtę na honorze połechtaj. Dziad jenerałem był napoleońskim wiadomo.
Siwe oczki pułkownika dokończyły zezem: Zatłuściał wnuk!
Ujrzawszy tymczasem kogoś w tłumie, począł się przyglądać, przechylać bokiem, wreszcie zerwał się z miejsca. Dobrozacna złośliwość w siwych oczach zgasła natychmiast, zatliła się w nich iskra szczerej życzliwości; a na siwych wąsach i rudawej brodzie osiadła ta powaga prostoty, z jaką tamtejsi ludzie starsi umieją się jeszcze zbliżać do kobiet i dzieci. Kłaniał się z początku z rezerwą, lecz uradowany wraz wyciągniętą ręką dziewczyny i krzepkim uchwytem dłoni, zatrząsł mocno jej ramieniem.
Bóg zapłać, że poznała! Ot i panna zrobiła się tymczasem. Ile to lat tam na wsi? Sześć? Cała wieczność w tym wieku!
Nie wypuszczając jej ręki, odstąpił nieco w tył i ogarniał ją całą wzrokiem.
Wszystko, co w dziecku brzydkie było, ładne się stało i ważne. Znaczy się, kobieta cała była w tej główce małej. I dola! Bo ja znachor po trosze. Tylko nie z ręki wróżę, a z oczu, gdy jasne, z ust, gdy nie kwaśne. Ot i ten uśmiech! Dla kogo psotny, dla kogo niespokojny, komu co obiecujący, a dla mnie ważny jak życie, jak młodość sama Daj Boże, jak najwięcej radości! wołał, ściskając jej rękę aż do bólu.
Nina sprężała się niewolnie w poczuciu rześkości wielkiej, jaka wstępowała w nią przed tymi oczami, tak szczerze radującymi się jej młodością. Człowiek ten, widziany niegdyś w dzieciństwie, był mimo wszystko tak dziko obcy jej życiu i stosunkom, że najprostsze słowa powitania z trudem przychodziły na usta. A jednak krzepkość tej poważnej postaci, ukłon jej chrzęstny, krótki pobrzęk szabli, munduru nawet barwa i połyski narzucały jej jakby rytmy szparkie. Wstrząsnęła bezwiednie grzywą i, wciąż jakby urastając, rozpłomieniała cała uśmiechem otuchy do samej siebie: rzekłbyś powitanie ojcowskie, które żwawy puls jej krwi błyskiem w swe oczy chwyciło, jej uśmiechem roziskrzyło się całe, za bary jakby chwyta, w górę podnosi i na konia chyba posadzi.
Hej! ochoty w życiu jak najwięcej!
Jedna z dam w stroju ni to empirowym, ni to w szacie dla osoby brzemiennej w sukni reformowanej, znudzona mdłą gawędą kobiet w salonie i nieodważająca się wejść do gabinetu pełnego niskiego rozgwaru mężczyzn, snuła się tęsknie w pobliżu, wdychając pełną piersią dymy od cygar. Siadła wreszcie skromnie tuż przy drzwiach palarni, dobyła z wielkiej na przodzie kieszeni swych sukien całą garść notatek i zapisanych skrawków papieru, odnalazła wśród tych szpargałów zapałki, bagaż swój spakowała z powrotem w kieszeń chłonną i, przybrawszy obronny wyraz twarzy, zapaliła papierosa.
Przepuściwszy mimo oczu uważnych całe szeregi panów, stała się nagle czujną.
Kto to jest? rzuciła niecierpliwie w pusty pokój, ledwo drzwi zamknęły się za jednym z przechodzących.
Były przyjaciel naszej diwy podwinął się nie wiadomo skąd pan Horodyski.
Ach, tak! rzekła głuchym altem. No, to się rzecz tłumaczy. Artystki zabierają tym klępom z salonu zawsze najlepsze kąski.
Pan Horodyski rozpromieniał w okamgnieniu. I, rad tej znajdzie niespodzianej, zatarł suche ręce, gotując się na dobrą rozmówkę.
Dlaczego to, proszę pani, wśród tylu tu kąsków ten jeden ma być najlepszy? Nerwy kobiece są wprawdzie przedziwnym dynamometrem