Co nie mam lubić! odpowiada tamten.
To przyjdź do mnie. Mam cały worek.
Oho! A gdzie ty stoisz?
U Wojcieszkowej, na Starym Mieście, wpodle43 reformatów.
Piotruś wyraża się po prostu cały jest pełen sielskiej prostoty. Czuć go bardziej dworkiem, niż dworem.
Przyjdę! zgadza się wyniośle Kozłowski i szybko odchodzi.
Ale niebawem znów go ciągną za połę.
A co mi dasz za to? dopytuje malec nie uważając sprawy za skończoną.
Mam piłkę Chcesz?
Iiii Pewnie parcianka.
Nie, włosianka. Na wierzchu skóra prawdziwa.
Eeee! Taka to nie bardzo odskakuje.
Kozłowski, silnie już zirytowany, wybucha:
Patrzcie go! Knot jeden! Chciałby pewnie dętki albo lanki za swoje głupie orzechy! Możesz je schować dla siebie. Ty jeszcze, kochanku, nie znasz Kozłowskiego. Ja wcale twoich orzechów nie potrzebuję!
Malec stoi przez kilka chwil w milczeniu.
Twarz jego wyraża zupełne ogłupienie.
Jak nie, to nie! przemawia wreszcie z flegmatyczną rezygnacją.
I przełożywszy tekę z jednej pachy pod drugą, odchodzi z wolna w swoją drogę.
Kozłowskiego zajęły tymczasem całkowicie wróble, których całe stadko zbiegło się do rozsypanego na ulicy obroku. Płoszy je swą teką, potem biegnie za spłoszonymi i pędzi je przed sobą, dopóki nie przefrunęły przez mur do ogrodu klasztornego.
O Piotrusiu i jego orzechach zupełnie zapomniał.
Do domu ma blisko, ale jak zawsze, nie idzie doń prostą drogą. W jednym miejscu przystanął, żeby przypatrzeć się mularzom44, pracującym przy budowie nowej kamienicy; w innym, żeby wypytać przekupkę o cenę gruszek, jabłek, śliwek, pestek dyni i ziarn45 słonecznikowych (kupować tymczasem nie chce no i nie ma za co); w innym jeszcze, żeby postraszyć żydowskiego bachórka46 i ucieszyć się, widząc jak pada, fikając gołymi, tłustymi nożynami
Nie wiadomo jak i kiedy znalazł się na moście staromiejskim. Wsparł się obiema rękoma o poręcz wzrokiem melancholijnym ściga przepływające pod mostem fale.
Może wolisz miód? odzywa się nagle za jego plecami głos dziecinny, nieśmiały.
Jednocześnie wychyla się do niego pucołowata, rumiana twarzyczka z błyszczącymi poczciwie oczyma.
To Piotruś, który od wyjścia ze szkoły nie porzucał swego protektora, łażąc za nim w odległości kilku kroków po uliczkach i zaułkach miasteczka
Na wspomnienie o miodzie Kozłowski oblizuje się.
A bo ty, knocie, masz miód? odzywa się sceptycznie.
Mam cały garnek.
Nie gadaj!
Jak Bozię kocham!
Kozłowski posępnieje.
Ba! Cóż z tego! mówi, na wodę patrząc. I tak wiem, że mi nie dasz!
Dam, tylko przyjdź do mnie.
Naprawdę dasz?
Co nie mam dać! I orzechów dołożę.
Oczy Kozłowskiego nabierają nadzwyczajnego blasku. Błogo uśmiechnięty, rozrzewniony i oblizujący się, wpatruje się w malca, jakby nacieszyć się nie mógł jego widokiem.
Kiedy tak wybucha wreszcie to będę twoim przyjacielem!
A ja twoim jeżeli pozwolisz.
Pozwolę!
Biorą się za ręce, potem za szyję i głośno, serdecznie się całują.
Przyniosę ci gumy strzelającej dodaje rozrzewniony Kozłowski.
Znów się całują.
I trociczek!
Ponawiają uściski.
I wiesz co? oświadcza na zakończenie starszy. Nie nazywaj mnie odtąd Kozłowskim
A jak?
Mów do mnie po prostu: Koźle!
III. Zabacuł
To zrobił z pewnością Zabacuł!
Z tym Zabacułem wytrzymać już trudno!
Powiedzcie Zabacułowi, że klasa to nie stajnia.
Hej, Zabacuł! Zabacuł! może byś przyjść tu racuł47!
Od razu poznaje się, że Zabacuł nie jest nazwiskiem. Nikt nazywać się tak nie może. I w istocie, nazwisko chłopca, na którego tak wołają, brzmi zupełnie inaczej, choć również niezwyczajnie: Księżopolczyk.
Profesor Luceński, nauczyciel języka francuskiego, wielki wykpisz48, z upodobaniem przekręcający cudze nazwiska, odczytując listę uczniów mianuje tego knota coraz inaczej: Księży palczyk, Księży kolczyk, Książę Opolczyk, Konstantynopolczyk
Klasa, choć każde z tych przekręceń śmiechem głośnym przyjmuje, żadnego nie raczyła adoptować. Klasa ochrzciła knota samodzielnie, dając mu przezwisko: Zabacuł.
Rozumie się, że to przezwisko nie powstało przypadkowo, że posiada swój właściwy rodowód.
Księżopolczyk jest synem ubogiego szlachcica zagrodowego, na pół chłopa. Jego ojciec wzbudził raz podziw wszystkich uczniów, przybywszy na dziedziniec szkolny podczas pauzy. Miał na sobie prostą włościańską49 sukmanę50, ale do jednej z pół tej sukmany była przyszyta maleńka blaszana szabelka świadectwo otrzymanej niegdyś, od któregoś z królów polskich, nobilitacji51.
Młody Księżopolczyk, choć piastuje godność knota, jest sporym już, lat trzynastu, może nawet czternastu, wyrostkiem. Wieś często przysyła szkole takich, niekiedy starszych, wychowańców. Spóźnili się z nauką, bo musieli ojcu pomagać w polu, w stajni, w lesie, w oborze.
Zdrowi, krzepcy fizycznie, imponują z początku kolegom siłą ręki, zębów (podnoszą w zębach stolik, stojący na katedrze52), bark53 (obnoszą po czterech naraz malców, siadających im na ramionach i plecach) potem jednak, poznawszy, że siłą pięści nie można wywalczyć nie tylko nagrody i pochwały, ale nawet promocji, tracą humor, przygarbiają się, mizernieją Wówczas też odbywa się w nich stanowczy przełom, o całej przyszłości stanowiący. Jedni, z zimną, żelazną, prawdziwie chłopską zawziętością zabierają się całą siłą do nauki, kują po całych dniach i nocach, nie wiedzą, co zabawa i odpoczynek, i w końcu wyrastają na dzielnych co się zowie ludzi. Inni po prostu rejterują.
Znalazł się raz pomiędzy knotami wyrostek z wysypującym się już wąsem, wysoki, barczysty, z głosem dojrzałego już mężczyzny. Siedział na ostatniej ławce i kuł a kuł. Pomimo kucia, promocji nie otrzymał.
Po wakacjach przyjechał i jako drugoroczny pierwszoklasista, znów zabrał się do kucia z mniejszym już zapałem. Wąs mu tymczasem sypał się coraz gęściejszy i twardszy.
Na Boże Narodzenie pojechał do domu i już nie powrócił.
Co się stało z Mosakowskim? wypytywali na wszystkie strony malcy. Dlaczego Mosakowski do szkoły nie wraca?
Nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
Dopiero w połowie karnawału rzecz się wyjaśniła.
Ten sam profesor Luceński, przyszedłszy na lekcję w dobrym humorze i zabrawszy się do czytania listy, przy nazwisku Mosakowskiego zatrzymał się, głową pokiwał
Klasa uszy nastawiła.
Ach, Mosakowski! westchnął profesor. Nie zobaczymy więcej Mosakowskiego! Już po Mosakowskim Parole54!
Co się z nim stało, panie prosorze? zapytało kilku śmielszych, nie mogąc zapanować nad ciekawością i niepokojem.
Nieszczęście!
Co takiego?
A cóż! Nie chciał się gałgan uczyć, od gramatyki uciekał, do pisania słówek lenił się, do geografii nie można go było kijem nagnać więc jego biedny, stary ojciec, rady żadnej dać sobie nie mogąc, wziął i
I co? I co? Niech pan prosor powie! Mój panie prosorze!
Profesor wygarnął szczyptę proszku z maleńkiej, szylkretowej55 tabakiereczki56, zażył palce o rudą perukę wytarł
I ożenił go! poważnie dokończył.
Chłopcy otworzyli szeroko oczy i usta, nie wiedząc, co o tym sądzić. Byli zdziwieni i jakby przelękli. Wyobrażali sobie swego kolegę pod rękę z dojrzałą, poważną osobą płci żeńskiej, taką jak ich matki i babcie, i uczuwali żal nad jego losem. Biedny chłopiec! myśleli. Nie wolno mu pewnie teraz ani w piłkę pograć, ani kozła wywinąć, ani wykrzywić się pociesznie, ani zapiać po koguciemu Poważna osoba płci żeńskiej, którą on musi żoną nazywać, na krok go nie odstępuje, za wszelkie wybryki karci
Profesor Luceński dostrzegł i zapamiętał wywołane przez siebie wrażenie. Postanowił też posługiwać się nim w celach pedagogicznych.
Knoty mieli dziwnie twarde języki, nie pozwalające im na dobrą pronuncjację57 słów francuskich. Profesora nadzwyczaj to drażniło. W zniecierpliwieniu uderzał swą grubą trzciną w stolik lub katedrę, budząc wielki strach między malcami.
Najwięcej biedy było zawsze z wymawianiem dyftongów58: en, an. Przy nich też zawsze bambus profesorski wywoływał grzmoty, rozlegające się po całym budynku szkolnym.
Profesor układał i wymawiać kazał zdania dziwaczne, służyć mające do gimnastyki języków.
L'enfant, en venant sentit le sentiment
Na dziesięciu malców, jeden zaledwie umiał nadać słowom brzmienie właściwe. Reszta wymawiała je tak:
Lafą ą weną sąti le sątimą
Kapuściane głowy! krzyczy profesor. Drewniane języki! Krowy wam paść parole!
Najlepszą pronuncjację miał Szabuński, którego matka była madamą, to znaczy, utrzymywała dwuklasową pensję dla panien. I on jednak niezupełnie zadawalał59 profesora.
Nieźle parole! nieźle chwalił Luceński. Ale daleko ci jeszcze, mój Szabasiński60, do doskonałości. To trzeba wymawiać inaczej: nosowo jak najbardziej nosowo L'enfaaant! sentimaaant!
Szabuński, żywy brunecik, był najśmielszy do profesora, który bywał u jego matki miał się nawet podobno żenić z jego ciotką
Gdy Luceński popisywał się swym nosowym wymawianiem on przerwał odważnie:
Panu prosorowi to łatwo bo pan prosor ma nos zapchany tabaką61
Klasa struchlała. Wypadek był niesłychany. Takie zuchwalstwo względem takiego nauczyciela!
Luceński stał się na chwilę tak czerwony, jak jego peruka. Potem chwycił swą grubą trzcinę, z silnym rozmachem uniósł ją w górę i
I spokojnie położył na stoliku, obok kałamarza 62i piasecznicy63.
Szeroka, wygolona twarz przybrała zwykły wyraz; na ustach pojawił się zwykły, lekko ironiczny uśmieszek
Profesor zanurzył dwa palce w kieszonce od kamizelki, wyjął małe, szylkretowe pudełeczko otworzył je i Szabuńskiemu podsunął.
No dobrotliwie wyrzekł zażyjże i ty! Dobra parole! Prawdziwa francuska w sam raz do wymawiania dyftongów i spółgłosek nosowych
Szabuński ukłonił się, zażył tabaki, znów się ukłonił i czterokrotnie, raz po razu, kichnął. Koledzy czterokrotnie, raz po razu, krzyknęli mu: na zdrowie! W klasie zapanował nastrój bardzo przyjemny.
Ale w tejże chwili na katedrze rozległ się grzmot. Profesor walił trzciną w stół jak Jupiter tonans64. Wśród grzmotów krzyczał:
Zapowiadam wam, głowy kapuściane, że gdy który nie nauczy się wymawiać dobrze dyftongów an i en, tabaką częstować go nie będę, ale jakem Luceński! Parole! wyrzucę z klasy i napiszę do ojca, żeby go ożenił!
Odtąd ta pogróżka, istotnym strachem malców przejmująca stale się powtarzała w podobnych okolicznościach. Nazwisko zaś Mosakowskiego w kronikach szkoły powiatowej P-kiej65 na zawsze się utrwaliło.
Księżopolczykowi nie grozi ożenienie się. Nie ma on ani tych lat, ani tych wąsów, co Mosakowski nie wygląda w ogóle na takiego, z którym by czyjaś matka lub babka chodzić mogła pod rękę.
Jest wprawdzie duży i gruby, ale brak mu zupełnie tej rześkości, jaką odznaczają się wiejskie wyrostki. Zgarbiony, kurczący się, z twarzą chorobliwą, żółtą, piegami osypaną, osowiałą, unika, ile tylko może, towarzystwa hałaśliwych kolegów, szuka miejsc samotnych, wciska się do najdalszych, półciemnych ławek, gdzie w zupełnym spokoju może zajadać pajdy chleba razowego, którymi ma wypchane wszystkie kieszenie.
Jedzenie, a ściśle mówiąc: żucie razowca jest sportem, uprawianym na wielką skalę przez grubych, borsukowatych, z wystającymi żołądkami knotów, którzy przybywają do miasta z na pół chłopskich zagród wiejskich. Prócz chleba, służy im do żucia groch gotowany, pestki dyni niekiedy nawet siemię lniane66. Ci przeżuwacze są prawie zawsze ostatnimi osłami i poza trzecią klasę nigdy nie przechodzą.
Niekiedy jednak wpływ nauki, powietrze miejskie, przykład ucywilizowanych kolegów, oddziaływają na nich korzystnie czynią z nich ludzi, podobnych innym. Zapowiedzią zmiany dobroczynnej bywa zwykle utrata apetytu i znaczne schudnięcie. Nawróconym przestaje smakować razowiec, odwracają się ze wstrętem od grochu, siemię lniane pozostawia z nich każdy kanarkom. Wówczas też wychodzą z mroku oślą ławkę zalewającego i uczniowie z pierwszych rzędów pozyskują w nich dobrych, wesołych, skłonnych do poświęceń, często nawet bardzo inteligentnych towarzyszów.
W Księżopolczyku, niestety, nic tego przetworzenia się nie zapowiada. Owszem, jest widoczne, że z tej poczwarki nigdy już motyl piękny nie wyfrunie.
Pewna smutna, do usunięcia niemożliwa okoliczność stan ten pogarsza: jest na pół głuchy. Z przytępieniem słuchu idzie u niego w parze przytępienie władz umysłowych. Jego jasne, żółtawe oczy nie mają blasku, jaki zapala zbudzona, z siebie samej świadoma inteligencja.
Śpi też niezawodnie ta inteligencja bo czyżby inaczej Księżopolczyk został Zabacułem?
Nieprawdopodobnie wygląda ta historia jest wszakże we wszystkich szczegółach prawdziwa.
Nauczyciel niemieckiego, Effenberger, pomimo bardzo krótkiego wzroku dojrzał raz w cieniach ostatniej ławki Księżopolczyka, na którego nie zwracał dotąd pilniejszej uwagi.
Ten nauczyciel należy do najzapalczywszych pedagogów, a przynajmniej do największych krzykaczów w szkole. Jak wszyscy nauczyciele niemczyzny świeżo na grunt polski przeflancowani, pełen oryginalności, graniczącej z dziwactwem.