Stara baśń, tom drugi - Józef Kraszewski 2 стр.


Wnet zawiązano mu gębę, spętano ręce i nogi.

Domyślono się zdrady, zlękniono popłochu i skrępowanego Sambora popchnęli w krzaki, a sami pobiegli nazad do koni.

Słyszał, jak śpiesznie oddalali się, szepcząc pomiędzy sobą.

Związany próżno się rzucał po ziemi, usiłując więzy potargać. Łyka i powrozy były mocne. Leżał więc tak, rozpaczając a nasłuchując, ale pieśni, krzyki, wrzawa, trzaskające ognie nie dawały rozróżnić żadnego głosu.

Jak wiek długo trwała ta męczarnia. Blask ogni zaczął niknąć, a brzask dnia wciskać się z góry. Coraz jaśniej robiło się w lesie. W krzakach budziły się ptaki, kręciły się i podlatywały około niego.. Przyleciała para gołębi dzikich gruchając i pierzchnęła, kukułka zakukała kilka razy, górą zaszelepotały skrzydła jakiegoś wielkiego ptaka, którego dojrzeć nie mógł.

Cisza nastawała ze dniem.

W dali słychać było ze śpiewami odciągające gromady. Słońce zajrzało w głąb lasu, na wzgórzu nie było już nikogo.

Miotając się ciągle i targając, Sambor nareszcie gębę naprzód potrafił od chusty uwolnić, zębami na rękach i piersi więzy porozrywał, po długiej męce pękły nareszcie był wolnym!

Złamany, poraniony, wściekły, wyrwał się biegnąc ku polanie. Tu pusto już było, dymiły jeszcze gdzieniegdzie niedogasłe ognie, leżały czarne węgli kupy i potłuczone garnki, i rozbite naczynia. Wszystkie gromady poodciągały do domów. Sambor półżywy, spotniały, zwlókł się i stanął, gdy usłyszał głos za sobą.

Z dala na ziemi pół leżała, na pół siedziała baba. Zwano ją wiedźmą Jaruhą. Ta to sama była, która w lesie Dziwie na Kupałę iść odradzała, ale sama śpieszyła, i widać było teraz, że nie darmo Jaruha, która była okolicy i gospodyń postrachem, bo łatwo jej było mleko odjąć, we zbożu węzeł zawiązać, wodę zaczarować, dzieżę zakwasić miała się dobrze przy Kupale.

Poili ją wszyscy, aby gniewna nie pomściła się urokiem. Siedziała rozmarzona, pijana, wahając się, przechylając, podśpiewując, szepcząc sama do siebie. Zobaczywszy Sambora, podniosła rękę i wołać nań poczęła.

 Hej, sam tu, chłopcze, rękę mi daj! Zaraz mi rękę daj! Nie bój się, nic ci złego nie zrobię Jeszcze ci mogę lubczyku6 dać, aby cię dziewczęta kochały ino mi rękę daj, rękę daj! Bo sama nie wstanę, a muszę iść! Chłopcze Słyszysz! rękę daj lub urok ci rzucę kark skręcisz do nowego miesiąca Rękę mi daj!

Sambor się odwrócił, żal mu się starej zrobiło.

 Jaruho! rzekł choćbym ci się podnieść pomógł, nie pójdziesz ty o swej sile, a ja cię prowadzić nie mogę, bo mi do chałupy czas.

 Nie mędruj, daj ino rękę Jak wstanę, jak się ustoję, pójdą jeszcze nogi moje Chłopcze

Sambor przystąpił i oburącz podniósł starowinę. Trzęsła się stojąc, chwiejąc, jak gdyby paść miała, ale utrzymała na nogach. Oczyma zakrwawionymi popatrzyła na niego.

 Cóżeś to ty spał tak długo ? zabełkotała.

 Nie spałem, matko! Źli ludzie mnie związali, ledwiem porozrywał pęta Jaruho! Nie stało się co na Kupale?

Starucha popatrzyła nań, przekrzywiła usta i rozśmiała się.

 A co się stać miało? To, co się zawsze na Kupałę dzieje. Kupała bóg gorący, dziewcząt dosyć nacałował A jedną, najkraśniejszą! hę?..

Ręką machnęła i zaśpiewała ze śmiechem:

Przyjechał pan na koniku,
Porwał dziewkę przy gaiku
Oj, gaju ty zdradniku
Oj byłoż było krzyku!
Kupało!

 Którą? Kto?.. zakrzyczał Sambor.

Starucha palcem pogroziła na nosie.

 Ej ty! parobku parobku!.. Tobie się też jej chciało! Gospodarskiej córy. Zerkałeś i ty na nią, ja wszystko wiem Pyszna była mądra była w wianku sobie chodzić chciała Ano wianek z wodą płynie z wodą. Porwali ją porwali młodą do komory, do komory wiodą Cha! cha! Otóż tobie królowanie dziewicze!

W ręce plaskać zaczęła, a Sambor załamał swoje.

 A bracia! a czeladź! a nasi!

 Pobili, potłukli, porwali, ponieśli Albo to na Kupałę nowina! Albo to co złego? Co się młodość ma marnować? Doman kmieć bogaty Kobiet ma kilka, a żony żadnej. Ona tam będzie królować Oj, Kupała! Kupała! zaczęła Jaruha śpiewając, zataczając się i w ręce chude poklaskując.

Stał Sambor jak zabity. Baba w oczy mu patrząc, śmiała się.

 Dobrze tak! Harda była! Ja to wiem, ja to wiem, czego się jej chciało u ognia w chramie7 stać, by się jej ludzie do kolan kłaniali, a ona im wróżyła E! e! A do garnków, do kądzieli! Pomiatała swatami, żaden godzien jej nie był Jam jej wczoraj mówiła: nie idź na Kupałę Przyszedł księżyc, panicz gładki, nie pomoże krzyk i płacze, na konika z dziewką skacze Na koń wsadził, na dwór biały uprowadził Ot, co może Kupała

Śpiewała Jaruha, podskakując na murawie, choć nogi jej nie bardzo służyły. Sambor się oddalał z głową zwieszoną.

 Bywaj zdrów, dobry chłopaku wołała za nim. Pójdę już ja bez pomocy A ty, coś starej podał rączkę, jak zechcesz, to ci młodą wyswatam taką, że ją tylko całować a całować i jeść jak malinkę Bywaj zdrów idę sama

I poszła powoli, podśpiewując, śmiejąc się głośno do siebie, hukając ku lasom, rozmawiając z ptakami, które przelatywały.

Chłopak się wlókł niespokojny i gniewny do domu. Drogą znaną same nogi wiodły.

Gdy stanął u zagrody, znalazł w podwórku wszystkie niewiasty zawodzące, parobków z Ludkiem w drugim końcu zebranych. Ludek miał głową zakrwawioną. Kłócili się wszyscy, siostry i bratowe płakały.

Wpadli na powracającego wszyscy, gdzie był. Począł opowiadać, co się z nim działo, oni mu też, jak ich już powracających, z lasu wybiegłszy Doman z ludźmi napadł i mimo oporu Dziwy, co go przekleństwy i łzami odstraszyć chciała, na koń ją rzucili i unieśli. Ludka, który jej bronił, uderzył jeden po głowie oszczepem, innym się też razy dostały.

Jeszcze spór trwał o to, kto winien, że dziewki nie obroniono, Ludek chciał zgromadzić swoich i napaść na dwór Domana, aby się pomścić gwałtu i zniewagi, choć drudzy go odwodzili tym, iż zwyczaj był nieraz żony porywać, a gdy pochwyconą została, nie godziło się jej odbierać, gdy we wrotach ukazała się Dziwa!

Krzyk wyrwał się z piersi niewiast, które gromadą ku niej pobiegły.

Stała z twarzą płomienistą, niemal krwawą, na koszuli widać było też krwi bryzgi, konia za uzdę trzymała, który ją tu przyniósł. Wianek jej w drodze ze skroni spadł, odzież miała zmiętą i zszarzałą, w oczach błyskał ogień straszny.

Stanęła przed chatą, milczała, zdawała się na pół obłąkaną.

Rzucili się ku niej, wołając: Dziwa! Siostra padła wieszając się jej na szyi i płacząc. Dziewczę długo jeszcze, drżące, słowa nie mogło wymówić, Sambor otworzył jej wrota i z lekka cugle konia wziął z jej ręki.

Z wolna poczęła iść ku chacie, nie patrząc na nikogo, ledwie uścisnąwszy siostrę, która ją pocałunkami okrywała. Doszła tak do przyzby, padła na nią, ręce opuściła i załamała.

Obstąpili ją wszyscy kołem.

 Dziwa, jakżeś ty mu się wyrwała?

Nie mówiła długo nic. Żywia jej w kubku świeżej wody przyniosła, napiła się, westchnęła, z oczu puściły się łzy.

Stanęła przed chatą, milczała, zdawała się na pół obłąkaną.

Rzucili się ku niej, wołając: Dziwa! Siostra padła wieszając się jej na szyi i płacząc. Dziewczę długo jeszcze, drżące, słowa nie mogło wymówić, Sambor otworzył jej wrota i z lekka cugle konia wziął z jej ręki.

Z wolna poczęła iść ku chacie, nie patrząc na nikogo, ledwie uścisnąwszy siostrę, która ją pocałunkami okrywała. Doszła tak do przyzby, padła na nią, ręce opuściła i załamała.

Obstąpili ją wszyscy kołem.

 Dziwa, jakżeś ty mu się wyrwała?

Nie mówiła długo nic. Żywia jej w kubku świeżej wody przyniosła, napiła się, westchnęła, z oczu puściły się łzy.

Sambor coś szeptał patrząc na konia, był to koń Domana, po sierści jego jasnej płynęła struga krwi przystygłej.

Dziewczyna siedziała zamyślona, to ręką wodząc po czole, to coś szepcząc sama do siebie i uśmiechając się smutnie.

 Tak chciał! zawołała nareszcie zamiast Dziwy Nija8 mu się dostała Tak chciał Jam zabiła Domana Po co mnie brał siłą?..

Spojrzała na brata marszcząc brwi.

 A! Wy! coście mnie obronić nie umieli Jam się lepiej potrafiła. Od świętej góry do Domanowego dworu daleko Ujął mnie wpół i cisnął konia siekł lecieliśmy czwałem krzyku mego nikt nie słyszał Chciałam mu wydrzeć oczy, ręce miałam jak połamane Drgały mi z gniewu i złości Śmiejąc się uspokajał. Mieczyk mu błyszczał u boku Zobaczyłam go Zmilczałam przyczaiwszy się Jemu się zdało, że mnie ugłaskał Milczałam, jedno drugiemu patrzyliśmy w oczy Jak dziecko bawił mnie obietnicami słuchałam. Koń ustając zwalniał biegu. Mieczyk mu świecił u boku Do dworu było daleko Mówił, że mnie miłował i dlatego gwałt uczynił Patrzyłam mu milcząc w oczy Mieczyk drżał pod moją dłonią Schylił się, chcąc pocałować nie krzyknęłam nóż miałam w ręku Do zagrody było daleko, gdym mu mieczyk w piersi wbiła jego własny Chwycił za piersi rękami i spadł na ziemię a jam z koniem poleciała Nie było mnie gonić komu, ludzie przy panu zostali.

Spojrzała po braciach, którzy zasępieni milczeli, po siostrach, które strwożone oczy sobie rękami pozakrywały. Ludek patrzył na nią.

 Domanowe braty nie darują rzekł. Krew trzeba będzie dać za krew

Dziwa i wszyscy umilkli.

Trwała cisza długo.

 Mnie już tu nie być odezwała się nareszcie dziewczyna patrząc w ziemię pożegnam ja się z wami i pójdę stąd na zawsze Jak mnie nie stanie, zemsty za mnie brać nie będą Pójdę gdzie oczy poniosą, kędy dola poprowadzi

Wstała Dziwa, niewiasty wszystkie płakać i jęczeć zaczęły. Żywia objęła ją za szyję i razem weszły do chaty.

Bracia naradzali się cicho, co poczynać mieli. Dziwy długo nie było. Poszła świąteczne potargane zwlec szaty i wianek uwić sobie nowy. W komorze po cichu związała węzełek bielizny na drogę, a Żywia, widząc te przygotowania, na ziemi płacząc legła.

Płakały potem cicho, ściskając się obie.

 Żegnaj mi jedyna, żegnaj rodzona pół śpiewając mówiło dziewczę. Żegnaj ty mi na wieki! Ja muszą iść, porzucić wszystko gdzie oczy i dola niosą. Pójdą na ostrów9, na Lednicę, do chramu Nijoły, stanę u ognia świętego, stać będę aż oczy wypłaczę i zgasną aż ja żyć albo ogień palić się przestanie.

Wyrwała się z objęcia siostry.

 Teraz chodź, Żywio moja, siostro jedyna, pożegnajmy ognisko, pożegnajmy kąty, pożegnajmy progi i ściany, i bydełko, i konie, i wszystko żywe i martwe z czym się żyło, co kochało

Uroczyste to było pożegnanie, do którego się wszystkie przyłączyły niewiasty. Szła Dziwa do ogniska i rzuciła nań łuczywo ostatnie.

 Bywaj zdrowy, ogniu mój domowy Już ja ciebie nie podsycę, świecić mi do kądzieli nie będziesz, ani grzać zziębniętą Ogniu ojca, matki, sióstr i braci świeć im jasno, grzej im duszę Bywaj zdrowy

Szli potem do chlebnej dzieży, którą Dziwa objęła.

 Bywaj zdrowa, matko, coś mnie chlebem białym karmiła bodajś zawsze pełną była i we czci u ludzi stała Chleb twój karmić mnie nie będzie

Tak samo próg żegnała, komory, gumna, stodoły, szopy, krówkę czerwoną, owieczki bure i konie, i psy nawet i studnię, z której wodę brała, i wrota.

U studni wzięła Dziwa wiadro, zaczerpnęła raz ostatni, napiła się i zapłakała Uściskała siostrę, bratowe, braci, wszystkich pożegnała kłaniając się do nóg wkoło Wrota raz ostatni otwarły się i zamknęły za nią; szła żegnać rzekę, co pod dworem płynęła i kamienie, na których ojciec siadywał.

Nikt się podróży tej sprzeciwiać nie śmiał. U płota uwiązany stał koń skrwawiony Domana, kazała go puścić i nagnać, aby do swojego wracał stada.

Stara Wielicha i dwu zbrojnych parobków odprowadzać ją mieli do jeziora, na Lednicę. Sambor się wprosił trzeci.

Gdy Dziwa jeszcze raz ostatni obejrzała się ku zagrodzie a powiała chustką białą, płacz i jęk dały się słyszeć ze dworu. Siostry i bratowe posiadały na ziemi i jak po umarłej zawodzić poczęły.

A w dali słychać było, jak koń Domana puszczony na wolę czwałem, rżąc, przez lasy pędził do swoich.

II

Koło dworu Domanowego cicho było i pusto, gdy następnego dnia Myszko przybył na koniu i stanął u wrót.

 Nie ma Domana? zapytał sługi, który we wrotach stał.

Milczał parobek.

 Jest pan doma? powtórzył.

Nie było odpowiedzi.

 Cóżeś to oniemiał? zawołał po raz trzeci, groźnie już, przybyły kmieć, któremu się czoło pofałdowało.

 Co mam mówić? nieśmiało począł chłopak. Doman leży na pościeli raniony, baba mu ranę myje i ziołami zakłada Dyszy jeszcze ano, życia mało.

Myszko się rzucił na koniu i skoczył z niego.

 Kto go ranił?

Tu znowu zabrakło odpowiedzi; pokraśniał sługa, oczy spuścił, widocznie wstyd mu powiedzieć było. Niepewien nawet był, czy się godzi zdradzać te tajemnice, bo dla mężczyzny, rana przez dziewkę zadana, bezczestną10 była prawie.

 Nie wiem rzekł ostrożnie parobczak, chociaż świadkiem był, gdy padał Doman na ziemię.

Myszko się dziwnie nań popatrzył, lecz już nie spytał go więcej i z wolna pociągnął do dworu, do świetlicy.

Ciemno w niej było. Przy ogniu, który się palił maleńki wśród kamieni, skurczona siedziała Jaruha, prażąc coś w garnuszkach i skorupkach i szepcząc po cichu.

W głębi izby, na skórze, leżał blady, z oczyma w słup otwartymi, z usty, których blade wargi były rozwarte, w gorączce, półsenny Doman. Na piersi widać było pokrwawioną koszulę i płachty mokre.

Jaruha spojrzała na wchodzącego i palec pomarszczony, czarny, położyła na ustach, ale Doman już drgnął, ruszył się, jęknął i jakieś mruczenie niewyraźne z ust mu się wyrwało. Oczyma zatoczył, ciałem się ruszyć nie mogąc. Myszko szedł ku niemu powoli. Ni jeden, ni drugi nie mówił nic, gość siadł w nogach na ławie.

Tymczasem starucha sięgnęła do kubka stojącego przy niej, napiła się, otarła usta i poszła mokre jakieś niosąc ziele do chorego. Położyła mu je na piersiach, zaczęła mruczeć, ręce obie nad nim podniosła, przebierając palcami, splunęła na jedną i drugą stroną. Doman nie ruszał się, tchnął tylko ciężej.

Назад Дальше