Kasrylewka - Szolem-Alejchem 9 стр.


 A czy ty uważasz, że mnie jest lepiej? I mój los marny, i mnie biada.

 Wiem, że i tobie nie lepiej. Biada nam obydwom. No to cyk. Lechaim45. Obyśmy zdrowi byli.

Przy innym stoliku też siedzi dwóch Żydów. Jeden w całej kapocie, a drugi w podartej. Ten w całej mówi, drugi zaś patrzy mu w oczy i przytakuje kiwając głową.

 Rozumiesz już, w jaki sposób Lewi-Icchok umie kombinować w interesach? Lewi-Icchok potrafi zakręcić, pokręcić, wkręcić siebie i wkręcić drugiego. Sam zaś potrafi się wykręcić w odpowiednim momencie. Ja zaś, kiedy przystępuję do interesu, lubię rzecz dokładnie rozważyć. Sza! Powoli! Tylko bez pośpiechu! Gdy tylko wyniucham, jak sprawy stoją, zaczynam się rozglądać, rozważać. Może to, może tamto. Może tak, a może siak. Co mi zaszkodzi. Jak by tam nie było, jak to się mówi, dobrze i godzinę pożyć. Jeśli jednak dostrzegam w oczach partnera niedobry błysk, wiem, że jest krucho, że jest nietęgo, to co robię? Robię krok w bok i sza! Niech to się dzieje beze mnie. Jeśli los zechce, to mi już teraz nie ucieknie. A jeśli trzeba interweniować i zabiegać, to się będzie zabiegało. Jeszcze jest na świecie Petersburg. Wiemy już, do których drzwi należy kołatać, wiemy, które drzwi się otworzą. Wiemy, co jest grane. Wiemy, jak trzeba gadać. Znamy ten język. A jeśli trzeba napisać, to znajdzie się takiego, co napisze. Najważniejsze, żeby było cicho. Żeby było cicho, sza dla ilustracji ugryzł się we własną pięść i zaniemówił.

Przy innym stoliku siedzi kilku Żydów w różnych kapotach. Na głowie mają czapki różnego kroju. Wszyscy gadają naraz. Ich słowa zlewają się w jedno, powstaje mieszanka słowna o handlu, polityce, wimorozigu, o dawnych latach, dzisiejszych dzieciach. O lekarzach, o tramwaju, o podatku mięsnym i o tym, jaki szlag powinien trafić ojców naszych kasrylewskich bogaczy. Nie da się utrwalić na papierze tego, o czym mówią. A z boku stoją zupełnie obcy ludzie. Ci nie piją wimoroziga. Przyszli tu ot, tak sobie. Ciekawi są, o czym tu się mówi. Przy okazji pogrzeją się trochę.

Ale oto przy stole rozsiadła się grupa Żydów, sączących wino i śpiewających, proszę sobie wyobrazić, nie po żydowsku. Śpiewają jednak cicho, składnie, w płaczliwej tonacji, w jakiej się śpiewa Psalmy. Tekst jest przeplatanką słów ukraińskich i żydowskich:

Abramku! Abramku!
Owinu ty nasz!
Czemu ty nie prosisz
Elohenu nasz!
Albo nas wykopit,
Albo nas wyprosit,
Learcejnu naszu
Lezemlu naszu?

Gdy dochodzą do wykopit, wzmacniają głos. Melodia nabiera akcentu burzy i grozy. Gdy dochodzą do wyprosit, nagle miękną. Pochylają głowy i podnoszą ręce jak, nie przymierzając, pobożny kantor w Straszne Dni46 na podium. Przy słowach learcejnu naszu, lezemlu naszu zaczynają szlochać. Płaczą rzęsistymi łzami, zupełnie jak dzieci

 Hej, hej krzyczy ktoś i wyrywa się z tej grupy. Jest to Żyd, któremu czapka zsunęła się już zupełnie z głowy. Oczy kleją mu się do snu, a język plącze między zębami. Co by to było, gdyby nam na przykład ni z tego, ni z owego, oddali Ziemię Izraela? Aha Jenkl, wyobrażasz to sobie? I co powiesz na to? Ty przecież znasz się trochę na tym.

 Erec Izrael47? powiada Jenkl i wyciąga swoją długą szyję, aby poskrobać się pod kołnierzem. Mówisz o Ziemi Świętej? Ach, byłoby to całkiem niezłe. Powiadają, że coś w tej sprawie robią ci, no, jak ich tam nazywają? No, ci, ci

 Syjoniści? wtrącił się trzeci z grupy. Ale to wszystko guzik! Nic z tego nie będzie.

 Dlaczego? Przecież w tym coś musi być. Musi być jakiś sens!

 Wiem chyba, co mówię. Nie znoszę czczego48 gadania. Wiesz przecież, że jeśli ja coś powiem, to jest to powiedziane.

 Wszyscyście osły! wtrąca się jakiś rakowaty Żydek w błyszczącej kapocie. Mówi powoli. Cedzi każde słowo. Przykłada palce do nosa, usta wykrzywia na bok i uśmiecha się sam do siebie. Policzki mu płoną. Durnie z was! Jakem Żyd. Skończone osły. Patrzę, przyglądam się wam i nic nie mówię. Przysłuchuję się temu, co mówicie. Syjoniści, szmoniści, wszystko to razem guzik z pętelką. Widzę, że nie macie zielonego pojęcia. Jeśli chcecie, to wam powiem, o co chodzi. A sprawa wygląda tak Ale słuchajcie uważnie!

Bierze koniec bródki w usta, zamyka oczy i zaczyna rozmyślać. Trwa to bardzo długo. Potem zrywa się jakby ze snu i strzelając palcami zwraca się do gospodarza:

 Bądź pan taki dobry i podaj jeszcze jedną butelkę wimoroziga.

Rozdział V. Kasrylewski teatr

Wychodząc z winiarni spostrzegłem afisz, na którym widniały wydrukowane dużymi literami następujące słowa w języku żydowskim:

Po raz pierwszy w Kasrylewce!
Teatr Żydowski!
Prawdziwy Adler z Ameryki!
Największy komik świata!
Pękać będziecie ze śmiechu!
Takiej Baby Jachny49 od stworzenia świata nie było!
Drugiego takiego Hocmacha nie spotkacie!
Dziś gramy zupełnie nową operę: Kołdunia50!
Żydzi! Zostawcie wszystko, co macie!
Żydzi! Idźcie do teatru! Żydzi! Czeka was rozkosz!
Prędzej do kas!
Biegnijcie wraz!

U dołu afisza sygnatura. Reżyser, dyrygent, dyrektor Adler we własnej osobie. Ten autentyczny, prawdziwy Adler z Ameryki. Największy komik świata.

 Nie wie pan, gdzie się mieści teatr żydowski? zagaduję pewnego Żyda, który akurat przebiega z paczką towaru pod pachą.

 Żydowski, powiada pan, ale co? zagadnięty przeze mnie Żyd zatrzymuje się w biegu i obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głowy.

 Teatr żydowski wyjaśniam.

 Jaki teatr?

 Teatr wyjaśniam dalej w którym gra się.

 Kto tam gra?

 Adler powiadam gra tam.

 A który Adler?

 Adler, ten prawdziwy Adler.

 Skąd jest ten Adler?

 Z Ameryki.

 Z Ameryki? To co on tutaj robi?

 Gra w żydowskim teatrze.

 A cóż on gra?

 Kołdunię.

 A co to znaczy Kołdunia?

Mam już dość i chcę odejść. Nie puszcza mnie jednak. Chce, abym mu powiedział, co to jest Kołdunia i co to jest trejater. Kto to jest Adler, który przyjechał z Ameryki.

Odpowiadam mu, na ile to jest możliwe, dokładnie. Staram się wyjaśnić, co to takiego teatr, co to Kołdunia i kim jest Adler. Mój Żyd wysłuchuje mnie uważnie, kłania się, spluwa i bez pożegnania zmywa się.

 Chano-Bejlo, dokąd to pędzisz?

To jakaś kobieta krzyczy na całą ulicę. Nie wymawia litery r.

 Do tchejotchu odpowiada kobieta, która również nie wymawia r, oprócz tego zamiast a mówi o. O, ty nie idziesz do tchejotchu?

 Żeby ją szlag tchafił! Co powiesz na tę moją wielką panią, tę bogaczkę kaschylewską? żali się pierwsza kobieta. Moja pani chce, abym akuchat dziś oskubała i zchobiła gęś. A niech jej się zchobi czychak na I jeszcze jej się zachciało usmażyć ją na smalcu. Oby ją w piekle smażono, Boże mój jedyny! Cały świat wali do tchejotchu, a ja mam być przywiązana do kuchni. Oby ją przywiązano za wszystkie cztechy łapy. Boże kochany!

 Po co jej słuchosz? Zo włosne pieniądze możesz iść, dokąd chcesz.

 Toteż wcale jej nie słucham. Lecę do domu, przebiecham się i z miejsca zasuwam do tchejotchu. Nawet gdyby miała się wściec.

Obydwie kobiety rozchodzą się, ja tymczasem mam z kim pójść do teatru. Kobieta rozgląda się i spostrzega, iż kroczę za nią. Zatrzymuje się, przez chwilę stoi bez ruchu i wnet kieruje się na prawo. Wtedy i ja skręcam w prawo. Wtedy ona w lewo. No to i ja w lewo. Ona zwalnia kroku. Ja w ślad za nią. Wtedy kobieta zaczyna biec. Tak, jak do pożaru.

 Co się stało? dziwią się ludzie! Dokąd lecisz? Bój się Boga!

 Jakiś nieszczęśliwy natręt kobieta wskazuje na mnie. Nie wiem, kto to jest.

W mig wokół nas tworzy się zbiegowisko. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Zaczynają wytykać mnie palcami. Akurat przejeżdża bałaguła51. Wskakuję do budy i każę się wieźć do teatru.

Przed teatrem pełno młodzieży. Chłopcy i dziewczęta przekomarzają się, śmieją. Padają słówka i słóweczka.

 Przepuśćcie pana dziedzica! to o mnie. Śmiechu co niemiara.

 Ostrożnie! Jeszcze, nie daj Bóg, zgnieciecie mu kapelusz! bractwo bawi się moim kosztem.

Ledwo udało mi się przez nie przepchnąć i dopaść kasy. Małe okienko. Proszę o bilet. Bractwo napiera na mnie z tyłu, naciska ze wszystkich stron.

 A pan szanowny jaki chce bilet? to pytanie zadaje mi kasjer, chudy młodzieniec o długiej szyi.

 A jakie ma pan bilety?

 Są za jeden rubel, za dwa i trzy.

 A droższych nie ma?

Bractwo stojące za mną nie przestaje hałasować.

Kasjer, usłyszawszy moje pytanie, zrywa się z krzesła, wysuwa głowę przez okienko i głośnym krzykiem obrzuca stojących za mną.

 A niech was piorun! Rozejść się! Zaraz zawołam gorodowoja, reb Luzera z sikawką. Chodź pan powiada do mnie do bramy. Bractwo rozstępuje się cokolwiek i udaje mi się przez bramę wejść na podwórze. Stoi tam wielka stajnia czy też barak, przez którego deski prześwieca światełko, i z którego dochodzą ludzkie krzyki. Drzwi do baraku są do połowy otwarte. Dwaj potężnie zbudowani młodzieńcy stoją przy nich na straży. Pilnują, aby nikt nie wdarł się do wnętrza bez biletu.

 Ludzie! Pojedynczo! Pojedynczo!

Te okrzyki wznosi Żyd o wyskubanej brodzie, z szablą u boku. Prawdopodobnie to sam Luzer gorodowoj. Tłum jednak ma go gdzieś i nie przestrzega porządku. Nikt nie chce pojedynczo wchodzić. Każdy chce być pierwszy i wszyscy naraz napierają.

 Przepuść tego goja52 ze szpadą! Nie widzisz, kto to idzie? ryczy jakiś gość, który na siłę się przepycha. Sypie słówkami i docinkami pod adresem aktorów: gwizdacz, łapserdak, zielony agrest, pusta kiszka!

Rozglądam się. Kto to krzyczy? Jakaś znajoma mi mowa. Przyglądam się bliżej i poznaję. Toż to Noach, portier z mego hotelu Turkalia. Za nim nadciąga spora grupa kobiet, chłopców i dziewcząt.

 Co to za kobieta? pyta jakiś człowiek.

 To moja żona odpowiada Noach. Nie znasz mojej żony Sary-Perl? A to są moje dzieci.

 A to?

 To moja teściowa.

 A ta?

 To siostrzyczka mojej żony.

 A co to za młodzieniec?

 To jej narzeczony.

 A kto to jest ta dziewczyna?

 To siostra narzeczonego.

 A co to za młodzieniec?

 A to jest narzeczony siostry narzeczonego.

 A co to za dziewczyna?

 To jest siostra, to znaczy siostra narzeczonego siostry narzeczonego.

 Niczego sobie rodzinkę macie, reb Noach.

 Sól ci w oko! Kamień ci w serce Noach jest oburzony. Powiedziałbyś przynajmniej, bez uroku, ty aktorzyno! Ty pajacu! Ty poganiaczu niedźwiedzi! Tfu! Ty gardłowiczu! Ty bułkożerco!

Tuż za portierem Noachem przepycha się w swoich wysokich buciskach posługacz hotelowy. Jeden z dwóch stojących przy drzwiach aktorów szturcha go z tyłu i wpycha do środka.

Po nim przemykają się inni. W większości bez biletów. Wśród nich dostrzegam właściciela mego hotelu Turkalia. Towarzyszy mu jakaś bardzo tęga kobieta. Toczy się, jakby była na kółkach. Kołysze się jak kaczka.

 Aha! I pan tutaj? przez moment zapominam, że jest głuchy jak pień.

 Nie szkodzi powiada na głos. Odnosi się wrażenie, że z nas dwóch ja jestem głuchy. Nie najgorzej śpiewają.

 Pan tu po raz pierwszy? pytam go grzecznie.

 To stajnia reb Lipy odpowiada. Przez cały rok trzyma tu konie. Czasem krowy.

 Chodź już! Chodź! tęga kobieta szarpie go za poły. Wchodzą do środka. Zajmują miejsca w pierwszym rzędzie.

 Hej, aktorzy! Gdzie jesteście? odzywa się dama w kapeluszu z białym piórkiem, cała w brylantach. Obok niej stoi kawaler, też w kapeluszu. Ma strzyżoną bródkę.

Przyskakuje do niej jakiś aktor. Jest to młodzieniec o wygłodniałej twarzy, w krótkiej marynarce i w brudnej koszuli.

 Madame53 życzy sobie czegoś?

 Co znaczy życzy sobie? Kupiliśmy bilety. Dlaczego nikt nam nie wskaże naszych miejsc?

Aktor o wygłodniałej twarzy bierze od niej bilety i chce ich zaprowadzić do pierwszego rzędu. Tu okazuje się, że wszystkie miejsca są zajęte.

 Państwo wybaczą zwraca się aktor do chłopca z dziewczyną. Państwo usiedli nie na swoich miejscach.

Ci nie zwracają na to uwagi. Gryzą pestki i plują do torebki.

 A kto panu powiedział, że siedzimy nie na swoich miejscach! młody człowiek nie przestaje gryźć pestek.

 Proszę okazać bilety aktor bierze od nich bilety i pokazuje, gdzie mają usiąść. Są to dalsze miejsca.

 Pan nie będzie mnie uczył, gdzie mam siadać. Co to jest, za przeproszeniem, święte miejsce, bożnica?

Aktor zapuszcza się z nim w długi dyskurs. Młodzieniec i dziewczyna nie ruszają się z miejsca. Nie przestają też gryźć pestek. Aktor o wygłodniałej twarzy próbuje przesadzić inne osoby, ale bezskutecznie. Publika siedzi twardo. Nikt nie chce ustąpić. Choć weź i wyprowadź cały teatr siłą.

Dama z białym piórkiem i brylantami złości się:

 Co to za porządki w kasrylewskim trejatrze? Zwrócić pieniądze. Gdzie tu jest gorodowoj?

Nie pozostaje nic innego, jak tylko ekstra dostawić dla niej dwa krzesła. Robi się trochę ciszej.

Powoli zapalają się lampki, zaczynają dymić i wydawać ostry zapach gazu. Pojedynczo pojawiają się przy scenie muzykanci. Nad sceną zwisa białe prześcieradło. Najpierw zjawia się bas wysoki Żyd o gęstych pejsach54 i złych oczach rozbójnika. Tuż za nim pojawia się bębnista garbaty Żyd o łysiejącej głowie. Następnie wchodzi trębacz niski Żyd o grubych wargach. Po chwili flecista o twarzy gruźlika i trębacz o złodziejskich, rozbieganych oczach. Za nimi trzech młodzieńców ze skrzypcami, zaś na samym końcu pierwszy skrzypek, najstarszy ze wszystkich muzykantów oraz dyrygent. Jest to rudy młodzieniec w białym papierowym kołnierzyku i w krótkiej marynarce. Włosy ma mocno posmarowane brylantyną. Na szyi niebieski krawat. Staje twarzą do publiczności, pstryka wszystkimi palcami i uśmiecha się z daleka do jakiejś dziewczyny w białych rękawiczkach. Kapela zajmuje miejsca. Zaczyna stroić instrumenty. Dyrygent uderza smyczkiem po skrzypcach, trębacz o grubych wargach podaje ton, a za nim robią to wszyscy pozostali i zaczyna się przekomarzanie wszystkich instrumentów. Skrzypce roztkliwiają się, płaczą i szlochają. Trębacz wyciąga holdir, holdir! zupełnie jak rozsierdzony indyk. Bas burczy niczym niedźwiedź, zaś flet gwiżdże na wszystkich. W sumie powstaje hałaśliwa mieszanka, jakby na jarmarku sto bab zaczęło gadać naraz, jakby wszystkie kaczki i gęsi zaczęły w jednej chwili kwakać i gęgać.

Назад Дальше