Płowa głowina wysunęła się przez dziurę w płocie, za nią zgrzebna koszulka przepasana krajką, dwie brudne opalone rączki i takież nogi do krwi skąsane od komarów; krótko mówiąc, jedyny serdeczny przyjaciel Wawrzusia Mikołajów Jasiek.
Mas82 se wiedzieć, śleporodzie brzyćki83, ze na mnie kija nie potrza. Raz w kielo84 cas85 tatuś mnie zerżną rzemykiem i dość. Dziś mi się należało bicie w porządku, ino nie było cym. Matusia myślą, ze ja nie wiem, co oni rzemyk za piec wrazili86, chi, chi, chi! Chodź ze mną na paświsko87, będziemy się tulać z górki. No, prędzej!
Nie mogę. Pośli88 na kiermas89, kazali siedzieć w chałupie, Hanki pilnować, coby nie wyleciała z kołyski.
Aha, az tutaj słychać, jak krzycy! Dadzą ci matusia piastowanie, jak wrócą
O rany!
Skręcił się Jasiek w śrubę, przecisnął przez kolące chrusty, już tylko nogi widać już tylko jedna pięta już nie ma nic.
Gwiazdula naprzód, Krasa i Wiśniocha za nią, Wawrzek na ostatku, w pięknym ładzie i bez przygód zaszli wszyscy czworo na tatusiową łąkę. Chłopiec popędził krowy bardziej ku lasowi, żeby je księdzowe żytko nie kusiło, a sam rzucił się jak długi na ziemię i wsparty na łokciach wodził oczyma po łanach kwitnącego żyta, po krzywych wierzbach wzdłuż rzeki.
Mikołajów chałupa jakosi jedną stroną do ziemi przysiadła myślał, poglądając na z rzadka rozsiane sadyby, otoczone gęstwiną owocowych drzew. Musi bardzo stara, bo carna i mechem90 porośnięta Nasa, to ci dopiro91 piękna; jakie to bierwiona grube, ho! ho! jeden w jeden ze starych modrzewiowych pni. Tatuś sami jeździli do boru, sami ścinali, sami budowali, ino im Błazej ze Zaborówka pomagał. Godali92 tatuś, ze ona jeszce będzie stała, jak nase prawnuki pomrą. Co to za jedne te prawnuki? A niech se ta mrą, choćby i dziś, nic mi po nichA jak u nas ciepluśko w zimie! Śniegu nawieje z nieba tyle, co ino strzechy stercą spod onych białości. Z rana łopatami drogę cynią93, zeby się drzwi dały otwierać. Potem wedle okien odgrzebią, bo śniezysko błony94 pozasłania i w izbie carna noc. Potem matusia rozpalą ogień, obiad warzą, a my se siedzimy dookoła, grzejemy sie. Ino ten dym straśnie w oczy gryzie, az nawet samemu tatusiowi łzy lecą. Jak się weźmie słać po izbie, to go w każdym kącie pełno, ino bez95 dach nie chce iść. Boi się, coby nie zmarzł. A pod wieczór, to nie ino matusia, ale tatuś krokiem za drzwi nie idą, choć wrota mocne i parkan wysoki. »Głodnemu wilku96 głupi ino dowierza«, gadają tatuś. Ciekawość, duzo tez ta wsi na całym świecie? Chybo niewiela. Pusca ino i pusca. Tatuś mnie brali ze sobą, jak jeździli do barci miód podbierać. Tak mi się przykrzyły one drzewa i drzewa, pod samo niebo. I znowu jesce więkse, jesce grubse, jesce gęściejse. Pewnikiem za puscą to juz jest koniec świata i piekło, nawedem97 raz słysał, jak coś straśnie wyło. Ani chybi diabły se robiły smak na chrześcijańskie duse. Kunie98 to ci tak chrapały ze strachu Jakze? Diabłów by się nie bały? Tatuś batem zacięli, ale niepotrzebno, bo ze swojej woli gnały jak ten wicher, omal wozu nie potrzaskały o kamieniska i korzenie. A jak my przed chałupę zajechali, to tatuś ino jedno słowo burknęli do matki; nie zmiarkowałem jakie, ale mnie w te pędy kazali klęknąć przed krzyzykiem i cały pacierz zmówić. Oni myślą, ze ja nie zgadł, co to było! Diabły nas goniły i chciały porwać do piekła. Ale się tatuś gorzyj bali niz ja. Cięgiem ino krzyceli: »Jezusie, Maryjo ratujcie nas!!« A nad kuniami99 to przez100 końca święte krzyze znacyli. Wszystko to dobrze, ino co mnie tak w łokieć gniecie? No widzicie ludzie korzenisko jakiesi! Ehe, juści, cudak nie korzenisko! Sprawiedliwie wygląda jak jascurecka. O pyszcek, ino ślipki naznacyć, tu znowu łapki jak raz gdzie się nalezy; wydłubać krzynę i gotowe. Ogon ci ta długocki przytnie się kapkę i będzie.
Wyciągnął z zanadrza kozik i obejrzał się.
Zbiją tatuś A za co by mieli bić? Dy101 krowy w porządku, to mi wolno robić, co chcę.
I dalejże skrobać, dłubać, wygładzać, zaokrąglać, zaostrzać; brwi zmarszczył, koniec języka wystawił z ust i poruszał nim prędzej lub wolniej, w miarę jak mu się robota lepiej lub gorzej wiodła. Nie w głowie mu Gwiazdula ni Krasa, co gorsza, nie w głowie mu tatuś.
Skończył. Ujął drewienko w dwa palce, wyciągnął rękę, żeby się z daleka przyjrzeć, i przekrzywiwszy główkę, patrzał na swe dzieło z uśmiechem zadowolenia.
Oj ty, ty jakbym cie na ziemi do słońca położył, toby się twoje siostry i bratowie zbiegli do cie. Ino by się dziwowali, coś taka niemrawa, chi, chi, chi! Jezu! A krowy gdzie? Rety ludzie o matko tarasą102 tez to plebańskie103 zyto, tarasą!
Zerwał się jak oparzony, ale i w tej minucie rozpaczy i grozy nie zapomniał o rzeczach najważniejszych; jaszczurkę i kozik wsunął za pazuchę.
O Jezusińku jakże ja sobie z nimi dam rady! Oj, spierą104 mnie tatuś, spierą chyba mnie na śmierć ubiją! O rany Kuba, Scepon105, Bartek z kijmi106 juz po mnie!
Nie pytając wiele, co się z krowami stanie, potoczył się z górki jak kula prosto do rzeki.
Niech mnie ta gonią Pan Jezus miłosierny może w tej stronie brodu nie znają, a ja znam. Rzyka107 głęboka, będą się bali.
Chlupnął bez namysłu, woda go z głową przykryła, ale w okamgnieniu o parę stóp w prawo wynurzyła się jasna czupryna, a krok dalej już tylko po kolana. Posuwał się zwolna, macając nogą ostrożnie, żeby na dziurę nie natrafić.
Parobcy księdza proboszcza, zajęci wypędzaniem bydła ze szkody, nie spostrzegli w pierwszej chwili, gdzie się pastuszek podział. Karbowy108 Kuba wydawał rozkazy:
Ty, Bartek, odprowadzisz gadzinę109 do naszej stajni; jego wielebność przeznaczy sam, ile dni odrobku przy żniwie ściągnąć z Wojciecha; a smykowi to już ja skórę wyłoję wedle pamiątki.
Ihi, juści szyderczo się roześmiał Szczepan, skryty przeciwnik, zazdrosny o władzę Kuby juści mu tak pilno czekać onej pamiątki; widzicie, jak pięknie przebrodził rzekę, o! już na drugi brzeg się spina!
Tysiąc pieronów! Goń łapaj No lećże co stoisz?!
Nie pójdę; brodu nie znam pływać nie umiem
To gnaj krowy, niedojdo. Bartek, chodź, a raźno!
Pobiegli cwałem. Kubę dwa razy woda z nóg zwaliła, musiał mu Bartek podać rękę, i zabawiwszy dobry kwadrans, ledwie się na drugi brzeg wygramolili. Karbowy rzucił okiem po piasku nadbrzeżnym, ślady bosych nóżek biegły w kierunku lasu. Rzucili się obaj w tę stronę, zamajaczyła im szara koszulka Wawrzek dopadł pierwszy krzaków, stracili go z oczu.
O matko już krzycą wołają na mnie! Co takiego? Kuba wrzescy, co mnie na śmierć zatłuką! Ino mnie złapcie pirwy110!
Gibki, drobny a sprężysty, odbijał się nóżkami od ziemi, dawał susy jak piłka, coraz dalej, coraz głębiej w las Głosy goniących parobków słabo już tylko słychać było, prawdopodobnie zgubili ślad. Ale i dziecko traciło siły. Upadł pod gęstą leszczyną i dyszał głośno.
Ojej kłuje mnie w środku choćby mnie ta i znaleźli, nie ruse sie w bokach boli matusiu!
Dokoła cisza, spokój, ani ptaszków nie słychać; czasem coś smyrgnie po gałęzi z drzewa na drzewo: to wiewiórki się gonią.
Wawrzuś pojęczał trochę, polamentował, ale z każdą chwilą robiło mu się lżej; bicie serca i kłucie w piersiach ustało, obrócił się na boczek, jak w nocy na sianie przy matusi, i usnął twardo. Zbudziły go skośne promienie zachodzącego słońca, przedzierające się dołem pomiędzy pnie drzew. Roje komarów drżały w świetlanych smugach Jeden promyk zaświecił mu w same oczy; ocknął się i usiadł.
A to dopiro! Cóz ja w lesie robie? Aha, aha, prawda ale i tak mnie nie dogonili! Chi, chi, chi Juści, śmiej się głupi, ze cie nikt nie kupi. Tatuś cekają tam na mnie ze rzemieniem. Ino głowę bez drzwi wraże, okropa świata, co się będzie działo. Ano darmo, jęcenie jęceniem, a bicie biciem. Trza iść, bo noc zapadnie. Wstał, przeciągnął się i popatrzył na wszystkie strony. Aha, z tamtej gęstwiny tum dopadł, trza się tą samą drogą wracać.
Uszedł ze sto kroków i przystanął.
Gnałem prosto od rzyki, to teraz pójdę ku rzyce, z górki na dół.
Zbiegł prędko, ale zamiast spodziewanego końca lasu i widoku na rzekę, znalazł się w gęstych zaroślach, ludzką nogą z dawna nie tkniętych.
Nie, musiałem trochę zmylić, zawrócę ku słońcu, ba jak raz świeci do wody, kiej zachodzi.
Ku słońcu, od słońca, z górki, pod górkę, błąkał się biedny dzieciak aż do zmierzchu. By zagłuszyć wzrastający niepokój, zaczął pogwizdywać pastusze piosenki wreszcie zrozumiał, że nie trafi, w pół oddechu zerwało się gwizdanie, rozpłakał się gorzko. Stał bezradny, zmęczony, głodny, puszcza przed nim, puszcza za nim Coraz ciemniej się robi jakieś wielkie ptaki przelatują cichym skrzydłem tam za krzakiem ktoś wzdycha Suche liście chrzęszczą coś idzie! Wawrzuś dech wstrzymuje, przytulił się do grubego buka, ani drgnie. Coś idzie, idzie, sapi111, przeszło bokiem, cisza.
O rety pewnikiem była dzika świnia, bo chrumcało. O znowu cosi! Matko Boska, nie daj mnie!
Wdrapał się na gruby konar pochyło zwisający, siadł na nim okrakiem i patrzy. Niby to ciemno w puszczy, ale pełnia księżyca, to bodaj gdzieniegdzie mdłe światełko między liście zagląda.
Wawrzuś drgnął.
Śmigne wyżej, bo sie boje o Jezu, znowu idzie! Jak tez to mrucy, mrucy
Między krze i konary przeciska się wielki brunatny niedźwiedź; zły czegoś bardzo, bo co chwila przystawa112, pazurami ziemię drapie i głośno mruczy.
Może głodny a może to matka, cosi jej dzieci zezarło? Łaska boska, juz nic nie słychać. Oho, nie zlezę ja z tego drzewa, ani myślenia zostanę tu na noc.
Usadowił się wygodnie na dwóch gałęziach tuż przy sobie rosnących, plecami się o pień oparł, przymknął oczy i spokojny, że mu niedźwiedź nic nie zrobi, usnął prawie natychmiast.
Zbudziły go przeraźliwe jakieś niby szczekania.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. Zmówił cały pacierz; wrzaski nie tylko nie ustawały, ale słychać je było coraz bliżej Z głębi puszczy wyszedł wilk z najeżonymi kudłami, usiadł na mchu pyskiem do księżyca i zaczął wyć
O przenajświętso Matko to wtedy wilcy byli? A ja myślał, że diabli!
Dziwny pielgrzym
U pszczół na obiedzie. Rozpacz Wawrzusia. Za głosem dzwonów. Kąpiel w lesie. Widziadło. Co Wawrzuś wypatrzył pod kościelnym oknem. Chwytaj! Łapaj! Oczy pielgrzyma.
Wawrzuś obudził się przeziębły i bardzo głodny. Pojrzał z wysokości na wszystkie strony cicho. Dziki, niedźwiedzie, wilki wróciły pewno do legowisk, dopiero w nocy rozpoczną na nowo swe polowania i wędrówki.
Z gałęzi na gałąź pomykając, zsuwając się po pniu, dotarł do najniższego konara i zeskoczył na ziemię. Patrzy znowu, nasłuchuje nic.
Juz tez ta dziś nie będę się kręcił w kółko jak głupi myślał, nauczony wczorajszym doświadczeniem ino113 se pójdę prosto i prosto, ani raz się nie zawrócę. Do jakiegoś przecie końca dolezę, ludzi może napotkam, to mnie do tatusia odprowadzą. Dy114 tatusia wszyscy znają. Ino teraz sukać trza jadła jakiego; skręca mnie cosi na wnątrzu115 jak wióry a mgli116
Zerwał parę listków kwaśnego ziółka, zwanego zajęczą kapustą, zeżuł i połknął.
Dobre to przegryźć po kluskach, jak się przykrzy darmo leżeć na paświsku; ale na głodno Trza iść, stanie mi jeść nie da.
I poszedł, gdzie oczy poniosą, nie zbaczając ani na prawo, ani na lewo, ciągle prosto, jak sobie to postanowił. Głód bardzo doskwierał, godziny mijały, a gdzie spojrzy, ino mchy, paprocie, jałowce, a górą stare grube pniska aż strach ogarnia, co to dalej będzie. Nogi takie ciężkie, spać się chce czy co takiego?
Choć do słonecka pójdę się ogrzać; jakasi polana drzew tam nie ma; połoze się na trawie, pośpie, może mi zelży.
Widok zielonej dolinki o kilkanaście kroków, słońcem oblanej, dodał mu otuchy. Podbiegł w tę stronę.
Raju cerwona trawa! Nie to jagody!
Rzucił się, drżący z głodu, na ziemię, jadł, jadł i odjeść117 się nie mógł.
Jaśka by tu puścić, ten ci przepada za poziomkami! Alezem się naładował setnie; jaze mi w ocach pojaśniało.
Wyjął z zanadrza drewnianą jaszczurkę, przypatrzył jej się z lubością, westchnął i pokiwał głową.
Widzis, głupia, wsyćko118 twoja wina; bez119 ciebie ja tak na pustyni pokutuję! Wylegas sie pięknie jak królowa, a ja mizeracek tyle pędy muse rypać. Pan Jezus jeden wie, kaj120 zajdę. No, idź spać, pora na mnie.
I wędrował dalej. Za wiele jednak ufał poziomkom; ani dwie godziny nie minęło, znowu głód. Żebyż choć nadzieja wyjścia z tego przeklętego lasu! Drzewa olbrzymie konarami u góry się plączą, w zielone sklepienie wiążą; chłód, mrok, nieba nie widać, słońca nie widać, ponura, głucha cisza Kukanie kukułki słabo dolatuje; widno wszystkie ptaki pouciekały z tej ciemni do słońca.
Cosi pachnie pociągnął głęboko nosem juści, miodem wonieje, woskiem barć121 tu gdzieś musi być bliziutko. Trza patrzeć, gdzie wypróchniałe drzewa. Podniósł głowę i śledził pilnie. Zeby ino nie za wysoko. Oho pscoły się uwijają mojeściewy ślicne, pokażcie mi drogę! Jest! Oj, skoda, ze mnie tatuś nie widzą, boby mnie pochwalili. Wszystko cłowiek ma na zawołanie: i kozik, i hubkę, i krzesiwko; a zawdy122 ino gadają, zem niemrawiec.