Nienasycenie. Część druga, Obłęd - Stanisław Witkiewicz 5 стр.


W domu nie zastał Zypcio nikogo. Był zły. Tak się napompował na to pokazanie się Lilianie i matce w nowym galowym mundurze ostatnich polskich junkrów. A do tego kartka, że te damy są na podwieczorku u księżnej i tam go oczekują. A wstyd! A z drugiej strony może tak było lepiej, że on nie idzie tam z własnej woli, tylko jakby z musu, żeby nie wydać się ze wszystkim przed matką. Takie zagwazdrane, dziecinne, wprost pieluchami śmierdzące problemy, splecione w jedną girlandę z ornamentami najdziwniejszej chwili życia: początkiem bycia kimś, usymbolizowanym w granatowym z żółtymi rabatami mundurku. Przerażony był po prostu przepychem palazzo Ticonderoga. Forteca jakaś (znał ją jeszcze z niedawnego dzieciństwa) zmieniona od wewnątrz w edredonowy, mandrylowo nieprzyzwoity dytyramb na cześć rozpulchnionych ciał i dusz zropiałych w rozkładzie inaczej nie da się to wyrazić. Zestawienie twardych bastionów z lubieżną miękkością wnętrza, działało już na schodach rozwalniająco-płciowo. Ich dawny pałac w stolicy, który zwiedzał tylko kiedyś za dawnych czasów, wydał mu się nędzną budą w porównaniu z tym gniazdem rozkosznie konającej nieprawości i wiekowych znęcań się nad ludzkim bydłem. To doprowadziło go do wściekłości. Widocznie młoda, dorobkiewiczowska krew Kapenów wzburzyła się i sfermentowała, zbolszewiczała nagle na tle nędzy, w zetknięciu z symbolem dawnych, odwiecznych, ginących teraz pra-potęg. Cóż z tego, że matka była z domu a niech ją bezwstydny worek, pełen chamskich wydzielin tego pana Józefa niech go do trumny przez lejek wliwają! Nie czuł nic ohydy tych snobistyczno-blasfemicznych myśli-gówien za chwilę dopiero miał się wahnąć w przeciwną stronę.

Tym nieznośniejsze były mu w tej chwili obowiązkowe zachwyty nad jego pięknością i mundurem: duma promieniejąca bezwstydnie w oczach matki i zdziwiony wzroczek Lilian (to jednak taki morowy jest ten Zypcio!) i dobrotliwy, smutny i trochę ironiczny uśmieszek tamtych warg wszystko umiejących. W domu całkiem inaczej wypadłyby te oględziny. Tu był nędznym dzieciakiem. Resztki kontenansu diabli wzięli. Czuł się nie wiadomo czemu brudnym, choć wyszorowany był (szczotką (Sennebalta (Bielsko)) jak rondel w luksusowej kuchni. Ujrzał jak na patelni całą śmieszność walki z czymś tak potężnym, zmiennym, władającym górami całymi niezbadanych środków unicestwiania, jak księżna. Jedno lubieżne mlaśnięcie wszechmocnego ozora i widział siebie zmienionego w oszalałe zwierzątko, miotające się we wstrętnym, upokarzającym, bezwolnym, wahadłowym ruchu jedno pogardliwe skrzywienie tych jadowitych mandybułów i mógł pogrążyć się w beznadziejny, żałosny smutek płaksiwego wyjca, jakiegoś śmietnikowego trubadura (czyż jest coś obrzydliwszego jak trubadur?) czy onanistycznej małpy na łańcuszku! Teraz dopiero, na tle umundurowania (które tylko co było takim szczęściem) i nędzy swego stanowiska, księżna wydała mu się nareszcie prawdziwie wielką jakąś a! czort wie kim wielkim zjawiskiem po prostu, jak wojna, burza, wybuch wulkanu, trąba morska czy trzęsienie ziemi była nawet bezpłciowa w tej wielkości. (Zahamowana erupcja seksualna uderzyła na mózg w księżnej umieszczał teraz Genezyp negatywny ekwiwalent swego Minderwertigkeitsgefühl). I on w nią.! A, to nie-do-uwierzenia! Tego nie było i więcej być nie może. Nie mógł zupełnie pojąć, na czym polegało to wyolbrzymienie, udostojnienie, to ukoronowanie tego babska w innym rzędzie wielkości. Bo nie urodzenie, nie uroda jako taka (w zupełnej niezależności od stosunku, jaki ich łączył i rozdzielał), nie wpływy, które miała w zagrożonym w swoich podstawach Syndykacie Narodowego Zbawienia. Więc co u diabła?

Coś było w tej nadbabie straszliwego poza wszystkim dającym się określić: stała się dla niedoszłego metafizyka wcieleniem, jedynym na razie, tajemniczości bytu, zamarłej w sferze bezpośredniego przeżywania zupełnie. W niej, a nie w nim, osobowość występowała jako tajemnica z mrocznego gąszczu życiowego zagmatwania piętrzyła się jak niezdobyta twierdza w nieskończonych obszarach bezsensu. Po co? Po to aby być, psia krew! i na tym koniec. A reszta to umysłowe fintifluszki tchórzów i niedołęgów, zasłaniających społecznymi fikcjami, wyniesionymi do godności zaświatowych potęg, ponurą, niesprowadzalną do niczego potworność Istnienia. Bo może być i potworność wesoła ale ta niestety jest udziałem tylko czystych cyklotymików.

Zypcio, po dwóch tygodniach gniotu dyscypliny, pławił się teraz w tej atmosferze rozdarcia ran, z uczuciem niewysłowionej męki. (Tło, tło było nieodpowiednie wszystko można znieść na podchodiaszczom fonie). Oglądał tajemnicze istności niepoznawalnych bytów, jak zwierzęta dziwne w menażerii lub monstrualne ryby w akwarium przez kraty i trzycalowe szyby. Nigdy nie wejdzie do tych klatek, nie posiędzie istoty przeżywania tych bestii, nie będzie pływał nigdy w swoistym medium tych potworów jak w swym własnym. To przebicie się przez życiową realność, nudną jak beznadziejne czekanie na łup jesiennego pająka w odmuszonym, opuszczonym pokoju, możliwe było tylko przez dokonanie aktu płciowego z tą wiedźmą. Ale tego zabroni mu ambicja, której nie pokona nigdy, nigdy. Straszną jest rzeczą nie móc być panem swej ambicji i widzieć jak na dłoni, jak siła ta niszczy życie całe (jedno-jedyne, w chwilach rzadkich jasnowidzeń), dla bezpłodnych fikcji, nawet w świecie pojęć mających wątpliwe podstawy egzystencji. I cóż z tego? Nawet, nawet powiadam, gdyby mógł to wszystko przezwyciężyć, to cóż by było? Jak tego użyć, co z tym zrobić, jak uczynić czymś trwałym? (bo o to głównie chodzi). A pytacie: co właściwie? no tę esencję życia, wartość znikomą uroku, która właściwie nie trwa, to coś, czego jest coraz mniej na świecie (dziś tylko wariaci coś o tym wiedzą naprawdę), a co nie mieści się ani w samym użyciu, ani dokonaniu, ani poświęceniu, tylko wszystkim tym istnościom nadaje dopiero wyższą markę: odblask niedocieczonej tajemniczości wszystkiego. (To wszystko powiedziane było kiedyś po pijanemu przez Benza). Przecieka to wszystko przez zaciśnięte szpony, znika przed zachwyconą mordą bydlęcia w tużurku, czy mundurku, i pozostawia je znowu, wplątanym w codzienny, bezsensowny kołomąt. Wiedzą o tym coś najtężsi nawet schizotymicy. Nie wynaleziono jeszcze na tę rzecz fiksatywu i wątpliwym jest, czy to kiedykolwiek nastąpi. Można tego nie mieć wcale i nie męczyć się. Ale czymże różni się wtedy ludzkie bydlę od zwierzęcego?

Wyrastały góry problemów, dla których jakiego-takiego załatwienia trzeba by żyć tysiące lat. Nikt nie spełnia tych trylionów czy kwindecylionów możliwości w nim zawartych jest jedno to paskudnie jednowymiarowe życie, wzdłuż którego właściwie człowiek toczy się jak po relsach (z metafizycznego punktu widzenia oczywiście, poza wszelkimi niezadowoleniami o byłby kontent chyba jako stumózgowa i milion-mackowa potwora) a jednocześnie idzie jak po linie nad przepaścią: maksymalna niewola i za to (właśnie za to) maksymalne niebezpieczeństwo i to nie tylko na wojnie pod huraganowym ogniem, ale w zacisznym saloniku czy sypialni, wśród zbytku, ciszy, wygody i pozorów szczęścia, którego nigdy zresztą być nie może przynajmniej dla schizoidów. Z tymi, czy podobnymi myślami w tobołku, czy plecaku duchowym wszedł był Zypcio do salonu, gdzie czekała na niego rodzinka, nienawistna mu w tej chwili aż do żądzy mordowania włącznie. Właśnie przez swój kontrast z tą wlanią, chełbią i drętwą, czy też po prostu wybryndowaną bledzią z metafizycznych burdelów samej Astoret. Rozparta w grzęzawisku lubieżnej aury siedziała na wiotkim foteliku wznosząc się w wymiarach ducha jak niedostępna turnia, zamykająca wyjście z wąwozów wiecznego upodlenia i sromu (tak okropne!!), sama rysując się na zaświatowym niebie odwiecznych tajemnic (osobowości, płci, śmierci, no i nieskończoności), skąpana w blasku zachodzącej swej, ale tout de même niepospolitej, zaiste nie-kobiecej ęteligencji ( jak mówiła). Odmłodzona (w czarodziejskim zakładzie Andrea), nieznośnie piękna i w piękności plugawa, łaskocąco ponętna i jak nigdy dotąd po prostu droga niezniszczalny dla najdzikszej rozkoszy nawet symbol ogólnego żalu za życiem i Zypciowego wstydliwego dziecięctwa (mimo odznak tak żartobliwie zwanego partupiej junkra [Kocmołuchowicz miał wprost zboczenie do Rosji]) i niezmytej hańby bez granic. Wiedział już, że wpadł na relsy cała pomaturyczna swoboda rozwiała się.

Zypcio, po dwóch tygodniach gniotu dyscypliny, pławił się teraz w tej atmosferze rozdarcia ran, z uczuciem niewysłowionej męki. (Tło, tło było nieodpowiednie wszystko można znieść na podchodiaszczom fonie). Oglądał tajemnicze istności niepoznawalnych bytów, jak zwierzęta dziwne w menażerii lub monstrualne ryby w akwarium przez kraty i trzycalowe szyby. Nigdy nie wejdzie do tych klatek, nie posiędzie istoty przeżywania tych bestii, nie będzie pływał nigdy w swoistym medium tych potworów jak w swym własnym. To przebicie się przez życiową realność, nudną jak beznadziejne czekanie na łup jesiennego pająka w odmuszonym, opuszczonym pokoju, możliwe było tylko przez dokonanie aktu płciowego z tą wiedźmą. Ale tego zabroni mu ambicja, której nie pokona nigdy, nigdy. Straszną jest rzeczą nie móc być panem swej ambicji i widzieć jak na dłoni, jak siła ta niszczy życie całe (jedno-jedyne, w chwilach rzadkich jasnowidzeń), dla bezpłodnych fikcji, nawet w świecie pojęć mających wątpliwe podstawy egzystencji. I cóż z tego? Nawet, nawet powiadam, gdyby mógł to wszystko przezwyciężyć, to cóż by było? Jak tego użyć, co z tym zrobić, jak uczynić czymś trwałym? (bo o to głównie chodzi). A pytacie: co właściwie? no tę esencję życia, wartość znikomą uroku, która właściwie nie trwa, to coś, czego jest coraz mniej na świecie (dziś tylko wariaci coś o tym wiedzą naprawdę), a co nie mieści się ani w samym użyciu, ani dokonaniu, ani poświęceniu, tylko wszystkim tym istnościom nadaje dopiero wyższą markę: odblask niedocieczonej tajemniczości wszystkiego. (To wszystko powiedziane było kiedyś po pijanemu przez Benza). Przecieka to wszystko przez zaciśnięte szpony, znika przed zachwyconą mordą bydlęcia w tużurku, czy mundurku, i pozostawia je znowu, wplątanym w codzienny, bezsensowny kołomąt. Wiedzą o tym coś najtężsi nawet schizotymicy. Nie wynaleziono jeszcze na tę rzecz fiksatywu i wątpliwym jest, czy to kiedykolwiek nastąpi. Można tego nie mieć wcale i nie męczyć się. Ale czymże różni się wtedy ludzkie bydlę od zwierzęcego?

Wyrastały góry problemów, dla których jakiego-takiego załatwienia trzeba by żyć tysiące lat. Nikt nie spełnia tych trylionów czy kwindecylionów możliwości w nim zawartych jest jedno to paskudnie jednowymiarowe życie, wzdłuż którego właściwie człowiek toczy się jak po relsach (z metafizycznego punktu widzenia oczywiście, poza wszelkimi niezadowoleniami o byłby kontent chyba jako stumózgowa i milion-mackowa potwora) a jednocześnie idzie jak po linie nad przepaścią: maksymalna niewola i za to (właśnie za to) maksymalne niebezpieczeństwo i to nie tylko na wojnie pod huraganowym ogniem, ale w zacisznym saloniku czy sypialni, wśród zbytku, ciszy, wygody i pozorów szczęścia, którego nigdy zresztą być nie może przynajmniej dla schizoidów. Z tymi, czy podobnymi myślami w tobołku, czy plecaku duchowym wszedł był Zypcio do salonu, gdzie czekała na niego rodzinka, nienawistna mu w tej chwili aż do żądzy mordowania włącznie. Właśnie przez swój kontrast z tą wlanią, chełbią i drętwą, czy też po prostu wybryndowaną bledzią z metafizycznych burdelów samej Astoret. Rozparta w grzęzawisku lubieżnej aury siedziała na wiotkim foteliku wznosząc się w wymiarach ducha jak niedostępna turnia, zamykająca wyjście z wąwozów wiecznego upodlenia i sromu (tak okropne!!), sama rysując się na zaświatowym niebie odwiecznych tajemnic (osobowości, płci, śmierci, no i nieskończoności), skąpana w blasku zachodzącej swej, ale tout de même niepospolitej, zaiste nie-kobiecej ęteligencji ( jak mówiła). Odmłodzona (w czarodziejskim zakładzie Andrea), nieznośnie piękna i w piękności plugawa, łaskocąco ponętna i jak nigdy dotąd po prostu droga niezniszczalny dla najdzikszej rozkoszy nawet symbol ogólnego żalu za życiem i Zypciowego wstydliwego dziecięctwa (mimo odznak tak żartobliwie zwanego partupiej junkra [Kocmołuchowicz miał wprost zboczenie do Rosji]) i niezmytej hańby bez granic. Wiedział już, że wpadł na relsy cała pomaturyczna swoboda rozwiała się.

Matka ściskała go czule, ale w tej chwili nienawidził ją (jak nie połączone to czwarty przypadek): i za to, że była tu jego matką (śmiała być!) (i nie szanowała nic-a-nic jego dorosłości) i za Michalskiego to nie-do-przezwyciężenia będą wieczne fluktuacje. Gdyby choć sama była czysta i przyjęła go naturalnie jakby nigdy nic, mógłby się o nią oprzeć on głowa rodziny. I to nawet było zobrzydliwione i ośmieszone. Widział to w uśmieszku dalekiej jak mgławica Andromedy potwornej damy swego głupiego serca. Wszystko nastawione było jakąś diabelską ręką, aby go zgubić i zgotować mu najsroższe upokorzenie. Ledwo przywitał się z nadskakującą mu jak wróbelek siostrą: ją też mu wydarto: tamten szczęśliwiec: Sturfan Abnol, który cały świat miał gdzieś, w jakimś metafizycznym hyperderierze. Oprócz tego mundurku, w którym się dusił, nic nie było jego własnością psia-krew, żebrak! Czyż wszystko to byłoby możliwe, gdyby ten stary, przewrotny mędrzec nie zrobił tamtej przedśmiertnej wolty. Mógł to zrobić on sam, Zypek, jako głowa rodziny właśnie w tym byłaby wielkość. A tak została mu wytrzebiona ostatnia wewnętrzna trampolina dla jakiego bądź czynu. Był marionetką, (raczej irinonetką), a przy tym ruszał się w powietrzu jakby w gęstej smole.

Po paru objaśnieniach, które oddał paniom głosem zdławionym wściekłością, rozmowa weszła na inne, plugawe tory. Ach, więc to wszystko było już ukartowane! Matka pchała go po prostu w objęcia tej klempawej szołdry, która coraz bardziej złowrogo zaczynała mu się podobać. Czuł że nie wytrzyma i ta beznadziejna walka podniecała jego żądze aż do złośliwego szału. Znienawidzał wszystkich i wszystko coraz jadowiciej, a bez cienia pogardy. Nie istniały inne kobiety ho, ho tylko to, a inaczej pęknie tu na te dywany, na te obrazy, bibeloty i fatałaszki, obsika ten cały kram skondensowanym, zaprawionym trującą nienawiścią, sosikiem swojej najgłębszej istoty. Najgorzej irytował go zaś zdeformowany biust księżnej, wykonany w nefrycie przez Kocia Zamoyskiego, wnuka słynnego na cały świat nieboszczyka Augusta. Wydobył z niej ten bydlak właśnie całą tę niezwyciężalność, która go wściekała. Ostatnim wysiłkiem trzymał się na włosek od najregularniejszego ataku furii. Na włosek sam sobie to powiedział. A był to oczywiście złoto-rudy włosek, zaplątany na podniebieniu podczas diabli-wiedzą-czego ach, mówić nie warto krwawy mrok bezecnej chuci zniszczenia zalewał ostatnie miękkie zwaliska mózgu sterczały już tylko szczyty centrów kontroli najwyższej. Chciałby się bić z nią jak z napadającym wstrętnym drabem jakiś pojedynek na śmierć Ona, zgadując jego myśli, rzekła wolno:

 Kiedy panie wyjdą ja nie wypraszam ale sama mamusia pana mówiła (ach więc one wyjdą, a on zostanie tak zostanie musi, musi ) to pójdziemy na escrime do sali gimnastycznej. To panu dobrze zrobi Matka coś ględziła dalej. Syczącym głosem przerwał te jakieś nieokreślone dywagacje na jego temat, a mające bardzo nieprzyjemny posmak pchania go w jakieś karierowe świństwa.

 Więc mama chce, abym ja był po prostu tajnym adiutantem pani ordynarnie oczyma wskazał księżnę. Wie mama chyba o zasadniczej sprzeczności syndykatu i partii wojennej, która jest wierną naszemu wodzowi. Oni by chcieli dyplomatycznie opanować Chińczyków i uratować.

Назад Дальше