Dalej słów nie pamiętał. Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
Nieoceniona! zrywając się od fortepianu, zawołał Staś jak ona ukłoniła się przed Bronkiem, jak na niego patrzyła ona, na honor, wyobraża sobie, że to arcykapłan!
Nas wszystkich potrochu za pomazańców wzięła! Kulą w płot zaśmiał się Józio.
A toaleta? a?
A depozyt?
I zadanie życia
Otóż to, gdzie gnieżdżą się krocie!
I wdzięki!
Z wdzięków nie żartuj. Wcale nieszpetna. Jaka ona była milutka, kiedy odśpiewawszy swoje du-du, dławiąc się od śmiechu, robiła nam ten dyg taki niziutki
Było to zupełnie tak, jak gdyby powiedziała: jesteście kpy i bywajcie zdrowi!
Voilà une baba, comme il n'y a pas d'autre!
Jak to jednak majątek czyni zuchwałymi nawet dzikich!
Warto byłoby zająć się jej ucywilizowaniem
Choćby dla heritażu
Nie; dla pięknych oczu i zgrabnej figurki.
Żeby się to przyzwoicie ubrało, mogłoby być wcale czemś!
Wiecie co, spróbujmy wielkiego dzieła wzbogacenia cywilizacji o jedną więcej jednostkę
Weźmy to sobie za zadanie życia
Bez którego nikt wogóle szczęśliwym być nie może
Ale jakiemi sposobami?
Zaczęli wymyślać sposoby, któremiby mogli ucywilizować córę puszczy, jak stale pannę Zdrojowską nazywał Staś. Proponowano obwiezienie jej po miejscowych magazynach mód, zaprowadzenie na kilka bibek, wprowadzenie do kilku salonów, zachęcenie do czytania książek pewnego rzędu, nakoniec, zawrócenie jej głowy miłością, naturalnie, jak tylko być może najwięcej idyliczną i prababkową
Z początku trochę się mieszałem do rozmowy, potem umilkłem i zacząłem uczuwać złość na tych chłopców, którzy wyśmiewali moją krewnę. Mnie samemu wydawała się ona bardzo śmieszną, źle wychowaną, wcale nie wychowaną, dziką; ale była moją krewną i nie powinienem był pozwalać na to, aby w moich oczach obchodzono się z nią w ten sposób. Złość mię brała coraz większa; wściekle kręciłem w palcach gałki z okruch chleba na stole rozrzuconych, aż nakoniec wyprostowałem się i bardzo zimno, zupełnie na sposób angielski rzekłem:
Muszę oznajmić wam, moi drodzy, że panna Zdrojowska jest moją krewną, że dotknęły ją nieszczęścia rodzinne, które budzą całe moje współczucie, że enfin pour cent raisons et autres zabraniam wam wszelkich z niej żartów i wogóle wszystkiego, coby jej na jakikolwiek sposób ubliżać mogło, a ktokolwiek z was, pomimo tego ostrzeżenia, na coś podobnego sobie pozwoli, będzie miał ze mną do czynienia. Ainsi soit-il. Dobranoc.
To rzekłszy i tak obowiązku familijnego dopełniwszy, wziąłem klak i gabinet restauracyjny opuściłem.
II
Nazajutrz, przez dzień cały, życie wydawało mi się ciężkim krzyżem i z kolei łachmanem, wszelkiej wartości pozbawionym. Zdarzało mi się to nieraz już i przedtem Powiadasz, kochany synowcze, że zdarza się i tobie Zdarza się nam wszystkim, których świat, powierzchownie sądzący, za szczęśliwych poczytuje. Bo widzisz, wesołość i przyjemne przepędzanie czasu, to rzecz jedna, a szczęście zupełnie druga. Ja i towarzysze moi byliśmy weseli i nierzadko przepędzaliśmy czas bardzo przyjemnie, ale gdyby ktokolwiek powiedział nam, że jesteśmy szczęśliwi, zaprzeczylibyśmy temu najszczerzej i najenergiczniej, poczem długo i głęboko rozmyślalibyśmy, lub rozprawiali o zagadnieniu: czem jest szczęście? Szukalibyśmy jego określeń w książkach poetów i filozofów, aż ostatecznie przyszlibyśmy do przekonania, że albo szczęścia nie ma wcale na świecie, albo jest ono bańką mydlaną, która przez parę sekund udaje tęczę. Tak dalece nie mieliśmy w sobie uczucia szczęścia. Wyrażam się w liczbie mnogiej, ponieważ było to cechą niejako gatunkową, właściwą nam wszystkim w mierze większej, albo mniejszej, z racją określoną mniej, albo więcej, często wcale nieokreśloną. Wprawdzie niektórzy z pomiędzy nas doświadczali pozytywnych nieprzyjemności z powodu stosunków rodzinnych, albo długów, albo sentymentów nietrafnie, czy niewygodnie ulokowanych. Inni upędzali się nadaremnie za wymarzonym, a nieznajdowanym ideałem kobiety i miłości. Ale byli i tacy, którzy doświadczanego często niezadowolenia z życia żadnej z tych przyczyn przypisać nie mogli i ani sobie, ani komukolwiek nie potrafiliby powiedzieć napewno: czego właściwie chcą? Należałem do tych ostatnich. Żadna rujnująca pasja nie wytrącała mię z równowagi finansowej, żadna katastrofa nie zmiażdżyła serca, żaden baccilus tuberkuliczny albo inny w organizmie moim nie obrał sobie siedliska. Miałem znaczne dochody, które z niezmiernie małem współpracownictwem mojem wydobywał mi z majątku uczciwy i biegły w zawodzie swoim rządca; zdrowie, oprócz podrażnionych nieco nerwów, dopisywało mi wybornie, życie, które wiodłem, było pełnem różnorodnych źródeł uciechy i używania, jednak bywały dni i tygodnie, w których oddawałem się miłej robocie lepienia babek z piasku i zatykania niemi próżni, przez którą nalatywał mi do duszy wiatr melancholji. Materjałów do tej roboty używałem najrozmaitszych. Były to rozszerzane i do niepodobieństwa prawie pomnażane stosunki towarzyskie, blizkie i na wzajemności usług oparte stosunki z najświetniejszemi przedstawicielkami choreografii i hypodromji stosunki z przedstawicielkami najpiękniejszego wykwitu cywilizacji salonowej, najróżniejszego rodzaju sporty, żarliwe uprawianie muzyki fortepianowej, zaczytywanie się w poematach, aż do wyuczania się ich na pamięć nawet cóż powiesz? branie różnych lekcyj, jako to: gimnastyki, fechtunku, gry na instrumentach najniepospolitszych, języków najmniej rozpowszechnionych w owej to właśnie porze nauczyłem się był piąte przez dziesiąte po hiszpańsku i zamierzałem przystąpić do uczenia się po turecku, marząc o podróży na wschód, jako o jednej z nieulepionych jeszcze nigdy babek z piasku. I nie mogę nawet powiedzieć, aby te próby nie bywały uwieńczanemi bardzo pięknem często powodzeniem. Owszem, dzięki im spędzałem znowu przyjemnie i wesoło dni, tygodnie, nawet miesiące, i temu tylko zapobiedz nie mogłem na sposób żaden, aby babki z piasku nie rozsypywały się rychlej, lub później, zazwyczaj dość rychło. Poczem znowu w czar życia sączyły się krople rozczarowania aż do popadnięcia pod rękę nowej garści lepkiego piasku, albo nowej słomki z rozmydloną wodą. Skutkiem najbliższym usposobienia takiego było to, że okoliczność wszelka, natury choćby w najmniejszym stopniu nieprzyjemnej lub niedogodnej, stawała się tem trąceniem lekkiem samo przez się, które niemniej wtrąca w przepaść rozpaczy. Bo i naturalnie. Łatwo jest ludziom, którym życie włożyło w duszę cudowny kwiat szczęścia, znosić drobne, złe humory tego życia dobrodzieja; ale kto takiego kwiatu nie posiada, temu przysługuje prawo żądania, aby przynajmniej nie kaleczyły go żadne ciernie. Jeżeli całem dobrem mojem jest łoże z fiołków, niechże mi przynajmniej nie kładą w nie żadnej pokrzywy!
To jedno, a potem nieustanne przebywanie na parnasie szczególnie wstrętnemi czyni wszelkie padoły.
Kto ustawicznie i wyłącznie ma do czynienia z inteligencją, elegancją, dowcipem, muzyką, poezją i tym podobnemi ptakami rajskiemi, temu sadzić na głowę wróbla, albo kłaść w rękę żabę, jest największą pod słońcem niesprawiedliwością. Nie trzeba było odrazu umieszczać mię pośród rajskich ptaków, albo trzeba mi już dać pokój z wróblami i żabami. Ale nie, życie jest takiem, że gdybyś nie wiedzieć jak otrząsł skrzydła z jego nikczemnej gliny, zawsze ci jej kawałek spaść na nie musi. W świecie moralnym, zarówno jak w fizycznym, siła ciążenia jest w działaniu swojem nieprzezwyciężoną. Kamień jak najwyżej podrzucony, musi upaść na ziemię; duch najwyżej wzbijający się w sferę poezji życia, musi upadać w jego prozę. Wielka proza życia, jako to: interesy majątkowe, rozmowy o nich z ludźmi innych niż moje horyzontów, rachunki, procesy, zetknięcia się z warstwami ludzkości mniej lub więcej gminnemi, budziły we mnie wstręt i nudę, które przezwyciężałem z konieczności i z uczuciem słusznego buntu.
To jedno, a potem nieustanne przebywanie na parnasie szczególnie wstrętnemi czyni wszelkie padoły.
Kto ustawicznie i wyłącznie ma do czynienia z inteligencją, elegancją, dowcipem, muzyką, poezją i tym podobnemi ptakami rajskiemi, temu sadzić na głowę wróbla, albo kłaść w rękę żabę, jest największą pod słońcem niesprawiedliwością. Nie trzeba było odrazu umieszczać mię pośród rajskich ptaków, albo trzeba mi już dać pokój z wróblami i żabami. Ale nie, życie jest takiem, że gdybyś nie wiedzieć jak otrząsł skrzydła z jego nikczemnej gliny, zawsze ci jej kawałek spaść na nie musi. W świecie moralnym, zarówno jak w fizycznym, siła ciążenia jest w działaniu swojem nieprzezwyciężoną. Kamień jak najwyżej podrzucony, musi upaść na ziemię; duch najwyżej wzbijający się w sferę poezji życia, musi upadać w jego prozę. Wielka proza życia, jako to: interesy majątkowe, rozmowy o nich z ludźmi innych niż moje horyzontów, rachunki, procesy, zetknięcia się z warstwami ludzkości mniej lub więcej gminnemi, budziły we mnie wstręt i nudę, które przezwyciężałem z konieczności i z uczuciem słusznego buntu.
Jeżeli jeszcze te przykrości zaskakiwały mię w porze różowej, traktowałem je lekko i znosiłem łatwo, ale jeżeli, w szarej przerabiały ją na zupełnie czarną.
Wtedy gnębiły mię cisnące się do myśli zapytania: po co żyję? Jakim będzie ciąg dalszy życia?
Takim był właśnie dzień, który nastąpił po pierwszem zapoznaniu się mojem z tą dziką. Zaraz już, po obudzeniu, rozgniewał mię mój lokaj, podając mi zamiast kawy, której żądałem, czekoladę; zaledwie zaś omyłka ta naprawioną została, zjawił się kto? rządca majątku mego, z obszernem sprawozdaniem o jakiejś świeżo powstałej sprawie serwitutowej i z żądaniem, abym tą sprawą zajął się pilnie i bezzwłocznie, bo jeżeli ją zaniedbam, z pastwiskiem, rujnowanem przez chłopów, będzie źle! Do djabła chłopi, serwituty, pastwiska! Powiedziałbym też: i rządca! ale szanowałem tego człowieka za sumienne pełnienie swego zawodu i swoich obowiązków.
W każdym człowieku wysoko poważałem sumienne pełnienie obowiązków, a w tym wyżej jeszcze poważać je musiałem, ponieważ dla mnie samego było korzystnem. Tylko, że nudził on mię okropnie. Ale nie byłem znowu niedołęgą i w razie potrzeby bardzo dobrze umiałem przezwyciężyć i nudę i lenistwo; że zaś tym razem zachodziła potrzeba, którą także dobrze rozumiałem, więc, razem ze swoim dobroczyńcą i katem, pół dnia strawiłem na rozpatrywaniu mapy majątku, na rozczytywaniu się w aktach urzędowych i na rozmowie z adwokatem, od którego wróciłem żółty od melancholji. Przy śniadaniu, które jadłem sam jeden, w mojej, ładnej salce jadalnej z dębowemi sprzętami i tuzinem zdobiących ściany talerzy z rzadkich fajansów, zgryźliwie myślałem, że stanowczo lokaja Wincentego odprawić muszę, bo nie dość cicho drzwi za sobą zamyka. Od trzech lat jest już u mnie, przez cały ten czas uczę go ciągle, uczę, uczę cichego zamykania drzwi i nauczyć nie mogę. Czasem już zamknie je dobrze, a czasem, traf! jak palnie, cała baterja elektryczna w nerwy mi uderza i podskakuję na krześle. W porach dobrych nie zwracam na to uwagi, albo nawet i śmieję się z tego, ale w złych sprawia mi to prawdziwe udręczenie. Przytem, ma on, gdy mówi, jakiś grymas w ustach zupełnie nieładny i którego widok sprawia mi przykrość wprost dlatego, że jest nieładnym. Już kilka razy chciałem był go odprawić za te drzwi i za ten grymas, bo nic innego do zarzucenia mu nie miałem, ale biedak to był, liczną rodziną obarczony, niezbyt młody, zdejmował mię żal nad nim i nie odprawiałem. Wtedy jednak, przy tem śniadaniu, gdy parę razy drzwi nie dość cicho zamknął, pomyślałem, że stanowczo odprawię. Może mu dam w kształcie zapomogi całoroczną pensję, może mu syna u jakiego rzemieślnika ulokuję, ale odprawię i nowoprzyjmowanego dobrze wyegzaminuję, czy drzwi cicho zamyka i czy w powierzchowności nie ma czegoś przykrego dla oka. Co robić po śniadaniu? Nad zagadnieniem tem rozmyślałem czas jakiś, przechadzając się po saloniku i ważąc w głowie różne pomysły, które z niesmakiem odrzucałem. Ani iść dokądkolwiek, ani grać, ani poezji, ani filozofji, ani gazet. Wszystko nudne i do niczego ochoty nie ma. Stan ten przejdzie niezawodnie dziś, jutro, za parę godzin, za parę tygodni, ale dopóki trwa jest niewysłowienie ciężkim. Jedynym przeciw niemu sposobem jest zabić czas jego trwania haszyszem, mającym najszlachetniejszą pod słońcem postać książki.
Jest bowiem na świecie książka-chleb, książka-skrzydło, książka-wino, książka-haszysz Wziąłem z bibljoteczki powieść Pawła Fevala niestety, mój drogi, jestem z tych, za których młodości bardzo czytywano Pawła Fevala i leżąc na otomanie, paląc cygaro, czytając jakieś Belles des jours'y, czy Belles des nuits'y, szczęśliwie zabiłem godzin parę, gdy nadeszło kilku przyjaciół. Nie osobliwie rad im byłem w tej chwili, bo rozmawiać leniłem się tak samo jak iść dokądkolwiek, grać, albo czytać coś innego jak Belles des jours'y. Zaczęliśmy jednak gawędzić i wkrótce odkryłem, że Józio i Leon znajdowali się w humorze bardzo podobnym do mojego. Jak mnie sprawa serwitutowa, tak im inne okoliczności jakieś życie zatruły. Szczególniej Józio był bardzo kwaśny i bardzo prędko sprowadził rozmowę na fałszywe podstawy i złe uregulowanie stosunków rodzinnych. Wiedziałem dobrze co to znaczy i zkąd pochodzi. Papa mecenas za zbyt wielkie wydatki wygderał. Leona znowu napadały od czasu do czasu paroksyzmy erotycznych marzeń i tęsknot, które mu wszystkie na ziemi kobiety, wobec wymarzonego ideału, na murzynki przerabiały. Malował je wtedy tak na czarno, że nie pozostawała im nawet białość zębów, którą błyszczą murzynki. Powiedziałem mu to śmiejąc się; odpowiedział, że istotnie u chłopek tylko znaleźć można zęby białe i własne, w naszej zaś sferze kobiety mają sztuczne zęby, włosy i duszę. Zawiązała się pomiędzy nami najprzód o rodzinie, potem o kobietach, potem w ogólności o ludziach i życiu rozmowa dość ożywiona i napełniona nutami zupełnie minorowemi. Mieliśmy wiele rzeczy do zarzucenia pierwszej i drugim, cytowaliśmy przykłady z życia ujemnie o nich świadczące i nieprzychylne im zdania wielu autorów.
Józio dość długo mówił o dziełach Lubock'a i Wallace'a, opisujących pochodzenie i historyczne ewolucje ustaw rodzinnych, a przedewszystkiem praw ojcowskich; Leon przytoczył parę zgryźliwych aforyzmów Szoppenhauera o kobietach i kilka ustępów z molierowskiej komedji L'ecole des femmes, czy coś podobnego. Byliśmy wogóle zgryźliwi i krytykowaliśmy wszystko, cokolwiek na myśl nam przychodziło. Dym naszych cygar był mniej gryzącym od tego pieprzyku, niewiadomego dla nas samych pochodzenia, którym tajemne pokłady dusz naszych zaprawione były.
Rozmowa ożywiała się i z kolei ustawała; wtedy siedzieliśmy zasępieni na fotelach najczystszego stylu Ludwika XV i chmurnemi oczyma wodziliśmy po ścianach ozdobionych akwarelami i rysunkami zupełnie godnemi widzenia, ale których widok wcale nas nie pocieszał.
Po jednej z takich pauz Józio wyraził życzenie założenia wielkiego dziennika politycznego.
Obudziłoby to we mnie interes do życia, przywróciłoby mu urok rzekł.
Wiedziałem dawno, że ten dziennik był konikiem, na którego wsiadał, ilekroć życie wydawało mu się żółwiem.
Uczuwał w sobie zdolności publicystyczne, posiadał je rzeczywiście i nawet, par çi, par là, pisywał do gazet.