Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa 4 стр.


 Panowie odezwałem się powtarzam, panowie, prosząc najuprzejmiej, aby panie raczyły nie brać do siebie tego, co powiem, bo o paniach, tak jak o umarłych, mówi się dobrze, albo nic się wcale nie mówi. Więc, panowie, zdaje mi się, że uczynilibyśmy lepiej, gdybyśmy zamiast suszyć głowy nad zagadnieniami przez pannę Zdrojowską podniesionemi, otwarcie wyznali, że zaszła omyłka w adresie, że jesteśmy paczką ludzi w bardzo miłe przymioty niewątpliwie zaopatrzonych, lecz których myśli i upodobania rozwinęły się w kierunku wcale odmiennym. Pewno w tem nie ma nic złego, bo przecież każdemu wolno jest żyć podług wrodzonych upodobań i zdolności, a jeżeli jest co złego, daję przykład i ze szczerością, która mnie samego rozrzewnia, pierwszy biję się w piersi: moja wina! moja wina! moja wina!

Mówiąc to usiłowałem zachować ton swobodny, ale czułem sam, że przebijało się w nim dla mnie samego niepojęte rozdrażnienie. Nie wiedzieć za co i dlaczego, byłem zły na obecne towarzystwo i na samego siebie, gniotłem też w dłoni rękawiczkę, mszcząc się na tej dunce, za doznawane nieokreślone, lecz przykre wrażenie. Nagle, podniósłszy powieki, spotkałem się wzrokiem z dwiema gwiazdami, z dwiema szafirowemi gwiazdami, które wpatrywały się we mnie dziwnie przezroczystem, głębokiem spojrzeniem. Nigdy w świecie młoda kobieta, zwłaszcza panna, nie patrzy tak długo i przenikliwie w twarz młodego i mało znanego mężczyzny. Było to do najwyższego stopnia rażącem; jednak obok człowieka, który czuł całą nieprzyzwoitość i śmieszność jej zachowania się, znalazł się we mnie jakiś inny człowiek, który nizko pochylając się przed nią, zapytał:

 Czy otrzymam absolucję?

Odwróciła oczy i przecząco wstrząsnęła głową.

 O nie! rzekła zcicha.

Zupełnie dzika! pomyślałem i powstawszy zbliżyłem się do Józia i Bronka, którzy z mego wyznania winy wcale niezadowoleni, z niejaką nawet obrazą utrzymywali, że przeciwnie, przedmioty podniesione przez pannę Zdrojowską, jako to: zwiększanie produkcyjności roli, oświecanie ludu, potrzeba dla każdego życia jakiegoś określonego celu i zadania, są im gruntownie i ze wszech stron znanemi, że zajmują się niemi bardzo pilnie, tylko, że niepodobna rzeczy takich w towarzyskiej rozmowie wyczerpywać i znowu na rzecz każdą zapatrywać się można z punktów najróżniejszych. Przyłączyły się do nich osoby inne, rozmowa obracać się zaczęła około różnych teoryj pojmowania życia i jego zadań, jako to: pracy organicznej, utylitaryzmu, oportunizmu, pesymizmu i t. d. Mnóstwo izmów z ust do ust przelatywało i można powiedzieć, że wiedza miała w nas w tej chwili przedstawicieli świetnych i wymownych. Istotnie, wiedzieliśmy ogromną masę rzeczy i umieliśmy o nich mówić zachwycająco. Zadawalniało nas to najzupełniej, z wyjątkiem Stefana, który od czasu pewnego, pod wpływem przyczyn w połowie majątkowej, a w połowie uczuciowej natury, stał się w kółku naszem stałym poplecznikiem pesymizmu. Teraz także wymownie utrzymywał, że ani kochać, ani działać, ani złudzeń jakichkolwiek żywić nie warto, że ze wszystkich genjuszów świata tylko Horacjusz i Hartmann spojrzeli w oczy samej prawdzie i że człowiek, który nie życzy sobie być, według wyrażenia Renana, igraszką wielkiego oszustwa, powinien, albo chwytać dziś, o jutrze nie myśląc, jak doradza Horacjusz, albo, stosownie do rady Hartmanna, w łeb sobie palnąć. Rozpaczliwa teorja ta obudzała żarliwą opozycję u tych z pomiędzy nas, którzy w całokształcie życia swego nie mieli bardzo wyraźnych przyczyn do trosk i zmartwień; dyskusja zdobna w terminy naukowe i filozoficzne, w cytaty z nieskończonej liczby autorów poczerpnięte, ożywiała się i biegła ku punktowi, na którym znalazłby się może jaki poważny jej rezultat, ale do którego dobiedz nie pozwoliła jej Idalka. Dla jej gustu, dla reguł dobrego prowadzenia salonu, tej powagi i tego grzęźnięcia na jednym mniej więcej przedmiocie rozmowy, było już nadto. Piękny fajerwerk, przez tę dziką zapalony, trwał zadługo i groził roznieceniem rzetelnego ognia. Trzeba to było przerwać i wieczór urozmaicić, że zaś wypadkiem żaden grand ani nawet petit artiste nie znajdował się w towarzystwie, Idalka sama przed fortepianem zasiadła, mnie do pomocy w przewracaniu nut przyzywając.

Przed fortepianem piękna blondynka, wilczemi głowami od stóp do głowy orzucona, w świetle dwóch snopów świec, na pulpicie umieszczonych, grająca jakąś wielką i trudną kompozycję muzyczną, a nieco za nią, ja, w roli wiernego adjutanta, w nuty zapatrzony i od czasu do czasu karty ich przewracający; pośrodku salonu, dokoła stołu z lampą, w chiński postument wprawioną i z albumami, na fotelach, krzesłach, pufach, w nieładzie porozsuwanych, panie w jasnych i spętanych sukniach, z krótkiemi stanikami, i panowie, w doskonale poprawnych strojach, nieco naprzód albo w tył pochyleni, ku fortepianowi twarzami obróceni, uważni, poprawni, czasem tylko pod ręką szybkim ruchem do ust podniesioną, ukrywający niedostrzegalne ziewnięcie. Większość obecnych szczerze lubowała się muzyką i słuchała jej z uszanowaniem, najprzód z powodu prawdziwego zamiłowania w tej sztuce i, mniej więcej, dobrego jej znawstwa, a potem dlatego, że gra Idalki była jednym z najstaranniej wykończonych i najpowabniejszych szczegółów jej toalety. Jakim sposobem muzyka może być szczegółem toalety? Bardzo prostym. Tylko chłopki, albo wogóle kobiety niższego rzędu dbają jedynie o ubiór ciała, składający się z sukni, czepeczka i tym podobnych rzeczy natury materjalnej; kobieta wyższa, kobieta inteligentna, której przeznaczeniem jest żyć i kwitnąć w anturażu wyższym i inteligentnym, od dzieciństwa i przez całe życie robi toaletę, że tak powiem, duchową, w której, jeżeli symbolicznie rzecz tę przedstawić sobie zechcemy, liczne wiadomości o literaturze i sztukach są, dajmy na to, suknią, znajomość obcych języków kokardami, gra na fortepianie, śpiew, rysowanie i t. d. mniej lub więcej kosztowną biżuterją. Od tej zaś drugiej toalety, częstokroć więcej, niż od tamtej, fizycznej, zależy stopień błyszczenia kobiety w świecie. Idalka błyszczała muzyką jak brylantową broszą i dlatego najwięcej, trochę też z rzetelnego zamiłowania pracowała nad nią i w samotności i pod kierunkiem mistrzów, udzielających jej wiecznych lekcyj. Że zaś była istotą nerwową i zdenerwowaną gra jej posiadała pewną kapryśną nerwowość i siłę, która, obok znakomitej techniki, czyniła ją oryginalną i zajmującą. To też, gdy ramieniem oparty o poręcz jej krzesła, tuż przy niej, dla lepszego widzenia nut, pochylony, słuchałem wychodzących z pod jej palców tonów namiętnych i bardzo zblizka patrzyłem na śliczne ręce, po klawiszach biegające, ogarnęła mię znowu, przez parę godzin ostygła, a teraz nieprzezwyciężona ochota do flirtowania. Jak więc tam było, to było i nie pamiętam już dokładnie i opowiadać nie warto, bo każdy człowiek dobrego towarzystwa wie o tem bardzo dobrze, ale tonami muzycznemi, słowy urywanemi, kiedy niekiedy spojrzeniami, nawet rękawami naszych ubrań flirtowaliśmy oboje zawzięcie i z przyjemnością. Jednak, zwykłym porządkiem rzeczy ziemskich, kompozycja przez Idalkę wykonywana, końca swego dobiegła, a po ostatnich jej akordach rozległy się w salonie podziękowania liczne i opinje najpochlebniejsze o wartości kompozycji i grze wirtuozki, która pozostała jeszcze przez parę minut przy fortepianie, przeciw zwyczajowi swemu i powszechnemu, milcząca. Przez te dwie minuty powstał i dojrzał w niej zamiar, który też natychmiast uskuteczniła, powstając i uprzejmie, nawet serdecznie prosząc pannę Zdrojowską o zaśpiewanie. Miała dobre serce i krewnę swą, jak dowiedziałem się o tem później, od dzieciństwa znała i lubiła. Pragnęła więc wrażenie sprawione przez nią naprawić, a przytem wieczór jakąś nowością urozmaicić.

 Sliczny ma głos i bardzo ładnie śpiewa szepnęła do mnie i paru innych osób.

Dzika, usłyszawszy zwrócone do niej wezwanie, zwyczajem dzikich zmieszała się zrazu, chciała, jak się zdawało, odmówić, gdy nagle, wesoła widocznie myśl strzeliła jej do głowy, bo na mgnienie oka cała twarz jej stanęła w uśmiechu, który błysnął w oczach, przemknął nietylko po ustach, ale po wszystkich rysach i bardzo szybko zniknął. Wstała i przeszła przez salon w fałdach czarnej sukni, z węzłem warkocza nad głową, więcej jeszcze niż przedtem podobna do portretu młodej damy z innej epoki. Pomysł Idalki okazał się świetnym, nowość obudziła zaciekawienie żywe, wszyscy z pełną skupienia powagą obrócili się ku fortepianowi, po salonie rozległo się najprzód parę akordów, potem pasaż wprawną ręką wykonany i jak grad pereł czysty, potem jeszcze kilka akordów coraz smętniejszych, wolniejących, cichszych Preludjum obiecywało wiele, do uważnego słuchania usposabiało, aż stopiło się w całość z pięknym, rozległym, głębokim głosem, który na nutę niezmiernie przewlekłą i monotonną śpiewać zaczął następujące słowa:

Du-u-u, du-u-u,
Kozioł brodaty,

Du-u-u, du-u-u,
Sprzedał drzwi chaty,

Du-u-u, du-u-u,
Kupił koskę.

Du-u-u, du-u-u,
Na co koska?

Du-u-u, du-u-u,
Sianko kosić,

Du-u-u, du-u-u,
Na co sianko?

Du-u-u, du-u-u,
Krówki karmić.

Du-u-u, du-u-u,
Na co krówki?

Du-u-u, du-u-u,
Mleczko doić.

Du-u-u, du-u-u,
Na co mleczko?

Du-u-u, du-u-u,
Pastuszki poić

I tak dalej, i tak dalej, łańcuchem, który przedłużał się, zda się, w nieskończoność, wciąż do poprzedzających dodając ogniwo nowe i najniespodziewańsze, jako to: górę, złote ziarna, koguta, morze, trzcinę, panienki i t. p. Mój kochany, były tam nawet i świneczki!

Z jakiemi uczuciami i minami słuchaliśmy tego śpiewu, co działo się z Idalką, jakiemi były własne wrażenia moje, tego żaden język opowiedzieć nie jest w możności. Potem już, mówiła mi Idalka, że doświadczała takiego uczucia, jakby sufit walił się na nią; innych ogarniał gniew, śmiech, albo to specjalne uczucie, którego doświadczamy stając się niespodziewanie świadkami skandalu. Słuchaliśmy przecież, bo cóż? Kobiety, i do tego herytjery, niepodobna było wziąć za rękę i od fortepianu odprowadzić; przytem, cóż ona winna temu? Każdy śpiewa jak umie i wina tu tylko Idalki, która musiała mieć o jej śpiewaniu wiadomość bardzo pośrednią i fałszywą. Zresztą, na domiar kłopotu naszego czuć było w tem śpiewaniu głos i piękny i umiejętny, chyba więc repertuar był taki pożałowania godzien. No, ale wszystko kończy się na świecie i ten łańcuch niesłychanej długości skończył się także. Znowu kilka akordów dość skomplikowanych, kilka przeczystych pasaży, kilka nut de crescendo, aż do najsubtelniej wycieniowanego pianissimo spływających i panna Zdrojowska, w rzęsistem świetle dwóch umieszczonych na pulpicie kandelabrów, z krzesła powstała.

Powstała ruchem żywym i swobodnym, obróciła ku obecnym twarz rozbłysłą nie jednym już, ale mnóstwem uśmieszków i w kształcie komentarza rzekła:

 Jest to kołysanka ludowa z moich okolic. Kiedy byłam dzieckiem, kochana niania moja, Bohusia, usypiała mię nią w puszczy!

Zadziwiające to słowa wyrzekłszy, wykonała szybki, zgrabny, niziutki dyg i właściwym sobie krokiem, cichym i równym, do buduaru Idalki wybiegłszy, w głębi mieszkania zniknęła.

W puszczy! Wyraz ten w jej ustach był dla mnie promieniem światła. Więc umyślnie to zrobiła! Nam, nam, takie du-du zaśpiewać! Nam zaśpiewać o koźle brodatym! Ach, odważna, złośliwa dziewczyna, jakże ona z nas zadrwiła! Zemściła się za żarty, które zrozumiała, za puszczę, którą pewno w ciągu wieczora dosłyszała nieraz. Było mi tak, jak gdybym kieliszek mocnego trunku wypił: w piersi i głowie uczułem gorąco, oczy, które osłupiałemi być musiały, wlepiłem w buduar, w którym ona zniknęła, i doświadczałem szalonej ochoty biedz za nią, zapytywać, przepraszać, patrzeć w jej szafirowe gwiazdy, takie przed chwilą rozweselone i figlarne. Nic a nic przecież z tego wszystkiego nie zrobiłem; nie wypadało. Po kwadransie też zapał mój ostygł i tylko z pewną niecierpliwością pomyślałem parę razy: dlaczego ona nie wraca? Nie wróciła już wcale do salonu, w którym, przez wzgląd na widocznie zmartwioną gospodynię domu, nikt o niej żadnej wzmianki nie robił. Przy wieczerzy, którą zimy owej podawano gorącą i obfitą, nudziłem się solennie, a potem, korzystając z chwili, w której przed rozejściem się goście i gospodyni mówili sobie z największem ożywieniem najmilsze rzeczy, wszedłem do buduaru i przez wąziutką szczelinkę drzwi niezupełnie zamkniętych zajrzałem do pokoiku, będącego miejscem hodowania się i wzrastania nowego filaru, którym Idalka społeczeństwo obdarzyła. Czyniąc to, nie dopuszczałem się nadużycia żadnego; byłem blizkim krewnym Idalki, jej przyjacielem z lat dziecinnych i w domu jej posiadałem wszystkie godziwe swobody. W pokoiku, do którego zajrzałem, przy świetle lampy zasłoną przyćmionej, filarek w łóżeczku, jak różowe cacko wyglądającem, spał, a pod ścianą, na kanapce, panna Zdrojowska oddawała się poufałej rozmowie z jego boną. Była to młoda Szwajcarka, ani ładna, ani mądra, wogóle jakieś sobie mizerne rien du tout. Nikomu też nigdy nie przyszło na myśl rozmawiać z nią lub okazywać jej względy wyższe nad ukłon, zdaleka oddany i o ile podobna najmniej wyraźny. Ta dzika, obok niej siedząc, z przychylną uwagą słuchała jakiegoś jej przyciszonego opowiadania. Opuściła więc towarzystwo nasze dlatego, aby słuchać zwierzeń tej córy szwajcarskiego oberżysty. Bardzo słusznie. Są osoby, dla których, pomimo trafu rządzącego urodzeniem i majątkiem, garderoba daleko stosowniejszą bywa niż salon. Dziwna tylko rzecz, dlaczego dogadzając wrodzonym upodobaniom swoim, panna Zdrojowska wydawała się smutną. Ani śladu tego rozweselenia, z którem po odśpiewaniu swego du-du, wybiegła była z salonu. Ręce trzymała nieruchomo na sukni splecione, a twarz jej, w przyćmionem świetle lampy, pomimo uprzejmego uśmiechu, z jakim słuchała swojej mizernej towarzyszki i przemawiała do niej, okrywał wyraz zamyślenia i smutku. Cichutko od drzwi odszedłem. Że też Idalka miała odwagę i ochotę pokazywać światu tę osobliwość! Niechby ją była lepiej na cały wieczór pozostawiła ze swoim filarkiem i jego boną! Ze schodów mieszkania schodziliśmy dość gromadnie, głośno i wesoło rozmawiając. W bramie domu przez głowę przemknęło mi pytanie: czego ona taka smutna? Józio i Widzki zaproponowali pójść na koniak i czarną kawę. Naturalnie, jours fix'y nie ciągną się nigdy do późna. Było niewiele po północy, pora do spania zupełnie jeszcze niemożliwa. W gabinecie restauracyjnym znajdował się fortepian. Przy koniaku i czarnej kawie gwarzyliśmy w najlepsze, gdy Staś zasiadł przed fortepianem i spróbowawszy kilku akordów, zaśpiewał:

Du-u-u, du-u-u,
Kozioł brodaty,

Du-u-u, du-u-u,
Sprzedał drzwi chaty,

Du-u-u, du-u-u

Dalej słów nie pamiętał. Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.

 Nieoceniona! zrywając się od fortepianu, zawołał Staś jak ona ukłoniła się przed Bronkiem, jak na niego patrzyła ona, na honor, wyobraża sobie, że to arcykapłan!

Назад Дальше