Kto to? zapytała raz jeszcze, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wbiegła na poddasze do pokoju razem z Antosiem i zamknęła drzwi na klucz.
Czego hałasujecie tak? ozwał się z wnętrza ostry głos męski. Nie możecie wejść spokojnie.
Bo bo tam ktoś jest.
Jaki ktoś?
Jest tam; nie wiem, słyszałam, widziałam, jak wchodził.
Nie łżyj tylko, rozumiesz?
I ja widziałem dodał Antek.
Czy jeden?
Zdaje się, że jeden.
Dało się słyszeć otwieranie i we drzwiach z lampą w ręce stanął mężczyzna.
Kto to?
Ja rzekł nieznajomy w palcie z podniesionym kołnierzem, w binoklach.
Czego pan chce?
Chcę wejść.
Jakim prawem?
Mam do pana interes.
Ja w nocy nie załatwiam interesów.
I mężczyzna z lampą w lewej ręce począł się powoli przysuwać do nieznajomego. Nagle zatrzymał się, ujrzawszy wymierzoną w siebie lufę rewolweru.
Stał chwilę, drżąc wobec niebezpieczeństwa i patrząc ze strachem w oczy utkwione w niego jak dwa ostrza, spoza binokli.
Coś pan za jeden? wybąkał ja pana nie znam.
I nie masz pan potrzeby mnie znać. Czy mogę wejść do pokoju?
Proszę.
Cała ta scena trwała zaledwie chwilę. Nieznajomy pewnym krokiem wszedł do izby. Duży pokój z nierównym sufitem, z małym oknem. Żelazne łóżko stało przy drzwiach; w łóżku leżała jakaś dziewczyna z młodą, ale zniszczoną twarzą, pokrytą gęstą warstwą jakiejś taniej farby.
Ach! krzyknęła, okrywając się kołdrą.
Milczeć! rzekł groźnie gospodarz mieszkania.
Postawił lampę na stole sosnowym, założył ręce na piersiach i zapytał krótko:
Więc?
Czy to pana dzieci?
Co to pana obchodzi?
Chcę wiedzieć!
W jakim celu?
Chcę od pana te dzieci kupić.
One nie są do sprzedania.
Ile pan żądasz?
Chce pan je kupić?
Mów pan, ile pan chcesz rubli za Antka i Mańkę?
Antek i Mańka stali nieporuszenie.
Ile chcę? Po co panu te dzieci?
Potrzebne mi są.
Na co?
Rozmowa nasza trwa zbyt długo.
Na zwiędłej twarzy opiekuna dzieci widać było jakąś walkę. Był nietrzeźwy i trudno mu było zebrać myśli.
Ja mam z nich duży dochód rzekł wymijająco.
Więc policz pan więcej.
Tysiąc rubli pan da?
Za dwoje czy za jedno?
Za no tak, za jedno; rozumie się, że za jedno.
Więc dwa tysiące rubli?
Hm, Mańka nie jest moją córką, ale
Ale?
Ale ja mogę pomówić z jej matką. Może się zgodzi.
Kiedy pan pomówi?
Jutro.
Ja chcę rzecz załatwić od razu, teraz.
Trzy tysiące pan da?
Dam!
Zaraz?
W tej chwili. Pan ma papiery dzieci przy sobie?
O, papiery w porządku.
Nieznajomy sięgnął do kieszeni.
Panie, ja panu ufam.
W tej chwili przez drzwi wsunęła się ruda głowa Żyda.
Czy?
Precz, wynoś się Antek, patrz, żeby nie podsłuchiwał.
Dało się słyszeć szamotanie za drzwiami, przytłumione wymysły, wreszcie wszystko ucichło; Antek wrócił.
Ufam panu ciągnął nieznajomy że pan mnie śledzić nie będzie, gdy wyjdę, że dzieci te będzie pan uważał z chwilą otrzymania pieniędzy za moją własność.
O, masz pan na to słowo honoru rzekł z teatralnym gestem pijak.
Sto, dwieście, trzysta, czterysta, pięćset liczył przybyły, układając nowe sturublówki.
Pijał brał je między palce, patrzał pod światło.
Czy pan jest właścicielem cyrku?
Może.
O, to pan dobry interes robi.
Ja nigdy złych nie robię.
Napije się pan ze mną?
Dziękuję.
Gardzi pan?
Tu jest całe trzy tysiące. Proszę o papiery.
Proszę bardzo: metryki, świadectwa pochodzenia, nic więcej nie potrzeba.
Za godzinę wyjeżdżam za granicę Dzieci, idziemy.
No, chłopcze, sprawuj się dobrze. Widzisz, ten pan bogaty, wyrób się, pamiętaj, a o ojcu nie zapominaj, jak ci będzie dobrze.
Idziemy powtórzył nieznajomy.
Antek i Mańka szli jak uśpieni. Ojciec sprowadził ich na sam dół aż do ulicy.
No, Szmul, dawaj spirytusu.
Niech no mi pan Andrzej powie, co on chciał? Po co on tych małych wziął?
Ano, kupił ich.
Jak to kupił?
Kupił, zapłacił 3000 rubli gotiu6. O, patrzaj, Żydzie.
Co, 3000? Czy on wariat?
Szmul wybiegł przed szynk, ale Andrzej pochwycił go za kołnierz i wciągnął na powrót do sklepu.
Dałem mu słowo honoru, że go śledzić nie będę.
No, to niech pan nie śledzi. Ja słowa honoru nie dawałem.
Szmul wyrwał się, wybiegł na ulicę. Było pusto. Biegł najbliższą drogą w stronę miasta, wołał, biegał. Nikogo nie było.
Aj! aj! Trzy tysiące. Dlaczego pan nie żądał sześć albo osiem?
Wystarczy i trzy.
A może to fałszywe?
Kupisz je za połowę ceny?
Dlaczego nie?
No, to przynieś mi kolację na górę, tylko pamiętaj, dobra żeby była.
Andrzej wyszedł ze sklepu do siebie. Szmul zamknął szynk, zaniósł wódkę, kiełbasę i jajecznicę na poddasze i wziął się do liczenia kasy:
Oj! oj! dziecko sprzedał, dziecko sprzedał. Czy on jest człowiek?
Wszedł do alkowy, ucałował po kolei swoje śpiące w miękkich betach bachory i rozbierając się, myślał dużo. A potem położył się i długo nie mógł zasnąć, bo nie wiedział, co to za pan, co to za pieniądze i co to za ojciec, który dzieci swoje sprzedaje.
A pan Andrzej, podnosząc w górę kieliszek i uderzając nim o kieliszek ulicznej dziewczyny, wołał:
Za zdrowie Antka!
A potem, spluwając, dodał:
Psia krew! To ci dopiero jestem bogaty teraz!
II. Co to będzie?
Antek i Mańka szli spokojnie, trzymani mocną ręką mężczyzny.
Antek myślał z trudem.
Przed godziną chodził w Alejach i sprzedawał kwiaty, potem spotkał tego pana, ten pan tak dziwnie z nim mówił, potem Antek odszedł sobie, znów sprzedawał kwiaty, potem kupił papierosy, bił się z Wickiem, uciekał, potem
Co teraz będzie z nami? zadał sobie pytanie.
Może ojciec wziął pieniądze i odbije go teraz? A może, nie czekając na pomoc niczyją, uciec samemu wyrwać się i uciec? A jeżeli ucieknie, co się stanie z Mańką?
Próbował wysunąć rękę. Nie można. Ręka przewodnika trzyma go silnie.
Nie, uciekać nie warto. Trzeba zobaczyć jeszcze. Uciec ma czas. Mańki nie zostawi. Mańka dziewczyna, głupia sama sobie nie poradzi. A może mu lepiej tam będzie?
E, chyba lepiej to mu nie będzie. Wywiezie go nieznajomy z Warszawy, a w Warszawie jest dobrze, wesoło. Dawniej, to co innego. Nie umiał Antek chodzić koło interesu, wstydził się jakoś, mało zarabiał i brał od ojca wnyki7. Ale teraz. Zawsze miał swojego rubla, papierosy, piwo stawiał kolegom, a Saska Kępa, a cyrk
A może ten pan jest właścicielem cyrku? Antek zna cyrk. Wielka sala. Tysiące ludzi. Światła się palą. Arena wysypana żółtym piaskiem. Muzyka gra. Lokaje stoją we frakach, w rękawiczkach, mają złote pasy przy kieszeniach. Tyle złota, tyle jasności, tak głośno. Biją wszyscy oklaski, a jeździec wyjeżdża na koniu w trykotach, z aksamitną przepaską, z różnego koloru blaszkami. Jeździec kłania się, a wszyscy klaszczą. Muzyka zaczyna znów grać. Błazen coś mówi, przewraca się, kręci, woła lokajów, bije ich po twarzy, ale tylko tak, naumyślnie. Taki śmieszny. Wszyscy się śmieją. Jeździec zacina konia. Koń śliczny, tłusty, ma cienką szyję i tak stawia nogi jakoś dziwnie, ale ślicznie. Zaczyna się przedstawienie. Siodło na koniu płaskie. Skoczek staje na koniu. Rzuca piłki i chwyta je w powietrzu. Przeskakuje przez koła z bibułą, przez szerokie szarfy. Orkiestra wygrywa coraz głośniej. Koń pędzi prędko, przechyla się do środka areny. A ten nie spada.
Ach, jak to pięknie.
Albo ci na trapezach. Ten pan pewnie dlatego właśnie kupił go z Mańką, żeby nauczyć ich na trapezach robić sztuki. Widział jeszcze mniejsze dzieci. Ach, jak to ślicznie.
Antek przyśpiesza kroku. Już kończy się Powiśle. Za chwilę wejdą na ulicę śródmieścia.
Dokąd on ich prowadzi?
Nieznajomy idzie miarowym krokiem, nie patrząc na swoich więźniów.
Antek myśli dalej.
Czy on też prędko nauczy się tak przeskakiwać z trapezu na trapez? W cyrku biją. A ten go przecież kupił. Dlaczego ojciec go sprzedał? Ba, trzy tysiące rubli. Teraz ojciec jest bogaty. Może kupi sobie powóz i karetę.
Antek zrobił rozpaczliwy ruch. Dziecko Powiśla lękało się śródmieścia o tej porze. Ale dłoń nieznajomego ściskała jak żelazna obręcz jego drobną rękę. Tylko kości trzeszczały w stawach.
Ulica zalana potokami światła. Pieszych nie ma, ale powozy wśród głośnych okrzyków i śmiechów pędzą środkiem po kawalersku.
Ja nie chcę iść mówi Antek.
Boisz się? pyta nieznajomy.
Nie.
A dlaczego nie chcesz iść?
Bo nie chcę.
Będziesz mógł wrócić do ojca, jak nie zechcesz zostać u mnie.
Prawda była.
Nie wierzysz mi?
A tak. Jak nas pan wywiezie, to nas już sam diabeł nie znajdzie.
Mówię ci, że będziesz mógł wrócić.
Pan myśli, że fater8 panu odda pieniądze?
Chodź, w hotelu pomówimy jeszcze.
No, dobrze zgodził się chłopiec.
Na rogu ulicy wznosił się hotel.
A daleko to? zapytał jeszcze Antek.
O, tu naprzeciwko.
Przeszli środkiem ulicy. Weszli do wielkiej bramy; na lewo prowadziły schody. Schody były wysłane dywanami. Na półpiętrze lśniło wielkie lustro. Jasno jak w cyrku. Antek rozgląda się swobodnie. Mańka lękliwie stąpa w swych zabłoconych bucikach po miękkim dywanie.
Portier tak groźnie spojrzał na dzieci, gdy wchodziły.
Już są w numerze.
Na progu wita ich stary lokaj zapewne, bo zdejmuje przybyłemu palto. Obecność dzieci nie zadziwia go. Starzec jest wzrostu wysokiego, ma siwe przygasłe oczy, wielkie białe brwi i wąsy, a włosy mu błyszczą jak srebrne. Nie mówi nic.
Idź, Macieju, zapłać rachunek i zamów karetę.
Słucham jaśnie pana.
Zrobił zwrot wojskowy i wyszedł.
Idźcie do pokoju.
Antek wchodzi do sąsiedniego pokoju, za nim Mańka. Antek rozumie, że dziewczyna widzi w nim opiekuna i to go napełnia dumą.
Niech pan powie, co pan chce z nami zrobić?
Dowiesz się niezadługo, teraz nic wam nie powiem.
To my nie pojedziemy.
To ja każę aresztować was. Widziałem waszą walkę na noże.
Nieprawda, ja nie miałem noża zaprzeczył żywo Antek.
Widziałem. A teraz idźcie się naradzić. Ze mną albo do więzienia.
Wśród towarzyszy Antka niejeden już doił kozę9; dumni byli z tego chłopcy, opowiadali o tym. Była to arystokracja wśród chłopców. Ale Antek jeszcze bał się murów więziennych i krat żelaznych.
Nieznajomy zamknął drzwi za dziećmi.
Wiesz Mańka, jeść mi się chce zaczął Antek, nadrabiając miną.
I mnie też rzekła Mańka.
Niech nam da coś jeść.
Przecież mu nie powiesz?
Dlaczego nie? A co mi zrobi? Jak miał pieniądze na kupienie nas, to niech teraz źreć daje.
Antoś, nie rób tego.
A właśnie, że zrobię.
I Antek, nie bardzo wiedząc, co robi, otworzył drzwi i rzekł:
Proszę pana, nam się chce jeść.
W mojej torbie podróżnej jest jedzenie, leży na kanapie odpowiedział spokojnie gospodarz.
No, Mańka, wsuwajmy. Patrz, Mańka, fajne10 jedzenie. O, kiełbasa, o, chleb. No, wcinaj.
Zaczęli jeść. Antek pierwszy napakował sobie pełne usta.
Więc, widzisz, ja sobie myślę tak: bogaty to on jest. Grosze ma. Krzywdy sobie zrobić nie damy. Co szkodzi spróbować. Może się uda. Albo drapniemy do domu, albo gdzie indziej. Wszędzie sobie zarobimy przecież. Co? Jeszcze lepiej będzie; co zarobimy, to będzie dla nas. A tu musimy starym oddać. Co?
Ja nie wiem odparła Mańka.
Ty nic nie wiesz żachnął się niecierpliwie Antek. Widzisz, ci bogaci to mają, mówię ci, złote życie. Patrz, jakie łóżko, co? Pewnie i my będziemy mieli takie łóżka. Ja bym tam ciągle tylko leżał sobie i leżał Bo ci bogaci to wstają, mówię ci, dopiero po obiedzie, albo jak. Co to szkodzi? Ale po co on fatrowi płacił, kiedy mógł sobie nazbierać tych bachorów nad Wisłą za darmo, co?
Nie wiem.
Głupia jesteś. Więc ja jadę. A ty?
Ja także.
Poczekaj, nie leć tylko. Czy ty umiesz włazić na dach albo na drzewo, albo przez okno wyskoczyć? Ja co innego.
W oczach Mańki zabłysły jakieś ponure światełka.
Ja nie chcę wracać do domu rzekła z mocą.
Bo co?
Bo nie chcę.
A źle ci było?
Źle.
A czego ci brakowało?
Mańka nie odpowiadała.
A jak ci będzie jeszcze gorzej?
To się powieszę.
A jakże.
A Staśka się wieszała przecież.
Staśka co innego. I odcięli ją przecież.
Wszedł lokaj z siwymi wąsami, zebrał rzeczy, powkładał do walizki, nie mówiąc ani słowa. Zebrał resztki jedzenia, włożył do torby podróżnej.
Jedziemy rzekł nieznajomy.
Wziął dzieci za ręce. Zeszli po tych samych schodach, po których weszli. Znów to samo lustro, chodniki, płomienie gazowe, znów lokaj z groźnym spojrzeniem.
W bramie czeka kareta.
Wsiedli. Zatrzaśnięto drzwiczki. Antek za żadne skarby nie przyznałby, że dreszcz strachu przebiegł jego członki. Chłopiec miał dopiero lat dwanaście. Co teraz będzie?
Przejechali szeroką ulicę, jasno oświetloną. Znów wjechali w ciemne ulice. Potem przejechali most żelazny. Złoty wąż latarni nadrzecznych odbijał się, kołysząc w falach rzeki. Miasto czarnymi konturami rysowało się na tle ciemnego nieba. Koła powozu tłukły mocno o żelazny bruk mostu.
Potem Praga, park po lewej stronie, niskie domy, place puste, jakieś zabudowania, skwer, ceglany dom fabryczny, parkany.
I oto wznosi się wielka budowla; z okien płyną strumienie światła. Dworzec kolei.
Wychodzą na peron. Milczący sługa śpieszy do kasy po bilety. Idą po kamiennym bruku dworca. W dal ciągną się szyny. A tu wagony. Siadają na wózku do przewożenia rzeczy. Pan w binoklach trzyma ich za ręce.
Antoś zapada w półsen. Widzi cyrk wielki, gmach więzienny, izbę szynkową, gdzie ojciec odbiera od niego pieniądze w ciągu dnia wyżebrane, widzi wielki hotel i poddasze, i swoje posłanie na tapczanie, widzi surowego portiera i stróża, który go bije, widzi milczącego starca, gromadki grających nad Wisłą w karty, sam gra w pasek11, a oto Saska Kępa; Wicek mu wygraża pięścią, jakaś pani w pluszowej rotundzie kupuje cały pęk kwiatów, daje mu rubla, Wicek rzuca się na niego, a on go nożem uderza. Wicek pada, robi się zbiegowisko i oto zjawia się żandarm w ciemnych binoklach, w palcie z podniesionym kołnierzem. Chwyta go wpół, rzuca do Wisły. Antek nie tonie, ale płynie, płynie, płynie
Mańka nie spała. Jej wielkie czarne oczy błądziły po niebie, po gwiazdach. Nie myślała w tej chwili o niczym. Była zmęczona i śpiąca.