Antoś zapada w półsen. Widzi cyrk wielki, gmach więzienny, izbę szynkową, gdzie ojciec odbiera od niego pieniądze w ciągu dnia wyżebrane, widzi wielki hotel i poddasze, i swoje posłanie na tapczanie, widzi surowego portiera i stróża, który go bije, widzi milczącego starca, gromadki grających nad Wisłą w karty, sam gra w pasek11, a oto Saska Kępa; Wicek mu wygraża pięścią, jakaś pani w pluszowej rotundzie kupuje cały pęk kwiatów, daje mu rubla, Wicek rzuca się na niego, a on go nożem uderza. Wicek pada, robi się zbiegowisko i oto zjawia się żandarm w ciemnych binoklach, w palcie z podniesionym kołnierzem. Chwyta go wpół, rzuca do Wisły. Antek nie tonie, ale płynie, płynie, płynie
Mańka nie spała. Jej wielkie czarne oczy błądziły po niebie, po gwiazdach. Nie myślała w tej chwili o niczym. Była zmęczona i śpiąca.
Antek drgnął. Jakiś huk głośny rozległ się tuż nad jego głową. Męczące widzenia prysły.
Pierwszy dzwonek.
Z sykiem zbliża się lokomotywa do sznura wagonów. Stuk, wagony uderzają wzajemnie, cofają się gwałtownie, świst lokomotywy, para bucha z komina. Zbliża się konduktor, obrzuca gromadkę zdziwionym wzrokiem: wytwornie odzianego pana z dwojgiem obdartych dzieci.
Co go to obchodzi? Dostał trzy ruble, więc daje osobny przedział.
Proszę za mną.
Wchodzą do przedziału pierwszej klasy. Znów miękkie kanapy jak w hotelowym pokoju; siedzenia pokryte pluszem. Na podłodze cerata. Nad głowami siatki do rzeczy. W szklanych kloszach płonie równe światło, przez otwarte okienko wdziera się chłodne nocne powietrze. Na niebie lśnią gwiazdy.
Dzieciom zimno. Starzec wyjmuje z pasków pled i podaje im.
Masz, Mańka mówi Antek okręć się.
A ty?
Mnie ciepło dowodzi, szczękając zębami Antek i staje przy oknie.
Drugi dzwonek. Na stacji ruch się wzmaga. Przedział ich wygląda jak mały pokoik. Ciemne sylwetki osób snują się na peronie. Migają latarki konduktorów. Czerwona czapka naczelnika stacji znaczy się na żółtym tle okna trzeciej klasy. W sali, za szybami okien, jacyś ludzie śpią na ziemi, z głowami opartymi o tłumoki. Są tam mężczyźni, dzieci i kobiety. Zapewne czekają na ranny pociąg. Antek widzi to wszystko jak przez mgłę. W uszach słyszy szum.
Trzeci dzwonek. Gwizdka ostra, krótka, rozkazująca. Lokomotywa odpowiada przeciągle, ochryple, niedbale. Na okrągłej żelaznej beczce podnosi się młotek i opuszcza, wydając dziwny dźwięk. Pociąg cofa się, zatrzymuje i poczyna posuwać się naprzód.
Jadą.
Koła wagonu biją głośno o żelazne szyny. Wagon się lekko kołysze na osiach jak łódka na Wiśle, gdy statek przepłynie. Jakiś domek, obok stoi człowiek z czerwoną latarką. Dalej znów słup, a w górze latarka czerwona. Wagon głośniej uderzył.
Jadą. Ani jednego domu. Księżyc białym sierpem znaczy się na niebie. Półmrok panuje nad polami. Tu drzewa dumają, zwiesiwszy swe sztywne, nagie ciała nad rowem.
Służący z siwymi włosami siedzi w rogu, przymknął oczy i drzemie. Wygląda jak umarły. A ten pan, który ich kupił, siedzi w drugim rogu przedziału i przygląda im się uważnie. Ten jego wzrok stalowy biega po ich postaciach, mierzy ich od zwichrzonych włosów do zabłoconych dziurawych trzewików. Wzrok ten ciąży na malcach.
Dzieci ogarnia lęk przed tym wzrokiem, z którego idzie dziwna siła.
Pola szepcą cichą modlitwę. Dzieci jej nie słyszą, nie rozumieją. One znają mowę miasta, tę mowę złą, głośną, cyniczną, szyderczą i zabiegliwą: mowę rozpustnika, który chce używać. Są i w mieście inne odgłosy, odgłosy pracy dla postępu, lecz tej dziecko ulicy nie słyszy.
Przeciągły gwizd i pociąg zwalnia w biegu. Dłużej teraz wzrok zatrzymuje się na sośnie z igłami, na chacie. Z dala idą światła. To fabryka płonie szeregami kwadratowych okien.
Pociąg zatrzymuje się. Dzwonek, nawoływania, ostatni sygnał. Znów ruszają.
Wszystko to jak za mgłą gęstą widzą dzieci.
Połóżcie się spać mówi pan.
Są mu posłuszne. Siwy sługa rozciąga na siedzeniu pled, kładą się. Myśli wikłają się, kłębią, na pół jasne, na pół świadome. Chłodny powiew idzie od okna. Pan zasunął na latarkę pokrycia płócienne. Ciemno. Dzieci zasnęły.
On wstał, cicho zbliżył się do okna, wychylił głowę i patrzy na zmieniającą się panoramę. Wargi jego poruszają się miarowo. Czy oblicza zyski, jakie mu kupione dzieci przyniosą, czy spowiada się z jakiegoś cierpienia, które mu piersi tłoczy, czy postanawia coś, czy się modli?
Słupy telegraficzne jak szereg żołnierzy, olbrzymów na warcie, przesuwają się przed oczami. Siatka drutów jak jedwabne sieci pajęcze snuje się bez przerwy.
Iskra pada do przedziału. Zasuwa on okno i siada. A tam za szkłem, tysiące płomiennych miga błyskawic.
Pociąg zatrzymuje się. Dzwonki, głosy, gwizdki i znów pędzi dalej.
A żółty świt mglisty ukazuje się na skraju horyzontu. Leniwie wychodzi jesienne słońce. Chmury stroją się w żółtoróżowe kolory, grają karminem, złotem i srebrem.
Dzieci, wstawajcie!
Co? pyta Antek nie otwierając oczów.
Wstawajcie. Zaraz wysiądziemy.
Mhm.
Przeciera oczy, rozgląda się. Więc to nie jego strych?
Przypomniał sobie wszystko. Trącił Mańkę. Mańka zerwała się.
Już, już, zaraz!
Otwiera oczy i dziwi się.
I dwoje dzieci obdartych, wystraszonych, siedzi na aksamitnych poduszkach pierwszej klasy w oświetleniu wschodzącego jesiennego słońca.
Sprzedane
Wysiadamy.
Siwy starzec pakuje rzeczy, zdejmuje torbę podróżną z siatki.
Pociąg staje.
Jest to mała stacyjka położona na szczerym polu. Gdzieś z dala czernią się lasy, a tu wokoło nic prócz pól z ostrymi jak szczecina łodygami zżętego zboża. Całe morze pól rozległe, poważne, spokojne. Naczelnik stacji uchyla czapkę przed opiekunem Antka i Mańki i ciekawym wzrokiem obejmuje przybyszów.
Przed stacją czeka bryczka. Siadają.
Woźnica bez słowa powitania bierze w ręce cugle. Ruszają. Pociąg idzie z nimi równolegle, prześciga ich i, wyrzucając kłęby dymu, pędzi i niknie na zakręcie za skrajem lasu.
Bryczka kołysze się na drodze, konie pędzą szybko. Lipy przydrożne dwoma szeregami dzielą obszar pól szeroki. Słońce rzuca skośne promienie.
Antek rozgląda się i nie rozumie.
Więc tu mają mieszkać? A cyrk, a światła, a ulice, a domy, a powozy, a latarnie gazowe, a tłumy rozbawione?
Spojrzał na Mańkę.
Dziewczynka rozglądała się ciekawie, a twarz jej smagła, zarumieniona od chłodu, wyrażała jakby uwielbienie, jakby tęsknotę.
Zatrzymywała się wzrokiem na każdym drzewie, śledziła każdy kamień szosy, zdawała się słać pocałunek tej naturze tak jej nieznanej, tak obcej.
Budziło się w duszy dziecka uczucie nieokreślone, podobne do uścisku serdecznego dla czegoś, co wschodzi, co ukazuje się mu w marzeniu sennym.
Oto wieś. Chałupy jak ogniwa łańcucha ciągną się, przeplatane sadami wzdłuż drogi. Oto kościół. Dzwonek lękliwy, srebrny, płynie w niebo. Kościół wznosi się nad wioską.
Wózek się zatrzymał.
Wszyscy czworo skierowali swe kroki do wejścia. Przez białe szyby pierwsze czerwone promienie słońca wlewały się, spływając na skromny ołtarz.
Uklękli pan i Mańka.
Antoś rozglądał się.
Tu brzydko myślał chłopiec. W Warszawie w kościele jest inaczej. Tam dzwon tak się donośnie rozlega, tam tyle złota i tylu ludzi. A ta pusto i biednie. I organy ładniej tam grają.
Tu brzydko myślał chłopiec. W Warszawie w kościele jest inaczej. Tam dzwon tak się donośnie rozlega, tam tyle złota i tylu ludzi. A ta pusto i biednie. I organy ładniej tam grają.
Mężczyzna ukrył twarz w dłoniach i nieruchomo klęczał na kamiennej posadzce. Mańka klęczała obok, spuściła głowę na piersi i ciężko westchnęła, i coś szeptała. Antoś był zły: czuł, że między nim i tą dziewczyną stanął jakiś mur wysoki, jakaś przepaść nieprzebyta. Ona klęczała i modliła się, on gotów był śmiać się i drwić, ona z zachwytem szła naprzeciw temu nowemu życiu, które ją czekało, on był zagniewany i znudzony.
Wyszli. Siedli do bryczki.
I znów chałupy wiejskie. Środkiem drogi ciągnie sznur gęsi, kołysząc się na niezgrabnych nogach. Tu i ówdzie leży świnia w błocie i ryjem swym kopie ziemię. To pies szczeknie, to gęsi przestraszone zagęgają. Chłopię idzie za krową i pogania ją witką.
Antek rozmyślał:
Nie będę tu mieszkał. Jak jechać, to jechać do dużego miasta. Żeby to do Chin albo do Turcji, albo gdzieś Pożałuje ten pan, że mnie tu zataszczył. Albo będę mu ciągle wymyślał, albo wezmę i ucieknę.
Znów wieś drugą mijali. Znów ten sam widok.
Ja chcę papierosa zapalić odezwał się nagle jak mógł najgłośniej, chcąc, żeby mu zabroniono.
Wtedy powie całą prawdę: A co to pan mój ojciec, czy co? Ojciec mi pozwalał palić, a pan nie? Kupił mnie pan? Czy to ja bydlę, żeby mnie kupować, czy co? Na rzeź mnie pan wiezie, czy co? Nie chcę dalej jechać i już.
Dobrze, niech go zmusi, niech spróbuje. Krzyku takiego narobi, policjant przyjdzie, a ten ananas pewnie się boi policjanta. Musi, jest w tej całej historii jakaś krętanina.
Ja chcę papierosa zapalić powtórzył Antek.
Ty palisz? zapytał pan.
Stary sługa, który drzemać się zdawał, otworzył oczy.
Co nie mam palić? rzekł śmiało Antek.
Ja nie mam papierosów rzekł pan.
Ale ja mam odparł chłopiec.
To zapal sobie.
Antek nie wiedział czemu, ale się zawstydził. Nieśmiało i jakoś niezręcznie wyjął papieros, kilka zapałek mu zgasło. Czuł na sobie wzrok opiekuna spokojny, myślący, smutny.
Puścił pierwszy łyk dymu, przy drugim zaciągnął się i zakasłał.
Złość go ogarnęła wściekła.
Mańka, nie pchaj się, siedź spokojnie.
Siądź tu, Maniu rzekł pan, wziął Mańkę za rękę i posadził ją między sobą i starym sługą.
Nie wiem, po co ja z panem jadę? zaczął Antek, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa i tak tu mieszkać nie chcę. Ja łaski nie potrzebuję ani opieki. Jeszcze sam ojca utrzymywałem w Warszawie. Może pan sobie Mańkę zatrzymać, jeżeli jej się tu podoba.
Antek zrobił jedno ważne spostrzeżeniu: ten pan widać go bić nie będzie. Więc trzeba z tego skorzystać.
Okolica stawała się górzysta. To tu, to tam wznosiła się pod lasem na wzgórza chata wieśniacza. Słońce wyżej się podnosiło, ale mgła gęstymi szmatami zaścielała jeszcze pola.
Jechali tak długo, aż oto zamajaczył w dali jakiś mur wyniosły, porosły zielenią. Zza muru wystawał tylko dach budowli. Wiał stamtąd jakiś chłód dziwny i tajemnicza powaga. Mur był odosobniony, wieś ciągnęła się znacznie dalej, za rzeczką, która przepływała za murem domu.
Bryczka stanęła. Wszyscy czworo wysiedli. Powożący uchylił czapki, trzasnął batem i pojechał dalej.
Zbliżali się teraz do dziwnego domu. Droga prowadziła przez boczną aleję lipową; przystanęli przed zardzewiałą żelazną bramą. Dzwonek rozległ się głucho. Czekali długą chwilę, nim usłyszeli łoskot opadającego żelaza i wąska furtka żelazna sama się otworzyła. Na obszernym dziedzińcu nie było nikogo. Z prawej strony dziedzińca było wąskie przejście, które prowadziło do ogrodu. Prócz tego przejścia całą szerokość zajmowała murowana budowla, opatrzona wielkimi ciężkimi dębowymi drzwiami.
Hm, jakoś mi się to nie podoba pomyślał Antek i mimo woli obejrzał się poza siebie.
W tej chwili żelazna brama zatrzasnęła się głuchym łoskotem.
Znów rozległ się stuk i drzwi dębowe otworzyły się lekko.
Za mną, dzieci rzekł nieznajomy.
Mańka pochwyciła Antka za rękę, jakby szukając w nim pomocy.
Poszła precz! syknął Antek.
III. Hrabia Zarucki
Opiekun, czy też nabywca Antka i Mańki, był hrabią Zaruckim.
Stary hrabia miał brata, z którym zerwał wszelkie stosunki od czasu ostatniej ich rozmowy, której treści nikt nie znał, a która zakończyła się podobno bardzo burzliwie. Wówczas to hrabia Stefan Zarucki wraz z żoną i dwojgiem dzieci przeniósł się do Zaruczaju i nikt go już więcej nie widział.
Prowadził on życie zamknięte w opuszczonym starym pałacu zaruckim, nigdzie nie wyjeżdżając, dnie na samotnych przechadzkach po parku i na czytaniu pism i książek, których każda poczta dostarczała mu w dużej ilości.
Gdy w dwa lata później umarła hrabiemu Stefanowi żona, poświęcił się wychowaniu dzieci. Nauczyciela nie trzymał, sam je uczył, kształcił, rozwijał.
Lekcje zimą i latem zaczynały się o szóstej rano. Tak syn, jak i córka wstawać musieli o piątej z rana i po szklance mleka i kromce razowego chleba, szli do kaplicy, która była poprzednio sypialnym pokojem zmarłej hrabiny.
Po modlitwie wspólnej przechodzono do biblioteki, gdzie pośród wielkich szaf z książkami, mapami i globusami stały dwa stoły: jeden dla syna, drugi dla córki.
Nauka trwała do godziny jedenastej, potem następowało drugie śniadanie składające się z krupniku z chlebem lub z jajecznicy. Po śniadaniu w specjalnym pokoju odbywała się gimnastyka i szermierka. Potem czytano pisma razem, potem obiad, po obiedzie znów czytanie. Punkt o szóstej wieczorem zjawiał się rządca, z którym hrabia rozmawiał godzinę. Omawiano tu wszelkie sprawy gospodarcze, projekty ulepszeń, odbierano rachunki. Przy rozmowie tej dzieci musiały być obecne. Hrabia prowadził gospodarstwo mleczne, zarybił sadzawkę, urządził ogród owocowy i zajmował się pszczelnictwem. Dochody z tych przedsiębiorstw z powodu znacznego oddalenia od stacji kolei były bardzo niewielkie.
O godzinie ósmej wieczorem dzieci szły spać, a hrabia do biblioteki, gdzie często długo w noc przygotowywał się do następnej lekcji z dziećmi.
W niedzielę szedł z nimi do kościoła stary sługa Grzegorz, hrabia przepędzał ranne godziny w swej kaplicy domowej.
Grzegorz był ciekawą postacią w tym niezwykłym domu. Syn nieznanego ojca i matki biednej dziewczyny, która pewnego zimowego wieczoru, zziębnięta, chora przywlekła się do pałacu i tu w malignie zmarła od urodzenia wychowywał się razem z hrabią Stefanem, młodszy od niego o dwa miesiące. Do lat dwunastu uważał się za brata hrabiego Stefana; gdy jednak, jak to bywa, odkrył mu ktoś niebaczny tajemnicę jego pochodzenia, Grześ nie chciał przebywać w pokojach, usunął się do oficyny i żadne namowy nie mogły go skłonić, by zajął dawne swe stanowisko. Z wiekiem stawał się coraz małomówniejszym i prócz krótkich odpowiedzi nie mówił nigdy i z nikim. Stał się najwierniejszym sługą, niczym więcej być nie chciał.
Dla dzieci hrabiego Stefana był już opiekunem poniekąd, opiekunem czujnym i równie milczącym.
Tak rzeczy stały aż do chwili, gdy syn hrabiego Stefana, młody hrabicz Zarucki, ukończył lat dwadzieścia, a siostra jego lat dwadzieścia trzy.
Stary hrabia zachorował. Próbowano go skłonić, by wezwał lekarza. Pytano, czy nie zechce pogodzić się z bratem. Odmówił. Napomknięto o księdzu. Hrabia zgodził się na odwiedziny księdza. Był to pierwszy gość, prócz rządcy, który od lat piętnastu odwiedził zamek.