Tropy - Franciszek Mirandola 2 стр.


 Tośka! powiedział do siebie. Dobrze!

Był zadowolony, że nie pozostanie dzisiaj sam w mieszkaniu.

 Serwus! przywitała go wesoło, objęła za szyję i pocałowała w same usta.

Potem rzuciła na łóżko kapelusz i okrycie.

 Co słychać? pytała Cóżeś taki jakiś osowiały? No, gadaj! Możeś sobie wczoraj dał na piec ej, ty paskudny człowieku!

 Nie, nie bronił się. Jestem przemęczony, piekielnie przemęczony, a o urlopie mowy nawet nie ma. Zróbże herbaty!

 Gdzież to idziesz? spytała, widząc, że wychodzi z pokoju.

 Nigdzie! Zobaczę tylko

Wszedł do kuchni i zdumiał się, a nawet przeraził.

Z wodociągu kapały krople. Nie wysilał się już nawet, by słuchać, wiedział, co będzie.

 Ulica Dziwna liczba 36 ulica Dziwna

Wrócił i stanął przy stole, który Tośka już trochę zdołała uporządkować.

 Przyniosłam coś dobrego! szczebiotała. Zgadnij co no zgadnij!

Nie odpowiadał, aż spojrzała zdumiona.

 Jezus Maria! Jakiś ty blady! krzyknęła. Co ci się stało? Powiedz! Może byś się położył tak, tak kładź się zaraz! Wypijesz herbatę w łóżku. Popatrz no, co przyniosłam jaka śliczna mieszanina prawda?

Patrzyła mu przymilnie w oczy, uśmiechała się.

 Od paru dni jesteś blady! Czy cię co boli?

Zaprzeczył ruchem głowy.

 Chodź no ze mną! powiedział poważnie.

Zdziwiła się, ale posłusznie poszła do kuchni.

 Słuchaj! I powiedz mi, co słyszysz! rzekł tajemniczo.

Przeraziła się na dobre.

 Co ci jest Franek! Boże drogi co ci jest?

 Pst! wyszeptał, kładąc palec na ustach. Słuchaj pilnie!

Słuchała, szeroko otwarte oczy wlepiwszy w jego twarz.

 Nie słyszę nic! odparła po chwili. Ktoś rozmawia na podwórzu, płacze dziecko i kapie woda

 Otóż to właśnie szepnął woda ale co kapie: słuchaj!

 Boże drogi czy ja wiem? Prawda to trochę podobne do telegrafu tak, coś stuka ale nie wiem co wszak nie umiem telegrafować. Puk puk puk puk puk puk i tyle. Mój drogi, wszakże to czyste dzieciństwo! Niechże sobie kapie. Sam wiesz dobrze, że to dzieciństwo jesteś zmęczony i na tym koniec Chodź, kładź się!

Pociągnęła go w stronę łóżka.

 Rozbieraj mi się zaraz! powiedziała stanowczym tonem.

 Ale cóż znowu bronił się. Wszakże dopiero ósma, ledwo się na dobre ściemniło.

 Rozbieraj się jesteś chory

 Nie, nie, wypijemy herbatę, a potem zobaczę. Nie jestem zresztą chory, głowa mnie tylko trochę boli. Dajże spokój przyznaję, że mi się czasem trochę kręci w mózgu, gdy wrócę z biura. To straszny zawód, Tośka, powiadam ci straszny zawód.

Krzątała się wkoło stołu zadowolona, że mówi rozsądnie.

 Masz tobie! zawołała nagle. Zabrakło cukru Czekaj, skoczę do sklepiku na rogu.

 Pozwól ja pójdę! rzekł pospiesznie. Wziął kapelusz, zarzucił na ramiona okrycie i wyszedł.

Przechodząc przez kuchnię, zamknął oczy, by nie widzieć przeklętego wodociągu. Ale uszu zatkać nie mógł, posłyszał przeto owo wstrętne, głupie kapanie, które brał za jakąś dziwną depeszę.

 Ulica Dziwna liczba 36 ulica Dziwna liczba 36

Goniło za nim, gdy szybko zstępował na dół.

Poszukał oczyma policjanta. Ujrzał go na końcu ulicy stojącego na przeciwległym trotuarze. Przed sklepikiem zawahał się, sięgnął do kieszeni, zwolnił kroku. Ale po chwili, party jakimś przymusem, minął drzwi sklepiku i ruszył spiesznie przed siebie. By przystąpić do żołnierza, musiał przejść w poprzek ulicę. Nie namyślając się, wstąpił wbrew swojemu przyzwyczajeniu, w błoto. Doznał tylko na sekundę niemiłego wrażenia, jakby zdziwienia, że oto robi coś zgoła głupiego, ale brnął dalej.

 Proszę pana rzekł, uchylając kapelusza gdzie to jest ulica Dziwna Zna pan tę ulicę?

Policjant spojrzał nań z góry. Obserwował go przez długą chwilę, potem obrócił się na pięcie i odszedł wolnym krokiem. Był widocznie obrażony.

Odetchnął głęboko. Gdyby wypadało, byłby ucałował stróża bezpieczeństwa publicznego. Więc wszystko to jest zwyczajnym głupstwem, pomyślał.

Zawrócił i zaczął szybko iść w kierunku sklepiku, gdzie się jeszcze świeciło.

W sklepiku było trochę ciasno. Stanął przy ladzie obok jakiegoś starszego jegomości, który widocznie nie był całkiem trzeźwy. Cuchnęło odeń silnie. Z trudem szukał pieniędzy w kieszeni spodni i liczył potem mozolnie.

Coś go tchnęło i spytał po cichu:

 Proszę pana czy zna pan ulicę Dziwną?

Jegomość liczył dalej pieniądze, nie dosłyszał pytania. Wreszcie otrzymał swój pakiet, ale nie wychodził. Znaleźli się razem na ulicy.

 Młodzieńcze spytał jegomość jak się nazywasz?

 Franciszek Szary! odparł zdumiony.

 A ja Jan Bylejaki! Tak się teraz nazywam, od kiedy chadzam na ulicę Dziwną

 Gdzież ta ulica?

 Chciałbyś wiedzieć? Co?

 Chciałbym.

 A masz dużo do stracenia? Ile?

 Pieniędzy pieniędzy pieniędzy niewiele bąkał.

 Nie pieniędzy! Ale czy masz dużo do stracenia w życiu?

 W życiu nic prawie nic

 No to dobrze! Chodźmy

Zrobiło mu się jakoś dziwnie. Nie miał zaufania. Wolałby iść sam.

 Czeka na mnie ktoś

 Kobieta?

Milczał.

 Pluń na to, powiadam ci! Pluń! Chodźmy. Ale mówię ci z góry: stamtąd powrotu nie ma. To wiedz wprzód. Ciałem wrócisz, duszą nigdy! Nigdy!

Szarym wstrząsnął dreszcz. Ten człowiek nie był pijany. Wyrwał ramię, które tamten ujął po przyjacielsku.

 Nie. Nie pójdę. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie to jest.

 Wszędzie i nigdzie.

 Nie rozumiem.

 Wiem to. Teraz powiedz mi, skąd wiesz o tej ulicy.

 Nie mogę powiedzieć!

 No to już dobrze! zaśmiał się stary. Nie powiedział ci tego, przypuszczam, żaden porządny człowiek.

 Nie, to mi się tak przywidziało.

 Wybornie! Wyśmienicie! radował się Jan Bylejaki. Jednemu się to przyśni, drugiemu się zjawi na jawie w danym momencie. Wybornie. Powiadam ci: chodźmy!

Wzbraniał się.

 Niech mi pan powie, gdzie to jest i co tam jest. Pójdę sam.

 Tego nie ma nigdzie! Rozumiesz? Tak jak nie ma nigdzie szczęścia ani miłości, ani dobroci, ani jasnowidzenia. Ale to jest wszędzie, bo nastąpić może jak tamto wszystko, w tej chwili i za sekundę możesz stanąć na ulicy Dziwnej, która wiedzie poprzez życie. Ulicą Prostą, Dostojną, Senatorską chodzą tak zwani ludzie porządni, my zaś chadzamy ulicą Dziwną, Przepastną, Zaświatową.

 A jednak chciał mnie pan gdzieś prowadzić

 Gdzie? Do siebie, do mego mieszkania. Chciałem cię uczynić swoim uczniem.

 Tyle tylko odrzekł rozczarowany. A jednak ja wiem, że jest to gdzieś przy ulicy Dziwnej, liczba 36.

 To numer domu, w którym mieszkam.

 Dziwne! Dziwne! szeptał Franciszek Szary. Skąd mi się to mogło przywidzieć?

 Nie pytaj, to za trudne pytanie na dziś. Kiedyś sam sobie na nie odpowiesz. Chodź, powiadam ci. Zostaniesz moim uczniem.

 I cóż z tego?

 I cóż z tego?

 Czuję, że jesteś powołany Wskażę ci drożynę, którą się wychodzi poza łany uprawne życia na cudne, wolne, boże bezdroża

 I cóż tam znajdę?

 Wolność i mądrość. Zachwyty, jakich nie pomieści pierś ludzka, miłość, która by cię dziś zamieniła w garstkę popiołu. Wyszkolę twe serce, by stać się kiedyś mogło czarą pełną niebiańskiego nektaru.

Słuchał zdziwiony, przerażony.

 Przyjdę jutro rzekł wymijająco.

 Nie przyjdziesz nigdy, jeśli nie przyjdziesz dziś. Chodź ze mną.

Franciszek Szary wyrwał ponownie ramię, szarpnął się w tył i powiedział stanowczo:

 Przyjdę jutro!

 Nie ma jutra, jest tylko dziś Znalazłeś skarb, a chcesz go podnieść jutro dlatego, że dziś masz zbierać łachmany? Pomyśl tylko pomyśl!

Franciszek Szary zdjął kapelusz, czując zimny pot na czole. Drżał nerwowo.

 Proszę pana o adres! Zaręczam, że przyjdę jutro wieczór i rad będę posłuchać pana. Dziś doprawdy nie mogę!

 Nie możesz zaśmiał się cicho Ach! Wiedziałem o tym, że nie możesz. Tylu was już było. Żaden nie mógł, każdy musiał spełnić jakiś obowiązek właśnie w tej chwili przy ulicy Pańskiej, czy Oczywistej, czy Pięknej Dobrze idź, idź

 Daj mi pan adres! prosił.

 Adres? Znasz go przecież

 Nie znam! Daj mi pan adres dokładny

Jegomość odwrócił się i poszedł bez słowa. Franciszek Szary patrzył za nim z głębokim żalem.

Nagle zadrżał. Stary uszedłszy kilka kroków, znikł nagle, jakby się zapadł w mrok.

Strach nagły zatrząsł patrzącym. Przetarł oczy i spojrzał wokoło.

Spostrzegł, że stoi w sklepiku oparty o ścianę. Właścicielka patrzyła nań ze współczuciem.

 Słabo się panu zrobiło?

Nie odparł nic. Zapłacił, wziął swój pakunek i szybko pobiegł do domu.

W susach dostał się do swego mieszkania, szarpnął drzwi i stanął jak wryty.

Nadsłuchiwał z wytężoną uwagą, nie spuszczając z oka wodociągu.

Ni kropla nie padła w muszlę.

Zatrząsł nim straszny, niepohamowany żal. Wpadł do pokoju i zwracając się do Tośki, wrzasnął, aż szyby w oknach zabrzękły11.

 Precz!

Wskazywał drzwi, stał blady, zęby mu szczękały.

 Zwariowałeś? spytała przerażona.

 Precz! powtórzył i tupnął nogą. Zaczęła zbierać części ubrania, blada, smutna, obrażona do głębi duszy, a piersiami jej wstrząsał jęk okropny.

On zaś czując, że się nogi pod nim uginają, padł na łóżko i wybuchnął strasznym płaczem.

 Franek! Franek! zawołała przez łzy. Objęła go za szyję i płakała razem z nim.

Wolność

Niewysłowiona nim owładnęła radość.

Powód?

Równie nieznany, jak w gruncie rzeczy nieznane jest wszystko.

Przecież to takie proste. Budzisz się pewnego ranka i wyciągasz ręce do świata, by go objąć, by go ucałować.

Zazwyczaj w sekundę potem dostajesz prztyczka w nos.

Na przykład Zresztą i na cóż przykładów

Ale są takie dni, kiedy prztyczków owych nie czujesz po prostu rozśmieszają cię one tylko ot całkiem jakby ich celem był nos twego np. krawca.

I cóż dziwnego, że się w dniu takim radujesz?

Pomieszana tu, jak widać, przyczyna ze skutkiem i nie wiadomo już co było na początku.

Dość, że rozpierała go po prostu radość.

Chciał pocałować świat.

Zbudził się tego ranka w bajecznym kraju swobody.

Wszystko, co go otaczało, było piękne i nowe.

Pokój wielki, widny, świeżo malowany, wokoło ogrody

Ignoruję was!

Tak napisał na lamusie pełnym wczorajszych trosk i o dziwo troski one, wspomnienia, żale i niemiłe obrazki z dni minionych przepadły.

Przyszła fala radości i zmyła wszystko do żywej skały. Nie zostało nic prócz miejsca na rzeczy nowe.

To były jakieś, sit venia verbo12, miodowe sekundy, jakieś momenty małżeństwa tajemniczego z nową formą zewnętrzną, w jakiej się ukazał świat ten stary, a tak wyśmienicie zawsze ucharakteryzowany komediant.

Szukał formy wypowiedzenia się i latał po pokoju. Nie biegał, nie! Latał. Dotykał jeno ziemi, ale tak sobie z grzeczności, niepotrzebnie Właściwie latał nie chciało mu się tylko tak znów całkiem dokładnie machać skrzydłami

Oczywiście, Oczywiście! Przytakiwał zgłaszającej się do życia formie. Wybierał. Ale nie uznał żadnej.

Zdawało się, że wreszcie uwieńczy najstarszą z nich.

Kołysały nim rytmy, bajecznie te same, a cudne jakieś, nieznane i znów oklepane ach! jakże oklepane!

Złapał się za głowę, omal że nie począł śpiewać.

A wracały ciągle. Ile razy wyjrzał przez okno, ile razy zachwycił w oczy tego słonecznego, złotego blasku, którym tam na świecie przepojone było wszystko, tyle razy czuł, że na nowo rozpoczynają nim kołysać rytmy cudne jakieś, a znane dobrze, choć znowu pełne nowej, przedziwnej, niewypitej treści, choć tę samą czarę tyle razy miał przy wargach

Stanął na chwilę. Potem, jakby się namyślił, usiadł przy stole i na ćwiartce listowego papieru począł pisać:

Moja jedyna!

Ale tylko tyle był w stanie nakreślić. Powinien zaś był nierównie więcej i to od dawna już

Cała ta ogromna radość miała być tak się wydawało przez chwilę, powierzona tej ćwiartce papieru tant bien, que mal13 i iść kędyś, daleko, cieszyć drugą duszę.

Ale o ileż łatwiej byłoby list taki malować, niż pisać: pokój jasny, czysty, ściany pięknym kryte deseniem, a pod oknami czuby kwitnących czeremch. To przede wszystkim. Dalej zaś, po obu stronach niedawno dopiero wyciętej ulicy ogrody, wielkie, zapuszczone od niepamiętnych widno14 czasów, ogrody. Pozłocone były kopuły widnych w dali kościołów, a także i kołki w rozwalonym do połowy płocie, co koślawo, niezdarnie biegł pomiędzy parcelami. Wypolerowane były wszystkie klamki u drzwi, wyczyszczone szyby domów, obmyte tramwaje skrzypliwe, dorożki rozklekotane, konie, psy, ludzie, a wszystko przysłaniała przecudna, nie do określenia przeźroczysta mgła. Czułeś czystość samej nawet kałuży błota krystaliczną dostojność brylantowej powierzchni z odbiciem cudów nieba i ziemi. Co tam gdzieś, w głębi o tym DZIŚ i mowy nie ma. Owo DZIŚ takie wydało rozporządzenie, takie hasło. Idzie dziad kościelny. Szara, czerwonym krzyżem znaczona opończa błyszczy na słońcu, podobnie jak i brudne koszulki dwojga dzieci, co czerpią skorupkami wodę rynsztoka, starając się napełnić nią stary, słomiany kapelusz. Szkoda, że nie widać karawanu. Jakiż byłby dzisiaj? Zapewne purpurowy, ognisty, słońcem na kolor radości malowany A posuwałby się szybko raźnie, niefrasobliwie. Oto oddaje ziemi cząstkę WCZORAJ, po to, by się zjawić mogło DZIŚ

I jakże to wszystko napisać?

Więc tylko chyba zaśpiewać czy zagrać na skrzypcach A może najlepiej otworzyć jedno okno i powiedzieć:

Patrz!

Opisywać znaczy podawać powody, tłumaczyć, objaśniać, często też zaciemniać, by ukryć, ale zawsze powody te powody

No a jakże tu podać powody, czemu się weszło do drugiego pokoju, jasno oświeconego słońcem

Назад Дальше