No a jakże tu podać powody, czemu się weszło do drugiego pokoju, jasno oświeconego słońcem
Stało się.
Począł szybko pisać:
Moja jedyna Nie wiem, co się stało, ale choć ciebie tu nie ma, choć losy nasze nie najjaśniejsze, rad jestem z czegoś strasznie
Nagle zrozumiał, że jest to niemożliwe.
O, jakże się trudno porozumieć ludziom. Za każdym słowem, tylekroć sprofanowanym, utarzanym w błocie podejrzeń uzasadnionych tyle się mieści stworów skrytych, pokracznych, pełnych drwin.
Oto ona pomyśleć może:
Spotkał pewnie dawno niewidzianą kochankę.
Albo:
Nie jestem mu widać niczym, kiedy wiedząc, jak jestem smutna, jak samotna
Albo, w najlepszym razie, nie rozumie wcale.
I słusznie, bo skądże by
Rzucił pióro i podszedł do okna.
Powiódł okiem z wysoka po świecie w krąg i pomyślał:
Wszystko to jest królestwo moje.
Uczuł się władnym mocarzem, który by15 orzeł siedzi na wysokiej turni, w zamczysku i mruży oczy, bo wie, że oto dziś nikt nie ruszy jego włości.
Nadchodziły z wolna różne myśli, ale jednej nade wszystko rad był.
To jest Wolność!
Tak mu się przedstawiła wolność, a dusza radosna uciekła z ciała, siadła by16 ptak na kwitnącej czeremsze i dziwiła się osłupiałemu: Cóż to za gamoń tam stoi w oknie z otwartą gębą.
Nieprawdopodobnie dobrze!
I dlatego dlatego ani listu, ani
W odległej, ledwo co wyznaczonej ulicy przechodnie nie bywali częstym zjawiskiem; toteż stojąc w oknie, zauważył zaraz człowieka wlokącego się kędyś widocznie bez celu. Modny płaszcz wisiał luźno na wyschłym jego ciele, pomięty kapelusz chwiał się na głowie, tak nisko na piersi opuszczonej, że twarzy wcale widać nie było.
Szedł człowiek ów, a patrzącemu wydało się, że suną za nim wielkim korowodem zjawy rozliczne.
Skradały się popod17 parkany chytre pomysły niskich wybiegów, posuwiste a przygięte do ziemi, jakby zawsze gotowe do skoku szły ambicje, środkiem zaś ulicy, zataczając się z lekka, toczyły się krągłe, tuczne jak wieprze, uciechy towarzyskie i inne. Wyprzedzał jednak wszystkich, sparty18 na krzywym parasolu poważny, stary, w połamany cylinder przybrany orangutan z wielką, ciężką księgą pod pachą.
A z dziur w chodniku, z otworów suteryn wypełzły różne inne gady i węże i z sykiem roiły się pod nogami idącego lub wiły spiralnymi skręty19 w powietrzu.
Od czasu do czasu smutny człowiek przystawał, jakby niepewny drogi i ruszał po chwili dalej na oślep, byle ujść napastowania potworów, obskakujących go, ledwo się zatrzymał.
Patrzący z okna poznał znajomego i głośno niemal zawołał:
Tak wygląda szczęśliwiec!
Tak wygląda, gdy nań nikt nie patrzy w odległej ulicy. Nie zastanawiając się, co robi, wychylił się całym ciałem za okno, osłonił usta dłonią i już miał zawołać, gdy nagle przypomniał sobie swą turń-zamczysko, tę samotnię swoją, tę ciszę, to ogarnianie z wysoka królestwa Ach, w cóż by się zmieniły i słoneczna radość, i pustka po zapomnianych grzechach wczorajszych
Skrył się.
Ogarniony strachem, wspomniawszy, iż tamten może rozgląda się i szuka pomocy, że mógł go dojrzeć w chwili owego nierozsądnego wychylenia przywarł z boku do ramy okiennej i czekał, modląc się, by bez skutku pozostał jego poprzedni, nierozważny uczynek.
Wszystko mieć musi jakiś skutek i wszystko jest skutkiem myślał.
Dobrze, dobrze, byle nie to byle nie to
No i jakoś jakoś minęło
Znajomy poszedł dalej, zabierając swoją menażerię. Ostrożnie wychyliwszy głowę, obserwował to król zamczyska No i jakoś minęło Dziwny, dziwny dzień.
Uczucie wdzięczności nim owładnęło, uczucie, które zwykle pożąda się przejawić w czynie.
Jakiś piękny tedy ale piękny czyn.
Do pracy, do pracy!
Tak. Trzeba się okazać godnym łaski otrzymanej niespodziewanie, uzyskanego nowego życia.
A praca ta, musi to być coś całkiem nowego, przepojona być winna uczuciem, z którego wzięła życie.
Ewangelia radości.
Musi to być. Tak. Nie inaczej.
I znowu zakołysały nim rytmy dawne, odwieczne, nowe, nieznane, zgoła niepoznawalne.
Jednym ruchem skrzydeł wzbił się wysoko i z tych wyżyn spoglądając na opuszczone ciało, pytała dusza jego zdumiona: Cóż to za gamoń tam stoi przy oknie z otwartą gębą?.
Od chwili już odzywało się coś na ulicy monotonnie.
Nie słyszał naturalnie.
Było to, jakby skrzypiała taczka, nienasmarowany wózek czy coś podobnego.
Cały balast doświadczeń myślał precz naturalnie.
Z wszystkiego samo jego uczucie wyzwolenia tak
A cóż tam znowu tak skrzypi?
Poskoczył do okna.
Ulicą pustą, otoczoną parkanami, spoza których wychylały się śnieżyste czuby rozkwitłych czeremch, szedł z trudem człek jakiś i ciągnął za sobą na konopnej szlei spory wózek.
Na wózku onym rzeczy było niemało, w miarę zbliżania się widać je było coraz wyraźniej.
Przeważały skorupy z potłuczonych, cudnych niegdyś amfor. Ale trucizny snadź mieściły w sobie, bo zielone na nich i sine widniały osady, z innych zaś dotąd mętna ściekała ciecz na bruk uliczny. Dalej czerniły się przekisłe, popękane garnki, w których królowa NĘDZA wczoraj jeszcze pewnie gotowała strawę codzienną. Z boku wychylały się na świat niepewnie trzewiki, podarte na drogach cnoty, poplamione błotem, po krętych ścieżynach życia uzbieranym mozolnie. Nad tym drobiazgiem, przygniatając go wprost swą ważką personą, trzęsła się wielka komoda, pełna fałszowanych dokumentów szlachetności, a obok niej widniała miednica ku myciu w czystości rąk służąca i jako żywo w tej służbie obrzydliwymi plamami okryta.
Ale wszystko to byłoby niczym, gdybym zapomniał o niewielkim, sterczącym nogami w górę stole. Przy nim zresztą mniejsza o dokładność dość, że był on przykrą, nader przykrą pamiątką dni minionych. Coś o uczcie się zaplątało w pamięci niechętnej wspomnieniom, o uczcie braterskiej, kartach, cykutowym winie, gościu spodziewanym, tym i owym ot smutne, smutne rzeczy
Wszystko, a nie wyliczyłem ni małej części onych rupieci, mieściło się na wózku, a przewiązane były troskliwie porządnym sznurem, z widocznym nawet staraniem o elegancję. Ten, kto to uczynił, w całej pełni zasługiwał na miano zdolnego i o dobro klientów dbałego fachowca.
Człek to był zresztą dziwny jakiś.
Teraz, gdy przystanął dla spocznienia i ocierał pot z czoła rękawem, widać go było wyraźnie.
Rysy miał ostre, haczykowaty nos, zarost czarny, kędzierzawy.
Uśmiechał się jowialnie, szeroko otwierając usta.
Na głowie jego widniała czerwona czapka, z przypiętą z przodu blachą. Słońce grało na niej barwami tęczy, jak na szybie katedry i z dala jaśniał wyraźnie napis:
Posługacz publiczny.
Czapka siedziała na głowie krzywo jakoś, a spod niej wyzierał mały, krzywy, kosmaty rożek diabelski.
Ogon biesi dla większej wygody okręcony był około bioder i zastępował sznur, jakim się opasują zazwyczaj tragarze.
Postał chwilę, zapiął na piersiach rozwartą niebieską bluzę, a znalazłszy oczyma stojącego u okna w osłupieniu człowieka, zdjął uprzejmie czapkę z głowy, skłonił się i zawołał: Całuję tyż pokornie rączki pana dobrodzieja. Zmarudziło się. Ale nimem się ta na policyi o adrys dopytał Straśna ciżba
Cel
Nie widzę powodów zapuszczania się w badanie początków i celu naszego bytu! mówiła do swej sąsiadki drobina bromku srebra, tkwiąca w żelatynie płyty fotograficznej. Świat jest to ogromna, bliżej niezbadana płaszczyzna, sięgająca na wszystkie strony w CZARNY PAPIER, czyli nieskończoność, a każda z nas ma stałe swoje miejsce od wieków wyznaczone przezWIELKĄ CIEMNOŚĆ, jedyną, dobroczynną, niepodzielną i ostateczną przyczynę wszystkiego, co istnieje. Istnieją zaś tylko dwie rzeczy na świecie: my i żelatyna. Ta ostatnia jest stworzona dla nas. Oto wszystko, co wiedzieć można reszta jest głupstwem.
A jednak przypuścić możemy, że był czas, kiedy zgoła inaczej działo się pod CZARNYM PAPIEREM mógł istnieć czas, kiedy
No kiedy co?
Kiedy nie było nawet samego CZARNEGO PAPIERU!
Milcz!
Być może, iż nawet nasz stan obecny, wytworzony przez WIELKĄ CIEMNOŚĆ, nie jest odwiecznym i jedynym, a także nie jest ostatecznym i definitywnym być może, że przedtem niezmiernie dawno, w toniach przedwieczności istniało coś całkiem innego coś..
Zamilkła, nie śmiejąc dalej snuć przypuszczeń, pewna zresztą, że nie znajdzie zrozumienia u sąsiadki.
Tak się też stało.
Ortodoksyjna interlokutorka, nie mogąc się odwrócić od buntowniczki, ni oddalić, zamilkła na znak wzgardy. Złorzeczyła w ciszy WIELKIEJ CIEMNOŚCI za to, że umieściła ją obok tej wariatki, na całą wieczność skazała na to okropne sąsiedztwo i pozbawiła rozkoszy harmonijnego, spokojnego życia pośród równych sobie pojęciami i charakterem.
Z nieznanych źródeł zrodzone, nie wiadomo jak i przez kogo dalej snute, plątały się wśród statecznego zbiorowiska drobin, istot jednakich z pozoru, rządzących się absolutną oczywistością i nietykalną uznających równość, niejasne, mgliste legendy o rzeczach nadzwyczajnych, przekraczających rozum, niepodległych prawom normalnego spostrzeżenia słowem głupstwa!
Legendy owe, nazywane przez niektórych wspomnieniami, mówiły o początku PŁYTY i jej stopniowych przemianach, zanim wraz z istotami na niej osiadłymi stała się tym, czym była obecnie. Niby wątłe cienie snuły się klechdy o słodkim, czerwonym, łagodnym spojrzeniu innego boga, boga, który istniał dawno, dawno, przed narodzeniem WIELKIEJ CIEMNOŚCI, który wisiał wysoko w przeraźnej dali, kędyś poza dzisiejszą nieskończonością i mówiły, że to on, ten bóg jest stwórcą PŁYTY i wszystkiego co się na niej znajduje. W on czas, WIELKA CIEMNOŚĆ nie istniała jeszcze w obecnej swej formie, kształtowała się dopiero. Władał zaś dobroczynny, niepojęty i słodki bóg: CZERWONA LAMPA. Ale z biegiem czasu zaszły zmiany. WIELKA CIEMNOŚĆ rozrósłszy się niezmiernie, z potężnym szumem, dnia jednego oblała świat i w jej czarnych falach zatonęło dobroczynne bóstwo. Na znak tego zwycięstwa ciemności, legł na świecie potężny demon CZARNY PAPIER i nastąpiwszy potężną swą stopą na zdrętwiałą ze strachu płytę, rozkazał nazywać siebie Nieskończonością. Był to jakby wielkorządca nowego boga, absolutny, jedyny i nieodpowiedzialny tyran. Oznaczył granice istnienia i zakazawszy myśleć o czymkolwiek poza sobą, zabiwszy wszelaką możność badania obojętny na urągliwe pogwary i chybotliwe marzenia, legł spoczywać na zdobytym świecie. I zdawało się, że odpoczynek ten trwać będzie wiekuiście.
Gdzieś ponad nim, o czym wiedzieć jeszcze pozwalała wiedza urzędowa, w niepewnej dali, trwała WIELKA CIEMNOŚĆ, przyczyna wszechrzeczy, jako taka jedyna, odwieczna, niepodzielna i wyłączna. Zaś idea boga czerwonookiego nikła z wolna, jawiąc się już teraz tylko w marzeniach.
Tak głosili poeci.
Ale nikt ich nie chciał słuchać.
Wiekowe doświadczenie przeczyło wszelkim zmianom i przemawiało silniej do umysłów. Było faktem. Narzucało się jako prawo natury, przez samo swe istnienie udowodnione.
Zezłoszczona sąsiadka marzycielki, rozpowiedziawszy pobliskim o przypadłościach mózgowych biedaczki, rozpędziła się tak w elokwencji, że zapominając o zaprzysiężonej pogardzie, przerwała milczenie:
Zaprawdę moja droga, mówi mi głos wewnętrzny, że ty właściwie nie należysz do naszego zbiorowiska. Ty, wprost myślę, dostałaś się do nas tylko przypadkiem. Tak! Tak! Widzę to jasno! Spadłaś tu do nas z innego świata (o ile są światy inne). Ha, ha, ha! Bardzo być może, że gdzieś w przestrzeniach, pod samym CZARNYM PAPIEREM wiszą zwariowane drobiny, przez Opatrzność wykluczone z życia, dla dobra naszej płyty. Niezawodnie spadłaś stamtąd i utkwiłaś pośrodku nas! Nie wiem tylko, czemu cię złośliwy przypadek rzucił właśnie koło mnie. Prawdziwe nieszczęście!
Zgromiona milczała długo. Wreszcie zaczęła z cicha:
Nie gniewaj się, moja droga! Wybacz, że cię może nudzę. Ale rada bym zapytać jeszcze o jedno. Tylko o jedno!
Mów! odsapnęła zapytana, rada, że ją proszą o pouczenie. Uczyć to bardzo przyjemnie, to pochlebia.
Powiedz mi, jaki tedy cel naszego istnienia?
Cel?
Tak. Taki rozumny sens życia. Wszystko wkoło ma cel. Tedy20 jaki jest nasz cel?
Zaległa cisza. Wreszcie powiedziała nauczycielka:
Muszę uchylić to pytanie. Znam tylko samo życie. Wszystko, co ma cel, ma ten cel dla życia. Jeżeli zaś samo życie ma cel jaki, to celem tym jest tylko ono samo. Zrozumiałaś?
Nie.
Spodziewałem się tego. Nie znasz filozofii.
Myślę tak: czy my kiedyś staniemy się czymś wyższym i czy żyjemy po to, aby się kiedyś tym stać?
To nie jest żadna filozofia, moja droga! To się nazywa circulus vitiosus! Rozumiesz? To jest błędny sylogizm, czyli, inaczej mówiąc, głupstwo! To nawet nie jest żadna kwestia, bo taka kwestia w ogóle nie istnieje. Czymś wyższym? Phi! Najwyższym, poznawalnym jest CZARNY PAPIER Czymś wyższym? No powiedz no mi moja droga, jak sobie wyobrażasz to wyższe? Czym chciałabyś zostać? Powiedz, a śmiało, mam trochę czasu zbędnego! Milczysz? Jeszcze milczysz Czyżbyś nie miała do mnie zaufania?
Nie było odpowiedzi.
Po chwili dopiero ozwała się pytająca:
To prawda. Nie jestem w stanie określić formy bytu innej jak nasza. Ale czemuż ja to czuję? Dlaczego tęsknię? Czy tęsknić można za absurdalnym, za niemożliwym. Czuję
Oczywiście! I ja też czuję przyznała mentorka.
Naprawdę! A co? spytała rozkosznie zdziwiona.
Czuję, że mi bardzo dobrze w żelatynie! Wygrawszy sprawę, sapnęła z ukontentowania, a na jej powierzchni pojawiło się coś niby uśmiech satysfakcji. Tak samo sądził ogół.
Niewidzialna WIELKA CIEMNOŚĆ i najwyższe z poznawalnych CZARNY PAPIER, oto wszystko. Marzenia i przeczucia oto nic.
Czyż to prawda, że jestem wariatką? pytała się samej siebie nieszczęsna drobina bromku srebra. Czyż rzeczywiście wszyscy, na całej PŁYCIE myślą tak, jak to słyszałam, a tylko ja jedna tylko ja jedna Tak, tak to jasne
Rozpaczliwym spojrzeniem objęła swe otoczenie. Wokół, jak okiem sięgnąć, same przysadkowate, wtopione po szyję w rogowatą masę drobiny zezowały ku niej złośliwie.