Brühl, tom drugi - Józef Kraszewski 2 стр.


 A! to moja tajemnica! zawołał Padre tego wydać nie mogę przed czasem.

Wskazał ręką na budkę.

 Nagrody moje tam się mieszczą. Pięć najlepszych strzałów je otrzyma.

Zakrawało to na jakąś farsę zabawną, bo O. Guarini liczył się do najgorliwszych króla zabawiaczy; silił się często na koncepta niekoniecznie świeże i wymuskane, byle dobroduszny uśmiech wyprowadzić na twarz spokojną milczącego pana.

 Tom ciekawy rzekł Fryderyk.

 Wymawiam sobie tylko dorzucił O. Guarini abyś N. P. nie należał do współubiegających się o te nagrody. Nie ma wątpliwości, że tu nikt lepiéj nie strzela, ale ja dla mojego pana nagrody godnéj jego rąk, nie mam. Więc

Mrugnienie jego oczów, dopowiedziało resztę.

Niecierpliwie sam Fryderyk wziął się do strzelania pierwszy. W istocie od dzieciństwa wprawiając się w użycie broni, strzelał tak, iż mało mu kto mógł zrównać, a gdy w rękę wziął sztuciec, tak już był zajęty i zapalony, że nic w świecie nie widział, nie słyszał, o niczém nie pamiętał, oprócz o strzelbie i kuli. Tarcza była tak urządzona, iż kula, trafiająca w sam cel jéj, podnosiła do góry chorągiewkę zielono-białą, z barwami saskiemi. Kule uderzające w tarczę poza kołem pierwszém, oznaczała chorągiew żółto-czarna, barwy miasta; naostatek najdaléj padające, czarną się oznajmywały.

Gdy Fryderyk zaczął strzelać i raz po razu sadzić kule do celu, oklaski i okrzyki mu towarzyszyły. Strzelił tak razy kilkadziesiąt, nim drudzy z kolei poczęli: Sułkowski, Brühl, posłowie obcych dworów, stary generał Baudissin, hrabia Wackerbarth-Salmour, hrabia Loss, baron Schönberg, hrabiowie Gersdorf i inni. Liczono strzały chybione i celne każdego ze współubiegających się. Królewicz zdawał się z niecierpliwością wielką wyglądać rozdania nagród O. Guariniego, który stał na boku skromnie, z rękami w tył założonemi.

Trafiło się przy obliczaniu strzałów, iż stary Baudissin, ociężała dobra figura, posłuszna i skromna, wygrał los pierwszy. Królewicz aż wstał z krzesła, szukając oczyma O. Guariniego, który z powagą wielką zawołał dając znak do budki, po włosku, aby wyniesiono pierwszą nagrodę.

Ciekawość obudzona była do najwyższego stopnia. Drzwi się otworzyły, dwóch w liberyi pańskiéj pachołków w kanarkowych frakach z granatowemi wyłogami, wyniosło wielki kosz okryty oponą białą, w którym się coś trzepotało.

 Panie generale odezwał się Guarini z powagą nie moja wina, że wy na wasz wiek niestosowną otrzymujecie nagrodę; los tak zrządził: nikt się swojemu przeznaczeniu obronić nie może.

Na dany znak otworzono kosz, podniesiono oponę i na trawniku ukazała się ogromna gęś, ale nie w tym stroju naturalnym, w jakim przyszła na świat. W rękach znakomitego artysty, stała się ona najpocieszniejszém w świecie stworzeniem. Na skrzydłach miała rozpiętą z wytwornéj materyi suknię, jaką naówczas modne damy nosiły; na nogach trzewiczki, na głowie fryzurę i pióra.

Przestraszone stworzenie, którego ukazanie się ogromny śmiech powitał, poczęło się kręcić chcąc uciec; ale skrzydła pętała suknia, nogi trzewiki, do których gęsi nienawykłe; otwarła więc dziób, jakby wołając o ratunek i potoczyła się między widzów.

Królewicz wziąwszy się za boki, śmiał się do łez, śmieli się więc wszyscy, nawet surowa królewiczówna.

 Drugi, drugi numer! wołał Fryderyk.

 N. Panie rzekł O. Guarini ta pierwsza nagroda zowie się Angela o lamorosa2!

 Któż bierze drugą nagrodę?

Druga należała Sułkowskiemu, który jakoś kwaśno ten żarcik Guariniego przyjmował.

Wyniesiono kosz drugi i w stroju arlekina włoskiego teatru, wyskoczyła z niego małpa, nie mniéj od gęsi przestraszona; ale ta, mimo stroju, jak tylko się uczuła wolną, poczęła zmykać i dopadłszy najbliższego drzewa, dosyć zręcznie wdrapała się na nie.

Królewicz nie namyślając się, pochwycił coprędzéj sztuciec i strzelił: małpa krzycząc, po gałęziach się czepiając, krwawiąc, upadła na ziemię.

Nagrodą trzecią dla Brühla, który jéj wcale nie pożądał, był przyniesiony w koszyku ogromny zając, przebrany także za Crispino. Królewicz i tę nagrodę ubił kulą. Niezmiernie zdawał się ożywiony i szczęśliwy, ręce mu drgały, oczy połyskiwały, śmiał się i zaledwie przysiadłszy, zrywał się, gdy przyniesiono nagrodę.

Czwartą był szary królik ustrojony za Scaramuzzia, który téż chciał zmykać przerażony i padł ofiarą myśliwskiéj gorączki Fryderyka.

Ostatnia była jedną z najpocieszniejszych, i ta, równie jak gęś, ocalała: z kosza wydobył się ogromny indyk ubrany za Dottore we fraku, peruce, kamizelce i wszystkiém, co do jego urzędowego stroju należało. Tego komiczna powaga ocaliła.

Śmieli się wszyscy.

Królewicz podziękował Guariniemu i zdobył się na przydłużony frazes, w którym go zapewnił, że nie tylko póki życia téj doskonałéj farsy nie zapomni, ale ją każe naśladować.

Strzelano potém jeszcze dla zabawy, dopóki mrok dozwolił; wieczór był spokojny, piękny i miły, powietrze wonne, widok czarowny. Nikomu się nie chciało wracać z bażantarni. Dwór rozpadł się nieco dokoła.

Los chciał, by w tłumie szambelan Watzdorf stał przy pięknéj Frani Kolowrath. Wcześnie to zobaczyła matka, a że za wachlarzem łatwo było rozmowę prowadzić niepostrzeżonym, usiłowała córkę postawić gdzieindziéj, nie mogąc odsunąć Watzdorfa. I to się jéj wszakże nie udało. Nie chcąc więcéj się dać domyślać patrzącym niż wypadało, musiała ich zostawić z sobą.

Watzdorf nie omieszkał z tego korzystać. Tego wieczora, zwykle szyderski, był jakoś smutnym i przygnębionym. Nikogo blizko bardzo nie było, mógł więc półgłosem odezwać się do panny Franciszki:

 Prawdziwie jestem wdzięczny losowi za dzień dzisiejszy, a rzadko mi się zdarza być mu wdzięcznym. Winienem mu, że panią moją po raz ostatni pożegnać mogę.

 Jakto po raz ostatni? podchwyciła Kolowrathówna nie patrząc na niego.

 Niestety, tak jest. Watzdorfa cień tylko tu stoi; czuję, że nademną wisi nie ubłagana zemsta tego ministra-pazia. Jestem szpiegowanym na każdym kroku, być może, iż i sługi moje kupiono. Nie znalazłem wielu papierów, a inne w nieporządku. Domyślam się rewizyi tajemnéj. Jeśli ją dopełniono, jestem zgubiony.

 Uciekaj! zawołała hrabianka gwałtownie zaklinam cię na wszystko, na miłość moją, na twoją uchodź. Tu na ciebie nikt nie patrzy, piérwszy lepszy koń i jesteś w Czechach.

 Tak, i Austryacy mnie jutro tu przywiozą.

 Do Prus, do Hollandyi, do Francyi mówiła żywo Frania.

 Nie mam ani o czem, ani jak odparł Watzdorf z zupełną obojętnością A co gorzéj, straciłem ochotę do życia, do wszystkiego. Cóż mi tam? Dla mnie niema szczęścia

Franiu dodał cicho nie wiém, co się stanie zemną; ty jedna może nie zapomnisz o mnie, i ty się pomścisz za Watzdorfa. Będziesz żoną tego człowieka: bądź jego katem

Musieli zamilknąć dla wrzawy, Watzdorf spojrzał w jéj oczy, które strzeliły ku niemu ogniem.

 Jeżeli jutro nie pokażę się na dworze, zemsta mnie dosięgła rzekł mam przeczucia, których się pozbyć nie umiem.

 Ale zkądże podejrzenia? zkąd domysły?

 Przed godziną wróciwszy do domu, znalazłem wszystko przewrócone; sługa znikł, a z nim to, co mnie mogło najciężéj obwinić.

Bądź zdrowa! dodał głosem wzruszonym. Ty będziesz żyć, ja zagasnę gdzieś między czterema murami, wśród głuchego milczenia. Franiu, zaklinam cię, upuść chustkę, zgub rękawiczkę; położę ją na sercu: ukoi mój ból twojém wspomnieniem.

Wzruszona Kolowrathówna zręcznie upuściła z rąk chustkę, Watzdorf się schylił i niepostrzeżenie wcisnął ją za suknię, na piersi.

 Dziękuję ci odezwał się jeszcze chwila, zgasną dla mnie oczy twoje i innym będą świéciły. Franiu, bądź zdrowa! adio na wieki!

Temi wyrazami dokończył, widząc zbliżającą się matkę, która prawie gwałtem już, korzystając z zamętu i gwaru, odciągnęła córkę. Watzdorf ustąpił nieco w tył. O kilkanaście kroków tylko od niego, gdy królewicza zabawiał O. Guarini i żona, spotkali się na stronie Brühl z Sułkowskim.

 Słowo, rzekł pierwszy poruszonym głosem nie omyliły mnie moje domysły.

 Jakie? co? spytał hrabia dosyć obojętnie.

 Zrobiono rewizyą u Watzdorfa, przetrzęsiono papiery; pełno paszkwilów mniejsza o to: pięćdziesiąt sztuk medalów i list fabrykanta, który mu się tłumaczy, iż rysunek przysłany jak mógł najlepiéj wykonał.

Dowód tak zabijający, iż więcéj na zgubienie człowieka nie potrzeba

Słysząc to Sułkowski, pobladł.

Brühl wsunął mu w rękę papiér.

 Weźcie to, proszę; ja sam przez się nic czynić nie chcę uczyńcie co się wam podoba; lecz jeśli Watzdorfa nie wsadzicie do Koenigsteinu Któż wié, czy tam jeden z nas późniéj nie zajmie miejsca dlań przeznaczonego. Zuchwalstwo i bezwstyd wiele mogą Czyń hrabio co chcesz, ja ręce umywam, osobistéj krzywdybym nie poszukiwał Królewicz jest dotknięty To zbrodnia obrażonego majestatu, a za tę karzą śmiercią

To mówiąc Brühl, szybko się usunął; twarz jego przybrała zwykły uśmiech. O kilka kroków zobaczył hr. Moszyńską i zwolna zwrócił się do niéj, witając ją z poszanowaniem i ceremonialną uniżonością, na co piękna Fryderyka dumném i zimném skinieniem głowy odpowiedziała.

Frania Kolowrathówna szła jakby ciągniona przez matkę, pół martwa, dumna, milcząca, ale bez łzy w oku. Kilka razy obejrzała się, gdzie stał Watzdorf, który się zdawał téż ani słyszéć co się dokoła niego działo.

Wśród tego zamyślenia gorzkiego zjawił się przed oczyma Kolowrathównéj hrabia Brühl z nizkim ukłonem i wdzięcznym uśmiechem. Dumnemu dziewczęciu oczy zajaśniały, wyprostowała się, i z góry, z pewnym rodzajem wzgardy zmierzyła wzrokiem ministra.

 Nieprawdaż odezwał się słodko że zabawa była nadzwyczaj dowcipna i piękna?

 A panowie strzelaliście do podziwienia trafnie odparła Frania i nie wątpię, że równiebyście i do ludzi potrafili

Brühl spojrzał bystro.

 Niewiele w tém mam wprawy rzekł zimno ale gdyby w obronie Najjaśniejszego Pana przyszło wziąć jakąkolwiek broń w ręce, nie wątpię, że celniebym strzelał i śmiało.

Pani się także bawiłaś, jak uważałem, doskonale, rozmową z szambelanem Watzdorfem dodał spoglądając na nią.

 W istocie odezwała się Kolowrathówna Watzdorf jest niezmiernie dowcipny: strzelał słowami jak panowie kulami.

 Niebezpieczna to broń, kto się z nią dobrze obchodzić nie umie rzekł Brühl można nieostrożnie zabić się samemu

Stara Ochmistrzyni przerwała tę niemiłą rozmowę, wejrzenie Frani ją zamknęło. Chciała zrazu przemówić do Brühla, duma jéj nie dozwoliła; nie była téż pewną, czy Watzdorf nie przesadził niebezpieczeństwa i nie tłumaczył fałszywie kradzieży popełnionéj w domu.

Królewiczówna nieco wcześniéj wyjechała z damami, Fryderyk w poufałém gronku pozostał. Oddawna już Sułkowski usiłował się zbliżyć do niego. Część drogi chciał królewicz przebyć pieszo, skorzystał z tego ulubieniec i zajął miejsce przy nim.

Inni szli opodal nieco.

Brühl uparcie towarzyszył Ochmistrzyni.

Gdy pozostali sam na sam z królewiczem, który był w bardzo wesołém usposobieniu, Sułkowski nie chciał czekać dłużéj ze sprawą Watzdorfa. Ciężyła mu ona, rad się był jéj pozbyć co rychléj, a być może, iż lękał się ucieczki szambelana, gdyby postrzegł się zdradzonym.

 Po takiéj miłéj zabawie odezwał się Sułkowski co to za niemiły obowiązek, być zmuszonym zasmucić W. Królewiczowską Mość.

Posłyszawszy to Fryderyk, posępną zrobił minę i spojrzał z ukosa na ministra, jak gdyby mu się chciał wypraszać, ale ten po małym przestanku mówił daléj:

 Rzecz jest nie cierpiąca zwłoki, wystawieni jesteśmy ja i Brühl, a nawet pan nasz najmiłościwszy na pośmiewisko Europy; nie mówiłem o tém wprzódy, chcąc oszczędzić przykrego wrażenia, jakie niewdzięczność obudza W Holandyi wybito medal szyderski ohydny.

Fryderyk przestraszony, zżymnął się, stanął; twarz mu zbladła jak ojcu, gdy w gniéw ów straszny wpadał i od pamięci odchodził.

 Nie chciałem wspominać o tém, dopóki nie odkryliśmy sprawcy kończył Sułkowski. Ja i Brühl przebaczylibyśmy obrazę naszą, ale obrazy majestatu jako ministrowie nie możemy puścić bezkarnie.

 Ale któż? kto? zapytał Fryderyk.

 Człowiek okryty łaskami waszemi, którego cała rodzina winna wszystko Najjaśniejszego Pana ojcu i jemu. Niewdzięczność i zuchwalstwo bezprzykładne

 Kto? kto? nalegał królewicz.

 Szambelan Watzdorf

Królewicz powiódł oczyma osłupiałemi dokoła.

 Macie dowód?

 Przy sobie: w ręku trzymam list znaleziony u niego i medale

 Widziéć nie chcę, nie chcę odparł królewicz, ręką się zasłaniając ani ich, ani jego: precz precz.

 Puścić go bezkarnie? zapytał Sułkowski nie może być. Poniesie za granicę potwarze i szerzyć je będzie, kto wié jakie? Może na ś. p. ojca W. Królewskiéj Mości

 Szambelan Watzdorf? Watzdorf młodszy? powtarzał Fryderyk lecz cóż? lecz jakże

To mówiąc, otarł pot z czoła.

 Königstein rzekł krótko Sułkowski.

Nastąpiło milczenie ze spuszczoną głową szedł zwolna królewicz: była to piérwsza za jego panowania wina i kara tak surowa.

 Gdzie Brühl? spytał.

 Brühl zostawił to mnie i poruczył odpowiedział hrabia.

 Watzdorf! Königstein! powtarzał wzdychając Fryderyk; potém stanął, wlepił oczy w Sułkowskiego i rzekł:

 Nie chcę o tém słyszéć więcéj; dość nie chcę. Róbcie co chcecie

Sułkowski odwrócił się ku idącemu za niemi O. Guariniemu, który królewicza najlepiéj umiał rozśmieszać i skinął nań. Padre przybiegł coprędzéj, nie domyślając się więcéj nic, oprócz że był tu na cóś potrzebny.

 Jestem w rozpaczy! zawołał gęś moja, Angela o lamorosa, zginęła uleciała, widząc się pogardzoną przez Baudissina; musiała się puścić w lasy szukając śmierci. Biegałem za nią i miałem to nieszczęście, żem trzy panie nasze brał z kolei za gęsi: nigdy mi tego nie darują

Smutna twarz królewicza, w miarę jak słuchał rozjaśniać się zaczęła. Jak z posępnego nieba chmury, schodziły z pięknego jéj czoła marszczki; usta ściśnięte rozchodziły się, na policzkach pierwiosnek uśmiechu zarysował dwa ledwie znaczne fałdy; białe zęby pokazały się z pod warg powoli. Patrzał na jezuitę, jakby w jego pogodnéj, naiwnie uśmiechniętéj twarzy, trochę przypominającéj włoskiego pulcinella, chciał zaczerpnąć potrzebnego mu wesela

Назад Дальше