Macocha, tom pierwszy - Józef Kraszewski 3 стр.


W każdem z okien, o dwa łokcie przynajmniej w mur wsuniętych, stały na podniesieniach ławeczki do siedzenia zielonem suknem poobijane Nadedrzwiami głównemi stare płótno wyobrażało Chrystusa na krzyżu, z całą średniowiecznej sztuki wyrazistością odmalowanego

Do tej to izby ponurej, jakby na obcowanie z umarłymi przeznaczonej, sługa otworzywszy drzwi wpuścił młodą panię, która się rozmowy z panem Dobkiem dopraszała Snadź ona się go tu znaleźć spodziewała, bo wszedłszy obejrzała się ciekawie, zdumiała widząc się samą i korzystając z wolnej chwili, zaczęła się chciwie po salce pustej rozglądać.

Nieznajoma pani, która tu weszła, wdowa po panu Nosce, na czarnem tle parlatorium wyglądała świeżo, krasno jak kwiat na ciemnej aksamitu szacie. Pani Sabina, gdyż takie imię nosiła, była pięknego wzrostu i ślicznej kształtnej postawy, ciemnych oczu i włosów, kobietą w kwiecie wieku i wdzięku. Oko znawcy nie znalazłoby w niej może żadnej z tych cech, któremi Bóg znaczy wybrane swoje, ale też nie wyszukałoby skazy. Piękność była regularna choć pospolita nic w niej uderzającego nadzwyczajnością, nic rażącego brakiem harmonii Jak z jednej sztuki bronzu ulana, zręczna, silna, z energią na czole, z oczyma pełnemi rozumu i ognia razem, przypominała piękną karyatydę grecką, która dźwignąć może gmach, ale nie ma skrzydeł, by się nad ziemię podniosła. Niepospolita była to piękność, a przecież nic nie mówiąca, twarz spokojna zdawała się zagadką marmurową, wszystko z niej mógł uczynić artysta, ale czem ona była sama z siebie, nie mówiła. Czarny ubiór wdowi Sabiny podnosił wdzięki jej postawy, cery i twarzy.

Długa suknia, czarny kwef okrywający włosy, szeroka chustka z koronkami, którą zarzuciła na ramiona, drapowały ją pięknie bardzo

Wszedłszy do parlatorium, postała chwilę zdumiona, rozglądając się po ścianach, sprzętach, wizerunkach nie śmiała się ruszyć, badając drzwi jedne i drugie zaparte jakby na wieki Na zamku cisza panowała uroczysta przez okna, których szyby lata długie spaliły, mało co na zewnątrz widać było.

Jeszcze się tak rozpatrywała Sabina wśród izby, w której oddychać jej było ciężko, gdy usłyszała hałas i śmiech za drzwiami przeciwnemi tym, któremi weszła, potem lekki bieg w przyległem mieszkaniu, klamka żelazna zadrgała, otwarło się pół podwoi, i blondynka złotowłosa, biała, różowa, z wielkiemi oczyma niebieskiemi jak dwa wschodnie turkusy, wpadła uciekając do salki Spostrzegła ją, krzyknęła przeraźliwie, zachwiała się, oparła o ścianę i przelękniona chciała uciekać jak od widma ale nogi pod nią zadrżały, wyciągnęła ręce odpychając od siebie zjawisko i na kolana upadła.

II

Pani Sabina Noskowa, której postać była powodem takiego przerażenia biednej Laury, nie wiedziała co począć z sobą, nierozumiała z razu co się stało. Zmieszana, nie mogła rzec słowa i mimowolnie brew jej zmarszczyła się uczuciem tłumionego gniewu Nic mogła pojąć dla czegożby jej przytomność taką trwogę wywołać miała? Wzruszyła ramionami postąpiła krok, lecz w tejże chwili widząc ją poruszającą się z miejsca, dziewczę zdumione i zawstydzone razem porwało się z ziemi, uśmiechać się zaczęło, i spoglądając ciekawie, niezręcznie dosyć się skłoniło.

Laura wpadając do parlatorium, które zwykle bywało puste, gdzie od wieków gość nie postał, nie wiedziała wcale o przybyciu sąsiadki, wzięła ją więc w pierwszej chwili za widmo jednej z prababek swych, o których tu tyle podań chodziło. Bawiła się ona z dziewczynką, córeczką jednego ze sług dworskich, i w ucieczce od niej niespodzianie dopadła drzwi salki Teraz, gdy w mniemanem widmie poznała żywą kobietę, zdumienie Laury prawie nie mniejsze było, niż gdy ją widmem sądziła.

 Co ta nieznajoma pani robić tu może? mówiła sobie spoglądając na nią z obawą.

Jakby dla ośmielenia Laury, w tejże chwili pani Noskowa odezwała się dźwięczącym, jasnym, do rozkazywania stworzonym, choć złagodzonym na ten raz głosem:

 Czy będę mogła widzieć pana Dobka?

 Mojego ojca? spytała z obawą zawsze zbliżając się Lorka i wpatrując się z niezmierną uwagą w nieznaną istotę mojego ojca? Ja, ja nie wiem! Lecz jakże tu pani wejść mogła?

 Prosiłam o widzenie się z nim Kazano mi tu zaczekać.

Lorka popatrzała uważnie i instynktem gościnności wskazała uprzejmie przy stole stojące krzesło Wdowa też dowiedziawszy się, iż była córką dziedzica, zdawała się chcieć uśmiechem słodkim nagrodzić niedawne brwi zmarszczenie. Twarz jej jednak z trudnością łagodny wyraz przybrać mogła, zbyt ciężki smutek zapewne serce goryczą zaszłe uciskał.

Stały tak naprzeciw siebie obie zdumione, rozpatrując się w sobie, badając a w tej chwili stanowczej, w której zwykle serce uderza ku nieznajomemu albo od niego odpycha, Laura uczuła jakby obawę, Sabina niewytłómaczony gniew ku zuchwale wyglądającej dzieweczce.

Laura przypatrywała się jej w istocie z niezwyczajną może na innym świecie śmiałością, któraby ledwie dziecku przystała, lecz była dziecinną jeszcze i udawać nie umiała; każda myśl, każde uczucie wytryskało przez oczy i śmiało się na ustach nic też ukrywać dotąd nie miała potrzeby.

Powtórnie wskazała Laura krzesło wdowie, która obejrzawszy się ku niemu usiadła Piękna dzieweczka nie odeszła i jak dziecię, które wyglądało przezedrzwi, tak ona uważnie, spokojnie, nielitościwie przypatrywała się pani Noskowej.

 Wiesz pani, odezwała się śmiejąc wesoło Laura: u nas tu nikt a nikt nie bywa nie można się dziwić, żem się tak przelękła dotąd mi jeszcze serce bije! Jak żyję, nie widziałam tu nikogo obcego Można mi i strach i ciekawość przebaczyć! A pani pewnie z daleka?

 Mniej daleko mieszkam niż się pani zdawać może, odparła harmonijnym zawsze lecz nie sympatycznym głosem Sabina, państwo i najbliższych nie znacie i nie widujecie sąsiadów. Ja jestem wdową po panu Nosce ze Smołochowa możeś pani słyszała

 A! tak mówiono, że umarł niedawno! z politowaniem odezwała się Laura. Do Smołochowa dwie mile a to tak dla nas już daleko! I droga podobno okropna, ja tam nie byłam jak żyję

Gdy Lorka mówiła, oczy wdowy od stóp do głów przebiegały z uczuciem jakiejś zazdrości tę śliczną figurkę, której zdało się skrzydeł tylko braknąć, by mogła ulecieć w powietrze.

 Jakże państwo tu tak w tej pustyni bez ludzi żyć sami możecie? spytała wdowa.

 A! proszę pani! mnie tu doskonałe! zawołała Lorka, z tego co o świecie ciocia Fryderyka opowiada, ja wcale nie mam ochoty się spieszyć wyjść z mojego zakątka. Mnie tu tak dobrze! ja tu jestem sobie panią, swobodną mam wszystko o czem zamarzę, a nie lękam się tych zdrad, podstępów fałszu i niegodziwości a przewrotności, o których ciocia powiada!

Wdowa lekko, nieznacznie poruszyła ramionami i roześmiała się z naiwnego dziecięcia, brwi się jej nieco ściągnęły, jakby to co Lorka mówiła o świecie do siebie wzięła.

 I nie nudzisz się tu pani? spytała z pewną ironją ukrytą.

 Ja? nudzić się! klasnęła w dłonie Laura, nudzić się? Ja tego nie rozumiem co to jest się nudzić mnie wszystko bawi, jestem ciekawa wszystkiego i tak mi z ojcem i ciotką dobrze! A! a! gdzieżbym ja nudzić się mogła!

Wdowa westchnęła, spojrzały na siebie, w tem kroki na schodach słyszeć się dały, Lorka domyśliła się nadchodzącego ojca, skłoniła się nieznajomej i oddaliła pośpiesznie, drzwi zamykając za sobą. Niemal w tej samej chwili z przeciwnej strony otworzył je pan Salomon i bojaźliwie oglądając się, wsunął wzrok ciekawy posyłając przodem. W przyciemnionej sali niedobrze było widać nawet o południu, lecz wstając z krzesła pani Noskowa, zwróciła się ku oknu i żywsze światło padło na piękną twarz jej i postać wspaniałą.

 I nie nudzisz się tu pani? spytała z pewną ironją ukrytą.

 Ja? nudzić się! klasnęła w dłonie Laura, nudzić się? Ja tego nie rozumiem co to jest się nudzić mnie wszystko bawi, jestem ciekawa wszystkiego i tak mi z ojcem i ciotką dobrze! A! a! gdzieżbym ja nudzić się mogła!

Wdowa westchnęła, spojrzały na siebie, w tem kroki na schodach słyszeć się dały, Lorka domyśliła się nadchodzącego ojca, skłoniła się nieznajomej i oddaliła pośpiesznie, drzwi zamykając za sobą. Niemal w tej samej chwili z przeciwnej strony otworzył je pan Salomon i bojaźliwie oglądając się, wsunął wzrok ciekawy posyłając przodem. W przyciemnionej sali niedobrze było widać nawet o południu, lecz wstając z krzesła pani Noskowa, zwróciła się ku oknu i żywsze światło padło na piękną twarz jej i postać wspaniałą.

Dobek, który dawno tak pięknej kobiety z blizka nie oglądał, zdawał się uderzony wdziękiem harmonijnym postaci, o jakiej nie marzył nawet. Odmalowało się to na jego twarzy, a Sabina wyczytała w niej łatwo zdumienie i milczący zachwyt, postanawiając z tego korzystać.

Nizko skłoniła się spuszczając oczy i przybierając wyraz pokorny i łagodny; głos, którym przemówiła, słodszy był daleko od tego, jakim niedawno odzywała się do Laury Ta jedna okoliczność dawała w niej poznać niewiastę rozumną, obytą z ludźmi i umiejącą się do okoliczności zastosować.

 Raczysz mi waćpan dobrodziej przebaczyć, że śmiem jego samotność ulubioną przerywać. Nieszczęśliwi mają pewne prawa a ja, panie szanowny, jestem bardzo nieszczęśliwa.

Westchnęła tak przejmująco, że zimny Dobek uczuł coś w piersi jakby wzruszenie mimowolne. Tak była piękną ta młoda niewiasta, a oczy starego od tak dawna nie napawały się widokiem bożego tworu rozkwitłego do życia i promieniejącego niem

 Pan dobrodziej nie znasz mnie, mówiła dalej, choć byliśmy i jesteśmy sąsiadami blizkimi Muszę mu się przedstawić sama. Imię nasze znane mu jest pewnie ze słychu przynajmniej, bo nieboszczyk mąż mój

Tu chusteczkę poniosła do oczu suchych.

 Mąż mój od lat sześciu trzymał Smołochów

 Więc pani Noskowa! pani Noskowa, odezwał się ręce zacierając Dobek Bardzo mi przyjemnie Niech pani siadać raczy Lecz czemże mogę?

Sabina usiadła, Dobek krzesło sobie przysunął i zasiadł także, starając się obrać takie miejsce, aby pięknej mógł przypatrywać się twarzy, która go upajała aż mu przed samym sobą wstyd było Nie uszło to pewnie oczu wdowy, która nadzwyczaj bacznie śledziła każdą najmniejszą zmianę na licu sąsiada Głos jej stawał się coraz słodszym i pełniejszym zwodniczego uroku.

 A! panie, poczęła, poprzedzając mowę westchnieniem, a panie! Wdowa, sierota, sama jedna, bez krewnych, bez opieki w rozpaczy, przychodzę do ciebie błagać o radę i pomoc Lękam się, ażeby Sapieżyńscy nie korzystali z położenia mojego i nie spędzili mnie z dzierżawy zapewnionej kontraktem na następne sześć lat Nie mam nic oprócz tego co mi zostało w dzierżawie po mężu, nie wiem jeszcze jak się zemną obejdzie jego rodzina Oni także zechcą pewnie z sieroctwa mego korzystać. Do kogoż ja się tu udam wśród tego pustynnego kraju? Jeśli mi pan odmówisz

Mówiąc to powoli, trąc oczy ciągle chusteczką, wzdychając, poglądała na starego Dobka takiemi oczyma, takim wzrokiem wyiskrzonym, jakby go oczarować chciała Stary prawie przelękniony odwracał oczy, mieszał się, co też nie uszło uwagi Sabiny. Na ostatek sięgnęła białą dłonią po jego rękę, jakby ją ucałować chciała Dobek z krzesła się porwał i odsunął.

 Moja mościa dobrodziejko, zawołał gorąco: nie potrzeba tu prośb obowiązkiem jest wdowy i sieroty bez opieki zostające ratować Lecz ja domator jestem prosty człek, nie prawnik, pustelnik, odzwyczaiłem się od ludzi, odwykłem od świata Mam przytem własną sierotę swoją i nie radbym być zmuszonym wychylać się z tego zakątka

 A! ja też zbyt wielkich ofiar od niego wymagaćbym nie śmiała, przerwała wdowa mrużąc oczy, z któremi dziwy wyrabiała; ja o nic więcej acana dobrodzieja nie proszę prócz żebyś raczył opiekę przyjąć nademną a gdy na grunt zjadą czy Sapieżyńscy, czy bracia pana Noski, byś mi swej rady i protekcji nie odmawiał. Do Smołochowa dwie milki małe kilka godzin Bóg to panu wynagrodzi

Pan Dobek namyślać się zdawał, spuścił głowę. Człek to był rozumny, nietyle mu szło o stratę czasu, o kłopot, jaki nań mógł spaść z tego powodu, jak raczej o pewne niebezpieczeństwo, którego groźbę czuł nad sobą Po wrażeniu, które na nim czyniła wdowa, poznał stary Salomon, iż gdyby się, uchowaj Boże uwzięła na niego, łacnoby go przydeptać mogła i zrobić zeń coby jeno chciała. Prędziusieńko obrachował skutki możliwej słabości swojej, a nuż zażąda tych najukochańszych dukatów? a nuż wymagać będzie podróży, prowadzenia procesu, oddalenia od Lorki?

Lecz mogłożby to znowu być, aby ta śliczna młoda kobiecina poznała się na tem, iż od pierwszego wejrzenia taką zyskała siłę nad pustelnikiem z Borowiec?

Od śmierci żony pan Salomon żył jak mnich, nie widując nikogo prócz wyschłej cioci Fryderyki, swego rumianego aniołka i tych istot rodzaju żeńskiego, na które nigdy oczu nawet nie podnosił i które na niego przesuwając się przez dziedziniec spoglądać nie śmiały Nagłe zjawienie się tej wdowy przypadło snadź w jakiejś klimakterycznej chwili, nieszczęśliwy Salomon po kwadransie rozmowy czuł się wzruszonym nad miarę. Postanowił więc obiecać coby żądała, a potem się tak jakoś wywijać od bliższych stosunków, aby w starym piecu djabeł temi piwnemi oczyma, ocienionemi rzęsy długiemi, palić nie mógł.

 Moja mościa dobrodziejko, rzekł kłaniając się: o ile ja nieumiejętny i niezdolny do spraw potrafię jej służyć, nie wiem, a wiele sobie nie przypisuję wszelako chrześcijański obowiązek spełnić muszę i od niego wcale wyłamywać się nie będę

Na te słowa, pani Noskowa porwała się jakby znowu chciała rękę jego chwycić i ucałować od czego jednak przestraszony Dobek wyratował się prędkiem cofnięciem, chociaż dotknięcie białych paluszków na suchej swej dłoni (uniknąć go nie mógł) poczuł jak gorące żelazo i piekło go ono potem nie dzień cały, lecz bodaj lata długie

Niespokojnemi oczyma piękna wdowa każdy ruch Dobka śledziła i decyfrowała, a snadź wprawna była w tem czytaniu, bo się nie myliła w tonie odpowiedzi i korzystała z usposobień z trafnością nad młode swe lata.

Im Dobek śpieszniej chciał obietnicą ogólnikową zamknąć rozmowę, aby się pozbyć wielce niebezpiecznej niewiasty, tem ona na przekór jemu widoczniej pobyt swój i posiedzenie na cztery oczy z jegomością przedłużyć się starała.

Usiadła znowu, siadł gospodarz ze spuszczonemi oczyma nie patrzał już na nią, ale przez uszy wpadał mu aż do serca słodki, drżący głosik kobiety, która nim wyśpiewywać umiała, snadź jak wirtouz, cokolwiek jej było potrzeba. Grała na tym bożym organku z niesłychaną wprawą

 A! gdybyś pan znał, mówiła, smutne losy moje, ulitowałbyś się pewnie nad nieszczęśliwą wdową Któż to mógł przewidzieć, gdy mnie nieboszczyk pan Szczepan brał u matki w Warszawie, gdzie się tylu o mnie dystyngowanych ludzi starało że tak rychło po zamążpójściu wpadnę w taką otchłań interesów, kłopotów i nieszczęść! Matkę straciłam, nie mam nikogo! nikogo!

Chusteczką zakryła znów oczy i choć wcale nie płakała, jęknęła ślicznie, niby gwałtownie łzy wstrzymując, czem pan Salomon uczuł się do głębi przejętym.

Назад Дальше