Macocha, tom pierwszy - Józef Kraszewski 4 стр.


Chusteczką zakryła znów oczy i choć wcale nie płakała, jęknęła ślicznie, niby gwałtownie łzy wstrzymując, czem pan Salomon uczuł się do głębi przejętym.

 Moja mościa dobrodziejko, przerwał cicho, oczy dla ostrożności ciągle trzymając spuszczone: niech się pani ukoi, Pan Bóg łaskaw

 A! chyba mi on w panu zeszle anioła opiekuna! dodała wdowa

Oczy trochę potarte i zarumienione zwróciła na starego, usiłując wzrok jego spotkać; trzymał się wszakże na ostrożności co ją nieco zniecierpliwiło.

 Już wielką z siebie dla nieboszczyka Szczepana uczyniłam ofiarę, mówiła dalej: opuszczając miasto, do którego od dzieciństwa nawykłam, a przenosząc się z nim na tę pustynię lecz to niczem jeszcze w obec mojego dzisiejszego położenia Wśród ludzi nieprzyjaznych niechętnych ja sama, nieudolna, kobieta słaba Od śmierci mojego męża, ani wiem co się nawet u mnie dzieje Gospodarstwo fabryki: wszystko na łasce bożej

 Przecież officjalistów pani masz? rzekł Dobek nieśmiało podnosząc oczy, które napotkawszy wzrok pani Noskowej, natychmiast wlepił w ziemię.

 Czyż pan dobrodziej nie wiesz czem są oficjaliści, gdy nad niemi pańskiego oka niema? zawołała tęskno kobieta

 Więc i gospodarstwo? począł Salomon ale siły nie miał dokończyć.

 Gdybyś pan dobrodziej znalazł jaki wolny dzionek, a jako mój opiekun, przybył chociaż spojrzeć na tę wdowią mizerję, jakżebym mu wdzięczną była! A! panie

 Moja mościa dobrodziejko będę się starał jeśli pani każesz

Słowa te wymruczał Dobek niewyraźnie, przyszło mu bowiem na myśl, że jechać tam do wdowy, być zmuszonym przez dłuższy czas z nią pozostać, było rzeczą nader ryzykowną lecz stało się stało, cofnąć mógł chyba później a zresztą?

Myśli swej już nie dokończył Sam sobie zaczął tchórzowstwo wyrzucać i śmiać się z niego. Cóż znowu? stary człek, dochodzący pięćdziesięciu lat, miałby się lękać niebywałego o tym wieku niebezpieczeństwa? Podniósł oczy śmielej A grzechem przecie pomyślał, nie jest w piękne spojrzeć źrenice

Pani Noskowa patrzała nań właśnie tą parą przymrużonych oczu słodkich i pociągających Snadź uczuła potrzebę z kondolencyjnych tonów zejść na nieco spokojniejszą rozmowę.

 Więc rzekła wyciągając dłoń jakby go kusiła, żeby ją wziął i pocałował, na co się wszakże Dobek ważyć nie chciał: więc rachuję na mojego drogiego opiekuna, a Bogu dziękuję, że mnie do tej podróży natchnął A! bo to nie uwierzysz pan, jak mi odradzano, napróżno jak się zdawało do serca pańskiego kołatać! A jam sobie przeczuciem jakiemś mówiła, że pan Dobek nie odepchnie sieroty nieszczęśliwej! I nie omyliłam się Wiem ja, mówiła ciągle szczebiocząc, że panu, coś tu tak spokojnie wiele przeżył, przyjdzie to zapewne nie bez ofiary poświęcić swój spokój dla obcej zupełnie osoby lecz chciej wierzyć, że dozgonną dlań, gorącą zachowam wdzięczność. A! panie

Dobkowi tym głosem grała tak po sercu, że się aż czuł zmieszanym, nigdy w swem życiu na taką nie był wystawiony pokusę Choć niepobożny, mimowoli z Ojcze nasz, przypomniał sobie prośbę: I nie wódź nas na pokuszenie Oprócz tego przychodziło mu na myśl, iż musiało być we zwyczaju gościa, a zwłaszcza pupilkę, czemś przyjąć i ugościć? Zrobiła mil okrutnych dwie ze Smołochowa do Borowiec, miała przed sobą powrót ku wieczorowi po tych samych groblach i wybojach, godziło się coś na stół postawić.. Myśl ta upiekła go, wstał z krzesła.

 Niechże pani dobrodziejka spocznie, rzekł: ja w tej chwili powracam Skłonił się i wyszedł drepcząc pośpiesznie w lewo ku mieszkaniu cioci Henau

Wdowa za wychodzącym popatrzała wzrokiem badającym i rozjaśnionym; potrzebowała nawet chód jego poznać, bo i ten ją czegoś o charakterze mógł nauczyć. Czyniła to instynktem, a instynkt miała szczęśliwy

Dodajmy dla objaśnienia, iż ta nieszczęśliwa wdowa, nim się ośmieliła przybyć do Borowiec, dowiedziała się jak najdokładniej wprzódy od księdza Żagla, który ze mszą do smołochowskiej kaplicy przyjeżdżał: o położeniu, charakterze, niezmiernych bogactwach, sposobie życia, o wszystkiem o czemkolwiek tylko można się było poinformować od niego, o panu Salomonie Dobku Widzenie i rozmowa dopełniały dla niej skreślonego wizerunku. Nie miała zapewne innych zamiarów nad zyskanie sobie pomocy i opieki; dopiero tu przypatrzywszy się staremu i czytając jego pomieszanie, odkryła, iż mogłaby o coś się więcej pokusić. Myśl ta zarysowała się z razu mglisto i niewyraźnie, lecz wkrótce wystąpiła jaśniej, i Sabina powiedziała, uśmiechając się do siebie: Któż wie? trzeba próbować

Miała czas do rozmysłów zostawszy sama, pan Dobek bowiem poszedł na radę do cioci Henau: coby tu podać sąsiadce? Pora była poobiednia, więc owoce i kawę.

Laura przytomna była tej naradzie.

 Niechże i Lorka wyjdzie! rzekł Salomon.

 O! nie, tatku! nie! ja nie pójdę! odpowiedziało dziewczę potrząsając głową: niech sobie ciocia Fryderyka gospodaruje, ja nie pójdę

 A to dla czego? dziczku ty jakiś! zaśmiał się ojciec.

 Takem się tej pani nastraszyła! Tatko nic nie wie. Bawiłyśmy się z małą Julką wpadam do salki którą od urodzenia nawykłam widzieć pustą i widzę czarne widmo stojące przed sobą. Myślałam, że upiór! o mało nie zemdlałam.

Dobek ręce aż załamał.

 Czy ci to nie zaszkodzi, moje dziecko?

 Nie, już mi odeszło, chociaż długo, długo potem biło mi serce mówiła Laura Jednak spojrzeć na nią nie mogłabym bez strachu Zdaje mi się, że widzę upiora, który przyszedł po duszę moją

Dobek pobladł

 Co ty pleciesz! tak piękna, młoda pani!

 A! młoda! ale straszna! Co za oczy przenikające do głębi! O! nie każcie mi tam iść, nie mogę, nie mogę. Dosyć miałam i widzenia i rozmowy! aż nadto!

Ojciec się zafrasował, bo niegrzecznie było, żeby Laura się nie ukazała; lecz uległ dziecku i nie wymagał więcej, by zeszła do parlatorjum.

Uściskał ją, pocałował, a wrażenie, z jakiego mu się wyspowiadała Lorka, zwiększyło własną jego obawę co do pani Noskowej.

Pospieszył wrócić do salki

Tu zastał panią Sabinę przechadzającą się wzdłuż i przyglądającą ciekawie starożytnym pamiątkom.

 Jak to już dawno rodzina państwa tu musi zamieszkiwać! Co tu ślicznych dawnych rzeczy! Wszak to być muszą portrety dziadów i naddziadów

Mówiła to milszym jeszcze, dźwięcznym głosem, który wkuł Dobka w miejscu. Bał się szelestem swych kroków zagłuszyć śpiewu tak ślicznego.

 Tak jest, pani, odparł cicho: wieki już jak żyjemy tutaj i nie zamienilibyśmy tych naszych ruin na najwspanialsze pałace Żyjemy otoczeni wspomnieniami pokoleń ubiegłych, jakby w pośród nich i z niemi Mamy tutaj to, o co się gdzieindziej ludzie ubiegają napróżno: jesteśmy panami czynności naszych i całego życia. Nikt nam nie broni urządzić go sobie, tak jak nam najmilej i najdogodniej obce a zazdrosne oko nie śledzi każdego kroku

Piękna wdowa słuchała z zajęciem pana Salomona, który wreszcie powstrzymany w tem wynurzeniu się myślą jakąś nagle zamilkł, jakby się za język ukąsił.

 Jest to zapewne bardzo nieszczęśliwe położenie, odparła Noskowa oglądając się ciągle; ale jednak wyznam, nawyknąć do niego potrzeba. Ja moją młodość spędziłam w mieście, i przybywszy z mężem pierwszy raz do Smołochowa, choć u nas daleko więcej się ludzi widzi i czasem ktoś z sąsiedztwa przyjeżdża, płakałam, tak mi się pusto i smutnie wydało na Polesiu. Teraz już znacznie do tego życia nawykłam

 I myślisz tu pani tak sama jedna pozostać przy tem gospodarstwie? spytał Dobek.

 A cóż mam począć! westchnęła Sabina; ja sama jeszcze dobrze nie wiem jak się złoży! Uczynię pana sędzią, a jego łaskawej rady usłucham z wdzięcznością. Matki nie mam, rodzina moja po świecie się rozpierzchła, dokądżebym się udała?

To co mówiła piękna wdowa, było jakby tylko mało znaczącem i podrzędnem towarzyszeniem mowie niemej jej oczu, które wciąż na nieszczęśliwym Dobku się znęcały. Stary nie mogąc znieść jej wejrzenia, spuszczał źrenice i zakłopotany był jak panienka. Tłómaczył sobie to natręctwo wdowy tylko chęcią zyskania go sobie jako opiekuna, bo zresztą, na cóżby się miał zdać ten niedobitek człowieka?

Rozmawiali tak, gdy stary Eliasz, najpierwszy ze sług Dobka, ubrany odświętnie w długą popielatą kapotę z ogromnemi guzami, wniósł na ciężkiej tacy srebrnej kawę w imbryku ogromnym, filiżanki i cały przybór do podwieczorku, po którym poznać było można zamożny dom stary, niegdy na pańską urządzony stopę.

Za nim weszła, jak zawsze czarno całkiem ubrana, wyprostowana i sztywna ciocia Henau, którą gospodarz domu zaprezentował pani Noskowej. Spodziewała się ona snadź przyjścia Laury, lecz nie widząc jej, nie śmiała się o to upomnieć. Panna Fryderyka i ona zmierzyły się oczyma i powitały chłodno jak nieprzyjaciele przed bitwą. Nie wiedzieć dla czego, ciocia Henau szła już naprzeciw tej natrętnej sąsiadki z tem uczuciem niechęci niewytłómaczonej, które czasem samo nieznane obudza nazwisko Świeża i krasna piękność pani Noskowej, nie mogła miłego na żółtej i wyschłej cioci uczynić wrażenia, a wzajemnie panna Fryderyka nie podobała się wdowie Jednakże z uśmiechem obie zwróciły się ku sobie, którego ani jedna ani druga za dobrą monetę nie brały. Noskowa nie wiedząc spełna jaką rolę i wpływ w domu mogła mieć Fryderyka, musiała być grzeczna i nadskakująca tamta pozostała zimną.

Dobek tymczasem mógł nieco odetchnąć, zebrać myśli i obrachować się z tem co uczynił. W ogóle postępowanie własne nie podobało mu się: czuł, że popełnił nierozwagę, że winien był się wytłomaczyć, bronić i od opieki wymówić Któż wie jak daleko przyjęcie na siebie tych obowiązków zaprowadzić go mogło? Niewiasta była śmiała, narzucająca się a gdy taką się okazywała przy pierwszem spotkaniu, cóż mogło być potem? Przerażały go owe spojrzenia, urok głosu piękność, sieroctwo wszystko Ogarnęła go trwoga dziwna Lecz jakże się było cofnąć? Rozmyślał tak stojąc w oknie, a panna Fryderyka rozmawiała o czemś obojętnem z Noskową, gdy usłyszał jakby ku sobie wymierzony głos.

 Łaskawy mój opiekunie, odezwała się wdowa zwracając w istocie ku niemu, bo ja już tak pana mego nazywam od chwili, gdyś mi protekcję swą przyrzec raczył: kiedyż będę miała szczęście widzieć go u mnie w Smołochowie.

Dobek oniemiał na chwilę

 Moja mościa dobrodziejko, rzekł po namyśle: sądzę, że dopiero gdy Sapieżyńscy zjadą, lub ktoś z rodziny pani a potrzeba się okaże mojej rady i pani mnie zechcesz wezwać

 A! tak, tak z uśmiechem przerwała wdowa; lecz nim to nastąpi! gdybyś pan raczył przejrzeć papiery, rozpatrzyć się w stanie majątku wejść cokolwiek w szczegóły nieskończeniebym mu była wdzięczna

Obawiając się jeszcze natarczywszego zaproszenia, pan Salomon się skłonił tylko, czując potrzebę namyślenia i uspokojenia, przygotowania na tę straszną wyprawę.. Wdowa też tą obietnicą ogólnikową zdawała się zaspokojoną i dokończywszy kawy wstała, by odejść do miasteczka, gdzie konie pozostawiła. Nie mógł się pan Salomon uwolnić od przeprowadzenia jej na dół po schodach co dopełnił dosyć niezręcznie Wdowa stanąwszy w bramie, gdzie na nią służący oczekiwał, odwróciła się jeszcze ku Dobkowi, uśmiechnęła się nader wdzięcznie, dygnęła i głosem drżącym poleciła się jego pamięci.

 Wszak to chrześcijański uczynek, rzekła, dopomódz wdowie i sierocie, a ja i wdową jestem i sierotą razem Mam nadzieję, że na łaskawą bytność pańską w Smołochowie długo oczekiwać nie będę

To mówiąc, schylała się jakby go w ramię pocałować chciała, i nie wiedzieć jak się to stało, że Dobek zapomniawszy się, pochwycił białą jej piękną rączkę i do ust przycisnął. Sam potem podnosząc głowę zarumieniony, zawstydził się tego uczynku, który rumieniec radości na twarz pięknej wdowy wywołał i gdy ona już szła drogą do miasteczka, zwolna upokorzony wrócił wprost do swej kancellarji na dole.

Wdowa tymczasem zamiast iść do zajazdu, gdzie jej stały konie, udała się za wskazaniem służącego drożyną ku plebanji księdza Żagla Miało się już ku wieczorowi, dzień był letni bardzo piękny w ganku probostwa pod cieniem lip i kasztanów, siedział właśnie z brewiarzem w ręku kanonik. Był to siwiejący już słusznego wzrostu mężczyzna, twarzy raczej posępnej i surowego wyrazu niż miłej i sympatycznej, znać w nim było człowieka nawykłego do panowania nad ludźmi i przejętego wielkiem posłannictwem swojem Zaczytany w księdze, zadumany nad nią, jeszcze się nie domyślał nawet nadchodzącego gościa, gdy pani Noskowa w ganku stanęła Zdziwiony nieco podniósł głowę i powoli opuszczając brewiarz, zawołał:

 Pani dobrodziejka? tu? a cóż za cud? W Borowcach obcy człowiek? Cóż się stało?

 Pozwól mi siąść i odetchnąć księże kanoniku, poczęła Noskowa, której głos, postawa, ruchy zupełnie się teraz zmieniły We dworze widocznie była wymuszoną i baczną na wrażenie jakie uczyni, teraz w obec starego znajomego twarz jej śmielszą się stała, wejrzenie poufalsze mowa mniej wyszukana. Czuć było, że jej tu lżej i swobodniej, oglądała się do koła, uśmiechała, poprawiała ubranie, ocierała oczy

 A! rzekła nakoniec, odbyłam straszną pańszczyznę

 Droga okropna być musi! zawołał kanonik.

 Droga! fraszka! ale bytność na zamku

 Na zamku! na zamku! wykrzyknął kanonik kładnąc brewiarz na ławce i z rękami załamanemi postępując ku wdowie: jakto? pani byłaś na zamku? u Dobków?

 A no, byłam, byłam i miałam przecie szczęście, rzekła uśmiechając się wdowa, rozmawiać z panem Salomonem nastraszyłam jego córkę, znudziłam, jak się zdaje, jego kuzynkę i zmęczyłam starego ale koniec końców, przyrzekł mi być opiekunem i obrońcą.

To mówiąc, wdowa uśmiechnęła się tryumfalnie, zamyślona, a ktoby był umiał czytać w jej twarzy, wyczytałby może w niej nadzieję, że te zdobycze na tem się jeszcze nie skończą

 Jejmość dobrodziejka widzę, rzekł kanonik wpatrując się w nią, lekce to sobie ważyć się zdajesz coś dokazała. Ale to rzecz wielka! to prawie cud kto zna tych Dobków, przeszłych i teraźniejszego. Są to ludzie, jest to rodzina unikająca wszelkich styczności ze światem, niedająca ani się dotknąć do siebie obcym, ani wejrzeć w swe życie Nasz pan Salomon nie wiem czy od śmierci żony rozmawiał z obcą niewiastą! Nigdy żaden z nich nikomu ręki i rady nie podał! I on, on pani przyrzekł opiekę!

 Ale tak jest, najuroczyściej! śmiejąc się rzekła wdowa No! dziki jest, to prawda ale ja go powoli przyswoję Musi przyjechać do mnie, do Smołochowa

Kanonik popatrzał uważnie na twarz wdowy, jakby w niej myśli jej czytał, i głową poważnie trząść zaczął, brwi ściągając

 Cóżby to było! coby to było! gdybyś ich waćpani mogła z tego zgubnego osamotnienia wyprowadzić! zawołał. Niewyrachowane a bardzo szczęśliwe owoce przyniosłaby ta bytność jej na zamku Winszowałbym pani tej zdobyczy i wpływu, jakibyś na ojca, na córkę, na cały ten dom wywrzeć mogła.

Назад Дальше