Ostrożnie z ogniem - Józef Kraszewski 2 стр.


Dziedziniec łączył się z ogrodem, w którym także niezmierne bogactwo kwiatów rwało oczy. Na zielonej murawie w białych koszach, wśród dębów rozłożystych, iskrzyły się najświetniejszemi barwami rzadkie i nie rzadkie, a piękne tylko łąk i lasów całego świata mieszkanki. Po za dębami widać było wodę, altanę z dębu i brzeziny i zarośla bez końca, w kształtne powycinane klomby.

W takim wieńcu zieloności i kwiecia stał dwór stary o wysokim dachu, o pierzastych kominach, na wysokiem wzniesiony podmurowaniu. Jak sarneczka wbiegła do sieni Julka z powolniejszą daleko Marją.

 Chodź do babuni, chodź zawołała, powiemy jej nasze spotkanie I pociągnęła towarzyszkę do salonu, który kilką drzwiami szklannemi wychodził na ogród. Ganek, drzewa i kwiaty, których i tu pod oknami pełno było, zaciemniały spokojny ten kątek; poważny i smutny jak przeszłość. Wśród wielu nowych dodanych świeżo błyskotek, odwieczne sprzęty innych czasów odbijały swym skromnym wdziękiem. Znać nieodważono się ich wyrzucić, ale trzpiot wnuczka, niemając wcale szacunku dla starych krzeseł, kanap i zwierciadeł w porcelanowych ramach, usiłowała je upokorzyć wprowadzając co tylko mogła nowego. Nie bardzo się jej to przecie udawało: białe ze złotem meble, pokryte karmazynową trypą, która osłaniała także ściany w misterne ramy złocone ujęta, wcale nie wstydziły się przy zielonym safianem wybitych fotelach z mahoni dość grubo i pospiesznie wyrabianych.

Jedno wielkie zwierciadło w pięknych złoconych ramach, wydawało się jakimś dorobkowiczem niesmacznym przy lustrze w porcellanowych okładkach, które mu nie ustąpiło placu. Stare portrety familijne, angielski dywan na podłodze, trochę wytwornych nowych cacek i fortepiano palisandrowe, ubierały resztę salonu, po którym i przeszły i teraźniejszy widać było dostatek.

Z salonu weszły dziewczęta do drugiego pokoju, podobnie do pierwszego, ale skromniej przybranego. Tu także były stare i same tylko stare sprzęty. Na kominie zegar bronzowy z porcelanowemi ozdobami, wskazywał szóstą godzinę. Drzwi w pół otwarte wiodły do przyćmionego pokoju babki. Skromny był on i niewielki; jedno okno na ogród wychodzące, światło mu dawało; pod oknem był stolik założony różnemi gracikami w porządku ustawionemi. Piękna szkatuła, mały podróżny zegarek leżący na czterech nogach bronzowych, kilka xiążek, krucyfix hebanowy z figurą ze słoniowéj kości, trochę kluczów i papierów. Dalej stało łóżko pod adamaszkowym pawilonem, kanapka włosieniem skromnie wybita z bronzowemi ćwiekami, kilka podobnych krzesełek z wyginanemi poręczami. Nad kominem portret mężczyzny w dawnym polskim stroju z podgoloną czupryną i wesołą twarzą, jakich już dziś niewidać. Między stolikiem a łóżkiem, na wygodnym fotelu ze stołeczkiem pod nogami siedziała staruszka różaniec i xiążkę nabożną trzymając w rękach. Piękne były rysy jej twarzy, a ze spokoju, któren na nich panował, czytałeś przeszłość czystą i cnotliwą polskiej matrony!

Prosta, niewiele umiejąca, ale pełna rozumu i serca, starościna mogła być wzorem niewiasty naszej przeszłych wieków, o której zapomniały dzieje, milczą xięgi, lecz podanie włożyło na jej skroń gwiaździstą i promienną koronę.

Pobożność, męztwo, dobroć niewyczerpana, powaga cnoty, czystość dziecinna, oto co odznaczało niewiastę naszą do XVIII. wieku. Nikt o niej po za domem niewiedział, lecz wszyscy czcili i błogosławili ktokolwiek zbliżył się do niej. Nie była to zalotności pełna Francuzka, której życie trwało tyle co piękność; ani marząca Niemka, więcej w dumaniach niż na ziemi zrosła; ani sztywna Angielka, dla której przyzwoitość droższą jest od samej cnoty: żywa choć poważna, łagodna i surowa razem, wielka, bo zawsze pani siebie samej; w sercu miała skarby poświęcenia i dobroci, choć usty była milcząca, choć skąpa na słowa. Życie jej więcej było czynem niż słowem i myślą. Usta modliły się, ręce pracowały, serce kochało w Bogu i Boga Nigdy myśl nawet nieczysta nie sprowadziła majestatycznej matrony w kałuże ziemi; nic ją skalać, nic świętego jej spokoju zachwiać nie potrafiło. Życie całe było dla niej dobrowolnem, miłem spełnieniem obowiązku, czystą ofiarą, nieustannem poświęceniem wśród zapału religijnego, który oświecał i ogrzewał na każdym kroku. Wiara zbroiła ją na wszystkie wypadki życia: w szczęściu dziękowała Bogu lękliwie, niedowierzając pomyślności, bo była ziemską, a zatem znikomą; w przeciwności rosła, mężniała, olbrzymiała, nabierała sił niespodzianych, wznosiła się do heroizmu. W ówczas walka nie nużąc ją, zdawała podsycać w niéj życie.

Swoich kochała bez granic i dla nich mogła grzeszyć zbytkiem przywiązania, które niezawsze objawiało się dla ich przyszłości zbawiennem, pobłażała im, pieściła, usiłując ozłocić ich życie, ubezpieczyć przyszłość; dla obcych, w których widziała posłańców Boga, dla obcych, nieszczęśliwych i ubogich dobroczynną była nietylko datkiem, nietylko chlebem, ale współczuciem, duszą, braterską pieczą i litością serdeczną. To co my zowiemy światem, a co jest wrzawą i zgiełkiem potrzebnym dla tych, co spokój stracili lub cenić go nieumieją nieuśmiechało się jej wcale, nie nęciło, straszyło raczej dla siebie i drugich, niżeli pociągało.

Dnie jej spłynęły jednostajne, od kolebki do grobu nieznacznie wiodąc, bez wielkich wstrząśnień, bez zmian nagłych, wolnym i równym krokiem. Na tej skromnej tkaninie przeszłości, błyszczały gdzie niegdzie złote nici i czarne pasma, jak granice, na których wstrzymało się życie weselem lub boleścią. Lecz po nich szły znowu szare jednostajne dnie spokojne, modlitwą i pracą barwione.

Taką była starościna babka Julji, którą widzimy siedzącą w krześle z xiążką i różańcem w ręku. Była bo teraz wiek ją znacznie odmienił. Ze wszystkich cnot, niewyczerpana dobroć i łagodność, najsilniejsza w niej zawsze, teraz wszystkie inne w sobie zamknęła. Męztwo i rozum serca, którym dawniej widziała tak jasno wszystko, choć przyczyny nie badała, choć z wiedzy nie zdawała sobie sprawy, zakrzepły w staruszce. Modlić się i kochać pozostało jej tylko.

Kochała też wnuczkę z żywością, z namiętnem prawie wylaniem się dla niej, nią żyła, nią oddychała, drżała o nią i w modlitwie nieraz czuła się grzeszną przeciw Bogu, bo przywiązanie do wnuczki przechodziło granice, które w jej przekonaniu wiara oznaczać była powinna.

Żywo wbiegła Julka do pokoju staruszki i uklękła przy stołeczku całując jej ręce.

 Otożeś się zlatała! łagodnie głaszcząc ją po czole, odezwała się staruszka.

 A jakże lecieć niemiałam, odparła szybko Julka kładąc głowę na kolanach starościnej, kiedy wystaw sobie babuniu, mam ci opowiedzieć taką śliczną awanturę.

 Awanturę! Jezu Panie! alboż

 Słuchaj no babciu i nie trwoż się, bo nie ma czem. Jak cię kocham, coś bardzo ciekawego i pięknego.

 No, to mówże mi prędzej, przestraszyłaś mnie.

 Wystaw sobie droga babciu, poszłyśmy z Marją w dąbrowę, tuż za topolową ulicą, i nabiegawszy się za kwiatkami, usiadłyśmy pod dębami spocząć. Gadamy, gadamy o już tego ci niepowiem babuniu cośmy tam mówiły, bo byś mnie niezrozumiała i nazwała być dziecięciem: aż w tem hałas, szelest, tentent

 Jezu! cóż to było!

 Śliczny młody chłopiec na pięknym siwym koniu, który o włos że nas obie nie stratował.

Staruszka zakryła sobie oczy.

 Ale posłuchaj babciu, konia wstrzymał, przeprosił nas, przemówił słów kilka i przesadziwszy przez rów na swoim siwym, zniknął nam z oczów.

Staruszka zakryła sobie oczy.

 Ale posłuchaj babciu, konia wstrzymał, przeprosił nas, przemówił słów kilka i przesadziwszy przez rów na swoim siwym, zniknął nam z oczów.

 Któż to by mógł być?

 Właśnie najśliczniéj że niewiemy kto nieznajomy i dosyć!

 Młody, stary?

 Ale naturalnie, że młody i piękny mężczyzna.

 A! ty trzpiocie najdroższy

 A żeby babcia wiedziała jaka męzka postawa, jak dokazywał na koniu, jak mu pięknie było choć w siwej sukmance.

 Tyś się bardzo przelękła ?

 Troszeczkę. Marja podobno więcej odemnie.

 Ja!

 Ale nie zapieraj się! Mnie to przynajmniej zabawiło, rozweseliło zaraz, a ty dotąd tak jesteś chmurna.

 Kiedyż ja jestem inaczej? spytała po cichu towarzyszka.

 Teraz kochana babciu, paplała Julka całując ją w ręce ten nieznajomy ze swoim koniem zajechał mi w głowę tak, że muszę się dowiedzieć kto ón jest, co za jeden?

 Julku! co pleciesz!

 O! jak babunię kocham, że nie plotę, zaraz zrobię śledztwo, przegląd jak najściślejszy sąsiadów i muszę odkryć kto to taki. Mam do niego i trochę pretensji.

 Za przestrach?

 Ale nie. Mógł przecież widząc dwie młode i ładne panienki, bo juściż obie w swoim rodzaju jesteśmy bardzo ładne, mógł zsiąść z konia, zarekomendować się i dłuższą poprowadzić rozmowę nieprawdaż babuniu?

 Nie, moje dziecko. Właśnie najrozumniej zrobił, i za to go bardzo szanuję, że pokłoniwszy się, jak należało, przeprosiwszy, pojechał sobie dalej.

 Ale to obraza mojego majestatu, przerwała wnuczka. Jakże! podobno się nawet nie obejrzał.

 O! już szukasz nadaremnej przyczepki, byłam świadkiem, że się oglądał, przerwała Marja.

 I ty przeciwko mnie! Babuniu! każ jej klęczeć, buntuje się przeciw swojej najlepszej przyjaciółce.

Jeszcze chwilkę w ten sposób ciągnęła się rozmowa, gdy wniesiono kawę dla staruszki. Właśnie Julka najpocieszniej dopominała się o wywiedzenie o swoim nieznajomym, gdy Wojciech stary sługa pani starościnej wniósł na tacy imbryczek, filiżankę i dwie grzaneczki.

Nieobejdziemy się bez bliskiego zapoznania z panem Wojciechem: był to dawny pacholik starosty, potem pokojowiec, aż nareszcie kamerdyner starościnej od śmierci jej męża. Siwy i stary, ale rzeźwy i prosto się jeszcze trzymający, z wesołą twarzą, dobroduszności pełną, wszedł pan Wojciech do pokoju. Ubrany był w szpencer szaraczkowy, z którego jednej kieszeni ogromna wyglądała tabakierka, w jednem uchu kołysał się ogromny złoty kólczyk złoty; chustka czarna z wielkiemi końcami, na wysokiej duszy obwinięta, podtrzymywała głową jego już może mającą ochotę trochę się na karku pochylić. Wygolony świeżo, choć włos byłby mu może pokrył gęste zmarszczki wcale niepożądane, na ustach miał uśmiech prawie młody.

Uśmiech ten i żywo biegające oczki, a razem dewizki od zegarka, misternie zawiązana chustka i kólczyk, zdradzały słabość nieszczęsną, która życie pana Wojciecha zatruła. Kochał się! kochał do siedmdziesięciu lat bez ustanku i dotąd ożenić się nie mógł a że tego pragnął!! i jak pragnął wiedzą co go znali. Miłość była życia jego żywiołem, jasnem słońcem dnia, który niestety skłaniał się już bardzo ku zachodowi.

Nie było w garderobie pani starościnej pietnastoletniego dziecięcia, do któregoby niewzdychał pan Wojciech, któregoby wzajemności nadzieją niemiał prawa cieszyć się choć godzinę. Służył tez swym ulubionym z poświęceniem godnym lepszej nagrody wszystko co miał było dla nich, karmił je, woził, sprawiał wieczorki, kupował prezenta, a nigdy potem zdradzony, nie pożałował nawet swych ofiar kontentował się przekleństwy na płeć niestałą i zdradliwą. Naówczas to sypał z za rękawa w kredensie anegdotki o niegodziwości kobiet i przewrotności ich charakteru świadczące, klnąc się, że nigdy póki życia, więcéj na żadną nie spojrzy. Przecież nazajutrz kochał się znowu. Był to już nałóg taki, a w siedmdziesięciu leciech któż się wykuruje z zastarzałego nałogu? Zresztą był to najpoczciwszy, najlepszy człowiek, wszyscyśmy słabi, przebaczmy mu.

Gdy Wojciech z kawą starościnej wszedł do pokoju na palcach, uśmiechając się i wdzięcząc, a głowę bardzo prosto usiłując utrzymać, Julka porwała się żywo i chwytając go za rękę spytała.

 Wojciechu! znasz wszystkich w sąsiedztwie.

 Jakże pani? a kogożbym nieznał, toż to już (zadławił się liczbą, nie widząc potrzeby wdawać się w kompromitujący rachunek) już dawno dosyć tu mieszkamy.

Staruszka bojąc się żywości wnuczki, dała jej znak i sama poczęła wypytywać starego Wojciecha.

 Bo to mój kochany Wojtku ktoś Julcię w lesie przestraszył!

 Jakto JW. pani? w lesie?

 Na siwym koniu, jakiś młody człowiek, tylko co ich nie roztratował.

 Na siwym koniu! młody człowiek! rzekł nakrywając serwetę Wojciech mocno zadumany. Młody człowiek na siwym koniu! Zaś! któżby to był? Pan Ciemięga.

 Ależ go znamy i nie młody.

 Jużciż niema czterdziestu.

 Julka śmiać się zaczęła. Ale to bardzo młody człowiek.

 A! bardzo młody człowiek! to może pan Tadeusz.

 Zmiłuj się!

 Ten nie ma jak trzydzieści kilka.

 Ależ my tych panów znamy, to ktoś całkiem nieznajomy.

 Któżby to mógł być całkiem nieznajomy! A jakże proszę panienki wyglądał?

 Przystojny, słuszny, ciemnego włosa, koń pod nim siwy, na nim sukmanka, róg i strzelba.

 Koń siwy! nawet wierzchowca siwego nieznam w sąsiedztwie. Tylko u xiędza proboszcza w dyszlu chodzi hreczką zasiana kobyła.

 Julja pękała od śmiechu. Ale mój Wojciechu to koń prześliczny! mówię ci prześliczny i nosił go.

 Piękny kiedy nosił! no! no! Dalipan trudno zgadnąć, ktoby to mógł być taki. I jakby dla podsycenia myśli opieszałej, Wojciech zażył tabaki sowicie, cofając się do drzwi.

 Przecież, mówił dalej powoli, znamy całe sąsiedztwo.

 Właśnie to i mnie dziwi, przerwała Julka, ale poszukaj no tylko po głowie, może i nie wszystkich znamy.

Wojciech się uśmiechnął. Jużciż rzekł znamy co jest lepszego, a tej tam drobnej szlachty i szlachetków, ktoby ich liczył!

 Kochany Wojciechu, ludzieć to jak my! pracowici, poczciwi czemuż ich już za nic rachujesz.

 No, ale bo widzi panna, rzekł stary poprawiając się żaden z tej szlachty nie może mieć pięknego siwosza wierzchowca, więc

 A nikt że nam nowy nie przybył w sąsiedztwo, żaden młody człowiek, coby gdzie był w podróży długo, na naukach lub podobnie. Stary skrobał się po wyczesanej czuprynie, której siwiznę napróżno farbując, utrzymywał, że był winien nie wiekowi, ale używanej dla połysku pomadzie. Nie zdaje mi się, że nie.

 Więc tem dziwniej! zawołała Julka.

 Dajże pokój pytaniom, łagodnie przerwała staruszka dzięki Bogu nic ci się nie stało, a na co ci ta próżna ciekawość.

 Moja babunieczku, wdzięcząc się odpowiedziała po cichu wnuczka coby też człowiek był wart bez ciekawości? Przytem jestem kobieta, a nas już tak za tę wadę okrzyczano, że możemy jej sobie pozwolić, bo czy ją będziemy miały czy nie, zawsze ją nam przypiszą.

Starościna pocałowała ją w czoło, śmiejąc się, a Wojciech zabrał tacę i zamyślony oddalił się.

Назад Дальше