Starościna pocałowała ją w czoło, śmiejąc się, a Wojciech zabrał tacę i zamyślony oddalił się.
Przez cały czas opowiadania i rozmowy Marja siedziała dalej trochę, ze spuszczoną głową, milcząca i niekiedy tylko uśmiechem dawała wiedzieć, że słyszy co koło niej mówią, choć widać było, że ją to nie wiele obchodziło. Niekiedy jakby z zazdrością spojrzała na wesołą Julję. Lecz była li to zazdrość czy politowanie? I dla czego Marja tak młoda jeszcze, tak już była smutną? Opowiedzmy jej życie, przez nie najlepiej poznamy charakter Marji: przeszłość nasza to my sami.
Marja była daleką krewną starościnej; rodziców straciła wcześnie, i nim się dostała do domu terazniejszej swej opiekunki, dziwne przebyła koleje. Dzieckiem dostała się w ręce opiekuna, który zmarnotrawiwszy swoją majętność, czyhał na spadek po Marji. Sierota w zapomnieniu i nędzy prawie spędziła dzieciństwo; poźniej rozwijająca się jéj piękność nagle zmieniła myśli starego rozpustnika, który straciwszy żonę, niemając dzieci, zamierzył ożenić się z Marją, nic przewidując, aby bojaźliwe dziewcze sprzeciwić mu się miało. Nagle oddano ją na dwuletnią naukę, ustrojono, opatrzono we wszystko i opłacono sowicie najemną opiekę Madame, której powierzona została. Tu Marja spędziła w rówienniczek towarzystwie najsłodsze dwa lata życia; lecz po nich gdy rozwinięta na umyśle, poznawszy świat i uśmiechnąwszy się ku niemu, powróciła do opiekuna jakie ją czekały cierpienia!
Stary wdowiec wszelkich używał sposobów, aby opór niespodziany Marji pokonać i zmusić ją do ślubu. Biedne dziewczę całą siłą przeciwiło się temu; starzec nie zważał i występkiem najszkaradniejszym dopełnił miary dawniejszych. Wkrótce potem zużyty, zgryziony, jak bydle skonał, śmiejąc się z życia, szydząc z sieroty, pytając gdzie jest Bóg co karze. Biednej Marji oswobodzonej pozostała wolność, której użyć niewiedziała jak sama jedna była na świecie, młoda a zwiędła, z sercem czystem a skalana, znużona życiem nim je poznała. Szczęściem starościna dowiedziała się o dalekiej krewnej i zabezpieczywszy majątek, którego opiekun stracić niemógł, wzięła ją do siebie.
Obejście się szkaradne starca było tajemnicą pokryte i tej tylko winna była Marja, że starościna nie wahała się przyjąć ją za towarzyszkę dla Julji. Nikt nie wiedział przeszłości, a przecież opłakiwała ją sierota i za cudzy pokutowała występek. Przyszłość była dla niej zamkniętą. Bóg tylko i klasztor pozostały jako jedyna ucieczka. Starościna przecież wiedząc ją majętną, młodą i piękną widząc, niechciała dozwolić, żeby się w klasztorze zamknęła. A gdy sierota prosiła o to ze łzami, odpowiadała jej:
Poźniej, dziecię moje, poźniej. Lepiej się namyślić trzeba, ofiarując Bogu. Gdybyś raz jeden potem miała żałować ofiary, zniszczyła byś jej wartość, dziecię moje.
O! ja nie pożałuję jej nigdy!
Niewiesz! młoda jesteś, poczekaj.
I Marja zmuszona pozostać na świecie, bo czuła w duszy, że oddać się nikomu niemogła, splamioną będąc bez grzechu, bez kłamstwa szła dalej a dalej nieśmiejąc nawet spojrzeć na świat i ludzi. Dla niej nie było obojga.
Kilka dni upłynęło od owego wieczora, który dotąd niewyszedł z pamięci Julki; dopytywała ona troskliwie wszystkich o swego nieznajomego nietylko domowych, ale sąsiadów odwiedzających Dąbrowę, napróźno śmiano się z trzpiota i ona sama z siebie. Babka zakazywała na próźno tego zajęcia niewiedzieć kim, niewiedzieć dla czego? ale młodemu dziewczęciu, tak samowolnemu jak Julka, zakazać było najtrudniej. Zakaz ją jątrzył, niepodobieństwo nęciło, tajemnica podbudzała, a nieznajomy wyrastał w ślicznej jej główce na bohatera. Marja naprzód usiłowała przekonać krewnę, że to był ktoś zapewne przypadkowo w tych stronach przebywający, że odjechał, że go więcej niezobaczą. Na te słowa Julja porywała się jak lwica, i uderzając rączką po stole, wołała nieprawda! nie! ja go muszę widzieć! to być nie może.
Dziecię drogie, cóż to czyś go już pokochała czy co? bo prosta ciekawość nigdy tak namiętną nie bywa.
Tak, moja droga mentorko, ale że u mnie twej najniższej sługi wszystko jest gwałtowne, dziwne i niepospolite, moja więc ciekawość przybiera też pozór niezwyczajny.
Czemże będzie twoja miłość?
O! kładąc rękę na sercu odparła Julja, zobaczysz zobaczysz! mówiłam ci pamiętasz tego wieczora, gdyśmy go spotkały miłość moja nie będzie podobną do niczego, co to wy tem nazywacie wieńcem. Będzie to kwiat aloesu, co wystrzeli raz w życiu, ale ludzie mogą się zbiegnąć, żeby go zobaczyć !
Marja westchnęła i spuściła oczy.
Wieczór znowu wyzywał na przechadzkę.
Chodźmy, zawołała Julka, pod dęby, gdzieśmy go wówczas spotkały, a nuż się tam znowu ten król sylfów ukaże?
Patrz, chmura na zachodzie czarną ławą stoi.
Ty się boisz burzy?
Wiesz, jam sierota, nawykłam się lękać i boję się wszystkiego.
Biedna moja! ale zemną czegoż byś się bała a przytem burza daleko, jeźli przyjdzie, to chyba w nocy; pójdę, babci się opowiem, żeby nie myślała żem uciekła i pójdziemy. Dla większego bezpieczeństwa Staś ogrodniczek pójdzie za nami.
Jak chcesz, jam ci posłuszna.
Posłuszna! ja bo niechcę twego posłuszeństwa a pójdziesz że z ochotą?
O! z ochotą, odparła uśmiechając się Marja, ty wiesz jak lubię lasu ciszę i przechadzkę, cóż dopiero z tobą.
Julka już porwawszy kapelusz poleciała do babki, powróciła od niéj i narzuciwszy szalik na białe ramiona, zawoławszy Stasia ogrodniczka, pociągnęła Marję za sobą w topolową ulicę.
Długa droga polem i lasem ciągnąca się przed niemi, którą obie ciekawym mierzyły okiem, pusta była zupełnie. Przyszły rozmawiając pod stare dęby i wysławszy Stasia, żeby im kwiaty leśne zbierał, zaczęły rozmowę.
O, młodych rozmowo! ze złocistych wyrazów, z złotych myśli złożona, któż cię powtórzy taką jaką ty jesteś, gdy z ust różowych wylatują. O myśli młode! o uczucia młode! co jak białe chmurki przelatujecie bez powrotu, któż was odtworzy w całej krasie, lekkości, z całą duszą waszą? Nie! nie! to są niepowrotne zjawiska, a wspomnienie daje tylko skielety nic nie odtworzy tych myśli i wyrazów. Poźniej i poźniej i myśl i słowo sunie się po ziemi, jak czarny dym na słotę; ale w tych latach wybranych, jakże daleko niosą skrzydła po obszarach zaczarowanych, jak słodko leci myśl z z nadzieją, z uśmiechem i miłością?
Nikt młodej niepowtórzy rozmowy może aniołowie w niebie, a drudzy młodzi na ziemi. Ale nam starem sercem, starym wiekiem, zużytym i złamanym, gdzie wyżebrać duszy tyle ile jej ma młodość, zkąd wyżebrać jej skrzydeł? Tak! ona jedna ma skrzydła, może skrzydła Ikara, ale jak miło podlecieć niemi, choćby paść potem i utonąć.
Julja mówiła, słuchała Marja i rzadko tylko rozczarowanej tęskne słowo smutne, głębokie jak nieszczęście, przerwało ptasze szczebiotanie dziewczęcia, co życie swe całe puszczała z ust wyrazem.
W tem zaszeleściało za niemi sądziły obie że Staś ogrodniczek powracał. Julja krzyknęła i porwała się. Nieznajomy na białym koniu, ale powolnym stępem, zbliżał się ku nim.
Zamyślony, podniósł głowę dopiero gdy je zobaczył i z uśmiechem skłonił się Julce, której oczy jak w tęczę wlepione były w niego.
O! co teraz, szepnęła Julja do Marji, to go niepuszczę aż mi się zaprezentuje.
Dziecię, zlituj się, przerażona zawołała towarzyszka zrobisz dzieciństwo.
Niebój się będę bardzo rozumna.
Nieznajomy zatrzymał się o kilka kroków. Przepraszam, rzekł: przestraszyłem panie znowu, potrzeba takiego wypadku, żebym już drugi raz zabłądził w cudzy las i zawsze tu.
Widać, żeś pan obcy w tej stronie; rzekła Julka.
Tak, od niejakiego czasu, rumieniąc się odpowiedział młody chłopiec chociaż
Ja niepojmuję jak tu zbłądzić można, lasy nasze tak małe.
Ale góry i wąwozy, jamy, dla kogoś, co ich zapomniał, całkiem bałamucą.
Pan jak widzę lubi polowanie.
Niepojmuję mężczyzny mojego wieku, coby konia i strzelby nie lubił. Ale ja paniom przerywam rozmowę, a nieznajomy, obcy niepowinienbym nawet i słowa przemówić. To przeciw wszelkim zwyczajom.
Na wsi nie jesteśmy tak ceremonjalni.
A! co za ładny konik! zawołała Julka przypatrując mu się i usiłując już urywającą się zawiązać znowu rozmowę.
Konik mój, Lebed', prawda że piękny, ale cóż jego piękność przy jego przymiotach.
Najważniejszy że nosi.
Tak, śmiejąc się odpowiedział nieznajomy, ale mnie wybornie zaniósł.
W istocie, tylko co nas pan nie roztratował, to wybornie.
Marja napróżno ciągnąc za szalik, chciała Julję od rozmowy powstrzymać, ta jej się zupełnie zbuntowała.
Ale widzi pani, jak teraz spokojny
Cóż kiedy daleko piękniejszy mi się jeszcze wydawał gdy nosił.
O! chciał się oswobodzić!
Pan mieszkasz daleko? niecierpliwie spytała Julka.
Nie bardzo.
Bo słońce zachodzi, a może
O! spojrzał na słońce Lebed zaniesie mnie, choćby o mil trzy przed zachodem słońca.
Marja nic nie mówiła, niespokojna, tylko okiem mierzyła nieznajomego ciekawie, smutno jak zawsze; on także kilka razy spojrzał na nią.
Nadszedł ogrodniczek z ogromna wiązką kwiatów, i to przerwało rozmowę. Niebyło czem związać zerwanych roślin, i gdy się około nich zajmować poczęła Marja, nieznajomy skoczył z konia lekko, dał go w ręce Stasiowi, a sam odwiązawszy zielony sznur od myśliwskiego rogu, ofiarował go do skrępowania rozsypujących się starodubów, polnych róż i kampanulli. Obie panny przyjąć niechciały tej pomocy, a zręczna Julja po naleganiu nieznajomego, już sznur trzymając w roku, zawołała:
Najprzód od obcych i całkiem nieznajomych nic się nieprzyjmuje, powiesz więc nam pan kto jesteś, powtóre powiesz gdzie mieszkasz, bo chcemy ten piękny sznur panu odesłać, otóż wybornie byśmy i bez niego się obeszły.
Kto jestem, rumieniąc się powtórnie rzekł młody chłopiec, mówić nie warto, gdzie mieszkam? sam niewiem. Dziś tu, jutro gdzieindziéj. I czoło mu się zachmurzyło widocznie.
Chcesz nas pan intrygować.
Nic a nic, ale powtarzam paniom, moje nazwisko obce nicby niepowiedziało. To mówiąc ukłonił się, spojrzał powoli na Julję najprzód, potem na Marję z jednakim wyrazem, zbliżył się do konia i ledwie chwycił za cugle, już im z oczów zniknął.
Julja cała zniespokojona, zawołała:
O na ten raz, to coś doprawdy niepospolitego, jakaś tajemnica niechcieć powiedzieć nazwiska!
Gorzej moja Julko, żeś tak niepotrzebnie wdała się w rozmowę.
Marjo! ty zawcześnie mniszką siebie i mnie chcesz zrobić w dodatku. Cóż tak złego, rozmowa! obojętna!
Mówiłaś tak żywo.
Wiesz że inaczej nieumiem.
Co on pomyśli o nas.
Co? żeśmy młode i ciekawe.
A jeśli powie sobie zalotne?
Marjo droga, alboż my tego potrzebujemy? mój Boże nie dośćże jednego spojrzenia twoich ciemnych łzawych oczów, moich niebieskich wesołych, żeby uplątać człowieka. I przyznam ci się, patrzałam na niego z całej siły, a jeśli go to wejrzenie nie zapali, nie rozmarzy, nie pociągnie, o! gotowam jak ty wstąpić do klasztoru.
Widzisz Julciu to już zalotność. Tyś zimna, a chcesz go pociągnąć ku sobie, jest to występkiem, droga moja.
Zimna, a któż ci to powiedział?
A! co ty pleciesz.
Julka pierwszy raz zarumieniona, ukryła twarz na ramieniu towarzyszki, ale rychło podniosła ją śmiejąc się.
Widzisz jakem cię nastraszyła ale ja żartowałam tylko; o! wierz mi, to było żartem. Któż się może tak nagle pokochać.
Siostro bo mi cię tak wolno nazywać, nikt inaczéj nie kocha jak nagle. Słyszałam, czytałam, wiem miłość przychodzi z jednem wejrzeniem.
Doprawdy? możesz to być ? I Julka poczęła żartować, a tak w pół serjo, w pół śmiejąc się doszły do dworu; Marja zwróciła się do ogrodu. Julja do babki, ale wprzód rozwiązała kwiaty i sznur zielony uniosła z sobą. Już w ganku zastanowiła się przyglądając mu bacznie i z uciechą dziecinną postrzegła na kutasach sutych wiszących u końca głoski J. D., zapewne poczynające imię i nazwisko właściciela. Pospieszyła do babki ze swoją zdobyczą, i choć staruszka łajała ją trochę, choć naganiała rozmowę, a bardziej jeszcze za branie sznura, potrafiła się wytłumaczyć, uniewinnić i pocałunkami a pieszczotami wymówić od napomnień. A bojąc się by wina nie spadła na Marję, wcześnie wszystko wzięła na siebie.
Teraz, rzekła do babki, musimy koniecznie dowiedzieć się kto to taki. Przypatrzyłam mu się widać że dobrze wychowany i majętny chłopiec, choć w sukmanie jeździ. Kóń drogi i piękny, wszystko koło niego wytworne, bogate prawie Babciu, to być niemoże, żebyśmy się nie dowiedziały, co to za jeden przecie.
A jaki z ciebie ciekawiec! kiwając głową rzekła staruszka jużciż ci dogodzić potrzeba, bo tajemnica główkę ci przepali. Sięgnęła za dzwonek i w tejże chwili prawie Wojciech się ukazał.
Poprosisz do mnie pana Łady.
Natychmiast jw. pani. I wyprostowany starzec odwrócił się i wyszedł.
Teraz dziecię, proszę cię, przejdź za krzesło moje, weź książkę w rękę i jak mnie kochasz do niczego się nie mięszaj.
Jak mnie kochasz! powtórzyła babunia, a nad to zaklęcie nie było dla Julki większego. Siadła więc za staruszką i milczała, bo już poważny krok pana Łady dawał się słyszeć w sąsiednim pokoju.
Łada, stary szlachcic, dobrej duszy, tęgiego wąsa, okrągłego brzucha, był rządzcą majątku starościnej. Poczciwy człowieczysko, zagorzały myśliwiec, miał tylko jedną wadę, że był gaduła nieznośny, zaczepiwszy go, odczepić się od niego nie było podobna. Od słówka do słówka, z myśli na myśl naskakując, zapytany o pogodę, opowiadał całe życie swoje.
Miło było spojrzeć na starego Ładę, którego rumiane policzki, wesołe oko, uśmiechające się usta, czoło wypełzłe trochę, ale bez zmarszczka, znamionowały zupełnie szczęśliwego człowieka. I pan Łada opowiadał też, że był bardzo szczęśliwym człowiekiem całe życie, niezapierając się szczęścia wcale; do tego stopnia szczęśliwym, że gdy już żony swarliwej i pijaczki poczynał nie módz znieść dłużej żona mu nawet w sam czas jakoś umarła. Suta czamara granatowa okrywała rządzcę, który zbliżając się do progu starościnej, począł iść na palcach i nareście uchylił drzwi powolnie, kłaniając się rozweselony, nim wszedł jeszcze.
Mój kochany Łado, poczęła starościna, kto też to obcy jakiś, już podobno drugi raz, w naszym lesie i pod samym prawie dworem w dąbrowie poluje? moje panienki już go tam drugi raz spotykają.